„Czy należy rozmawiać o złych książkach?” Felieton Piotra Borlika

fot: unsplash.com/Art Lasovsky

W pierwszym odruchu na usta ciśnie się odpowiedź: Tak, trzeba głośno krzyczeć, ostrzegać, by inni nie powielili naszego błędu i nie sięgnęli po złą książkę. Wiele wartościowych pozycji ginie w gąszczu premier, promowane są książki złe lub co najwyżej przeciętne, a kryminał pomału otrzymuje łatkę ociekającego bezsensowną przemocą. Trudno więc się dziwić złości, a niekiedy nawet frustracji osób, którym na sercu leży dobro literatury. Tylko czy piętnując złe książki, przypadkiem nie wyrządzają im przysługi?

Do przemyśleń skłonił mnie tekst o książce „Parafil” umieszczony na profilu smakksiazki.pl. O ile godne uznania jest zachowanie Adama, który nie pierwszy raz odrzuca możliwość zarobku w zamian za promowanie złej książki, tak nie wiem, czy ogłaszając to publicznie, nie osiągnął efektu odwrotnego od oczekiwanego. Pierwszą ku temu przesłanką może być liczba reakcji na post. Już po pierwszej godzinie było ich więcej niż pod recenzjami, felietonami i zapowiedziami razem wziętymi. Ktoś powie: super, przynajmniej ludzie wiedzą, żeby omijać tę książkę szerokim łukiem. Pewnie będą mieli sporo racji, świadomi czytelnicy poczują się ostrzeżeni i skreślą „Parafila” z listy zakupowej, ale nie ma co się oszukiwać: świadomych czytelników wcale nie jest tak dużo.

Piotr Borlik, fot: Piotr Haltof & Youme Studio

Pamiętam, jak na fali wznoszącej znalazła się Blanka Lipińska i jej „365 dni”. Budżet na promocję jej radosnej twórczości zapewne wielokrotnie przewyższał nakłady poświęcone na „Parafila” niemniej w obu przypadkach dostrzegam podobne zjawisko. Nie kojarzę innej książki, która otrzymałaby tak wiele skrajnie negatywnych opinii. „365 dni” było wyśmiewane, odradzane, podkreślano jej szkodliwość, szydzono z autorki, a sprzedaż zamiast maleć, rosła w jeszcze większym tempie. Czytelnicy zamiast zapomnieć o książce, kupowali ją, by sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka zła, jak wszyscy o niej mówią. Tak to niestety działa. Złe książki „klikają się” na Instagramie, złe opinie przyciągają komentujących, a o książce jest coraz głośniej. Kontrowersja się sprzedaje.

Z faktami nie ma co dyskutować: w Polsce dobrze sprzedają się książki ociekające krwią. Z roku na rok mnożą się autorzy proponujący bezmyślne sieczki, granica okrucieństwa przesuwana jest coraz dalej. Na grupach kryminalnych królują tytuły Piotrowskiego, Czornyja czy Kościelnego. Może nie powinienem tego mówić, ale uważam, że moją najgorszą kryminalną książką jest „Boska proporcja”. Pisząc ją, miałem znacznie słabszy warsztat, gorzej konstruowałem portrety psychologiczne, w kilku miejscach zastosowałem zbyt duże uproszczenia, to jednak ona osiągnęła bardzo dobrą sprzedaż, sprawiła, że mogłem rozwinąć skrzydła, przywiodła do mnie wielu czytelników. Może w „Boskiej proporcji” nie było aż takiego okrucieństwa, niemniej mogę się założyć, że Adam również odmówiłby napisania jej odpłatnej recenzji i być może napisałby podobny tekst. Nie zmienia to faktu, że przez wiele lat będę kojarzony z „Boską proporcją” i gdy ktoś będzie zastanawiał się, którą książkę Borlika przeczytać, to pewnie sięgnie właśnie po przygody Agaty Stec i Artura Kamińskiego. To ona wciąż zbiera najwięcej opinii, to do niej zostały sprzedane prawa do ekranizacji, to ona wciąż bardzo dobrze się sprzedaje. Tak to już działa. Nie potrafię zliczyć opinii po „Zapłacz dla mnie” czy „Wymazanych z pamięci”, w których zarzucano mi nudę i brak akcji. Wiem, że bezpowrotnie straciłem osoby oczarowane „Boską proporcją”, ale na szczęście w międzyczasie pojawili się nowi czytelnicy oczekujący czegoś więcej niż krew.

Co więc zrobić w zamian? Milczeć? Po lekturze schować książkę do piwnicy, by nie daj Boże nie wpadła w niczyje ręce? Poniekąd tak, wszak nie ma nic gorszego dla książki niż cisza. Jak wspomniałem na początku, jest wiele wartościowych książek, które nie potrafią przebić się przez „konkurencję”. Może więc zamiast robić kolejną reklamę złym książkom, skupmy się wyłącznie na tych dobrych?

Piotr Borlik