„Literatura, krytyka i personalia”, dr Krzysztof Łęcki podsumowuje rok

www.unsplash.com/Charles Deluvio

Kiedy czytelnik liczy sobie więcej niż pół wieku to zwykle niewiele go w świecie literatury jest w stanie zaskoczyć. W grę wchodzą co najwyżej niespodzianki. Przyjemne albo nieprzyjemne. Zanim jednak przejdę do niespodzianek podsumuję w jednym zdaniu moje rewizje klasyki – opowiadania Jorge Luisa Borgesa przetrwały próbę czasu, „Sto lat samotności” nie. „Proces” Franza Kafki – tak; „Dżuma” Alberta Camusa znudziła mnie raczej – mógłbym takie pary potwierdzeń i rozczarowań wyliczać. Ale przejdźmy od historii literatury do miłych i niemiłych literackich niespodzianek współczesności.

Otóż taką miłą niespodzianką okazała się dla mnie powieść Laurenta Bineta „Siódma funkcja języka” (WL Kraków 2018). Na jej okładce znalazło się miejsce dla informacji, że książka została nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera 2018, a także intrygujące pytanie „Kto zabił Rolanda Barthesa?” (znanego semiologa i krytyka literackiego). Bookera 2018 przyznano, jak wiadomo, Oldze Tokarczuk, za powieść „Bieguni”, ale w przypadku świetnej skądinąd powieści Bineta zastanowiło mnie – paradoksalnie – jak w ogóle trafiła ona listę powieści nominowanych do tak prestiżowej nagrody? Bo, tak po prawdzie, dla kogo jest ta powieść? Kim jest jej wirtualny (w rozumieniu literaturoznawczym) czytelnik? Przez wiele lat prowadziłem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Śląskiego seminarium „Postmodernizm – kultura – społeczeństwo”, toteż, chociażby z tego powodu stosunkowo łatwo było mi bawić się parodiowaniem mód intelektualnych Paryża i okolic drugiej połowy XX wieku. Nie tylko dlatego, że czytałem napisane przez wyrosłe z tej mody teksty – ale, tuszę, także dlatego, iż mam do nich pewien szczególny dystans. Roland Barthes, Michel Foucault, Jacques Derrida, Umberto Eco, Jacques Lacan…

To rzeczywiście był specyficzny (i wpływowy) „mały światek”. Pisząc o nim Alain Besancon tak wspomina seminarium Lacana: „Trzeba było przyjść dużo wcześniej, gdyż aula szybko się zapełniała. /…/ Zaczynał mówić. Z pewnością była w tym jakaś sztuczka, od dawna dopracowana, którą opanował do perfekcji, ale teraz wychodziło mu to już samo przez się, jak gdyby było jego naturalnym sposobem mówienia, i zresztą z czasem nim się stało. Melanż Mallarmego, Heideggera, żargonu khagn, przetykany zwrotami niemieckimi – w języku, którego nie znał, ale który służył do wypunktowania jego wykładu, podbudowania go wyższym autorytetem, przerywany także swojego rodzaju pochrząkiwaniem, które powracało niemal przy każdym zdaniu, płynął godzinami. Publiczność była zahipnotyzowana”. /…/ Obok mnie pewien psychoanalityk /…/ skonstruował specjalny tachigraf, aby zarejestrować każde słowo. >>Jeśli przeoczę choć słowo – mówił poważnie – ucierpi na tym moja praca z całego tygodnia<<”.

Czy uczestnicy Lacanowskich seminariów (i w ogóle – czytelnicy Lacana) umieliby stawić czoła fragmentowi „Siódmej funkcji języka”? Sprawdźmy: oto ktoś „/…/ cytuje Lacana, który podobno gdzieś powiedział: – >>Nazwa jest czasem przedmiotu<<. /…/ czy nie można by równie dobrze powiedzieć, że >>czas jest nazwą przedmiotu<< albo >>czas jest przedmiotem nazwy<< czy wreszcie, albo po prostu >> nazwa jest przedmiotem czasu<<. Ja sam jestem przekonany, że tak. Umieliby.

A jak się to czyta (czytało) w Polsce? Jakoś przypomniało mi się to, co profesor Bronisław Łagowski pisał o „Archeologii wiedzy” Michela Foucaulta: „Z księgarń zniknęła błyskawicznie i jestem głęboko przekonany, że wszystkie te dziesięć tysięcy egzemplarzy będą dokładnie przeczytane, niektóre zapewne nawet po kilka razy. /…/ . Życie niejednokrotnie naśladuje literaturę i tak jest w tym wypadku. dziesięć tysięcy polskich inteligentów nad >>Archeologią wiedzy<< M. Foucaulta to tryumf groteskowych pomysłów Sławomira Mrożka nad rzeczywistością”.

Powieść Bineta jest w pewnym sensie powieścią uniwersytecką, ale usytuowaną gdzieś na pograniczu jej postaci klasycznej [Kingsley Amies („Jim Szczęściarz”), Malcolm Bradbury („Homo historicus”), David Lodge („Zamiana”, „Mały światek”, „Fajna robota”)] i powieści sensacyjnej osadzonej w uniwersyteckich realiach (Robert Ludlum „Manuskrypt Chancellora”). Charakter pokazanych w niej tajnych stowarzyszeń nawiązuje do „Klubu Dumasa” Artura Perez-Reverte. Zresztą i w powieści hiszpańskiego powieściopisarza, i u Bineta ich członkiem okazuje się Umberto Eco; nawiązania do „Imienia róży” tego ostatniego znajdzie czytelnik w „Siódmej funkcji języka” („jego umysł błądzi przez chwilę nawiedzony wizją otrutego mnicha”, s.239). Inne odniesienia nie są może aż tak bardzo oczywiste – i tak pozytywne „oszczędzę wam całego tego >>kopiuj-wklej<< z Wikipedii: miejski pałacyk zaprojektowany przez takiego a takiego architekta włoskiego dla takiego a takiego biskupa z Bretanii itd.” s. 45 – zdaje się odsyłać wprost do pisarskich praktyk Dana Browna). Część odniesień ma charakter polityczny – jak choćby aluzja do przyszłego, jeśli idzie o czas powieściowy, zamachu na Jana Pawła II czy magiczno-językoznawczej pomocy udzielonej Barakowi Obamie, która umożliwiła mu zdobycie Białego Domu. Czytelnik skojarzy też pewnie paralele pomiędzy losami głównego bohatera powieści Bineta, młodego semiologa Simona z autorem „Don Kichota” Miguelem Cervantesem – obaj tracą rękę w dramatycznych okolicznościach… Takich literackich i politycznych śladów jest w książce Bineta znacznie więcej, a sama fabuła też jest warta uwagi. Nie tylko na swój sensacyjny wątek, ale także przez przenikanie się zdarzeń rzeczywistych (ot, choćby, wybory prezydenckie we Francji w roku 1981: Francois Mitterand i Giscard D’Estaing) i literackiej fikcji (dramatyczna śmierć Jacquesa Derridy w tymże 1981).

Dobra, gdzie Paryż, Bolonia, Wenecja, Ithaca i gdzie Rzym, a gdzie Krym… Przejdźmy do Polski 2018. Nie będę pisał o książkach (choć kilka z nich rozczarowało mnie dotkliwie, jak chociażby „Państwo teoretyczne” Bartłomieja Sienkiewicza, to dość słaba publicystyka) ale o pewnej niemiłej przygodzie z literaturą związanej. Bo choć rzeczywistość literacka zaskakuje mnie, jako się rzekło, raczej rzadko, to tym razem jednak jakoś zaskoczyła. Nieprzyjemnie. Otóż latem tego roku miałem okazję przeczytać w „maszynopisie” świetne „Królestwo” Szczepana Twardocha. Jeszcze przed wydaniem powieści Twardocha wysłałem autorowi w formie żartu klisze dwu recenzji – pozytywnej i negatywnej jego powieści. Czytając później entuzjastyczne niemal recenzje w „Newsweeku” czy „Polityce” miałem okazję sprawdzić, jak niewiele się pomyliłem, gdy idzie o wychwycone przez recenzentów pozytywy. Co do recenzji negatywnych to operowały łatwo przewidzianymi przeze mnie argumentami. Przewidzianymi, bo krytycznoliteracka „zła wiara” operuje zwykle nader uproszczonym polem skojarzeń i dość skąpym pojęciowym instrumentarium. Niemniej jednak w dwu recenzjach uderzył mnie ton, którego na pewno ani nie przewidziałem, ani się nie spodziewałem. Jeden z recenzentów („Rzeczpospolita”) pisze z ostentacyjną bezradnością: „Tylko znawcy kobiecej duszy mogą powiedzieć, dlaczego czytelniczki przychodzące tłumnie na spotkania z pisarzem tolerują fakt, że kobiety u Twardocha robią wrażenie głupich i ograniczonych do roli seksualnego mięsa, które bije się i gwałci. To tak jakby – używając obrazowania z czasów, gdy rozgrywa się powieść – Żydzi pchali się na wiece Hitlera po wprowadzeniu ustaw norymberskich. Królestwo temu, kto wie, co sobie Twardoch wyobrażał, jakie świerszczyki i filmy oglądał /…/”. Cóż za układy odniesień… Doprawdy, nie wiem, co czyta (i ogląda) recenzent „Rzepy”. Tyle, że nawet najbardziej płytka psychoanaliza nie wydaje się tu specjalnie potrzebna. Drugi z recenzentów („dwutygodnik.com”) przedstawia się jako (w zamierzeniu pewnie kokieteryjnie, bo też i nie raz) „żerujący pasożyt literatury, który pisze jadem zawiści”… Tyle, że kokieterii w tekście nie staje, za to pasożyt strzykający jadem zawiści widoczny jest w każdym zdaniu.

No właśnie – Roland Barthes przyrównał kiedyś w wywiadzie dla „Le Nouvel Obsevateur” funkcję intelektualisty do ludzkich odchodów. Nie śmiem podejrzewać recenzentów „Królestwa” o brak oczytania. Ale widać niektórzy z nich wzięli uwagę Barthesa chyba jednak zbyt dosłownie.

Dr Krzysztof Łęcki jest socjologiem literatury, wykłada na Uniwersytecie Śląskim.