Musiał wreszcie nastąpić moment przesilenia i dobrze, że nastąpił. Albo nastąpi. Oby. W mediach społecznościowych witryna smakksiazki.pl zaprezentowała fragment debiutanckiej powieści kryminalnej Bartka Rojnego Parafil (Wydawnictwo Znak), w którym ukazany jest brutalny, ohydny gwałt na kobiecie opisany ohydnym, prostackim, by nie powiedzieć plugawym, językiem. Redaktor witryny poprosił odbiorców o opinie i wylała się istna fala komentarzy. I dobrze.
Ale po kolei… Powiem wprost: znam jedynie jeden fragment powieści Parafil i opis tej książki. Podejrzewam jednak, że całość, jeśli chodzi o koncept fabularny i sposób pisania, nie różni się diametralnie od znanej mi sceny. Prawdę powiedziawszy, nie mam ani ochoty, ani czasu, by to sprawdzać. Ale też w moim tekście nie chodzi o samego Rojnego i jego powieść, ponieważ wcale nie jest tak, że oto nagle i znikąd pojawił się niejaki Rojny, pseudoskandalista, który epatuje przemocą, ledwo klecąc zdania pojedyncze.
Od kilkunastu lat regularnie piszę o polskiej prozie kryminalnej, od kilku jestem jurorem Nagrody Kryminalnej Piły. Czytam setki książek z literatury gatunkowej rocznie. Od dwóch, trzech lat zauważałem, że zdecydowanie rośnie liczba kryminałów czy thrillerów, których autorzy nie przejmują się logiką intryg, wiarygodnością kreowanego świata czy psychologiczną spójnością postaci, używają polszczyzny prostej aż do bólu, za to skupiają się na tworzeniu postaci psychopatów, którzy zabijają, bo są psychopatami (i tyle motywacji oraz psychologicznej głębi), i mnożeniu opisów scen wymyślnej (a najczęściej zwyczajnie wydumanej) przemocy. A do tego od czasu sukcesu sprzedażowego pewnej autorki-celebrytki, piszącej soft porno z elementami przemocowymi, do scen przemocy doszły jeszcze sceny seksu, opisywanego zwykle z ginekologiczną dokładnością albo fantazją rodem z mokrych snów wuja z wąsem.
Prosta recepta – nieodmiennie nic tak dobrze się nie sprzedaje, jak przemoc pomieszana z seksem, bo wielu czytelników wciąż kręcą krew i sperma. I pewnie kręcić będą. Przyznam szczerze, że po lekturze niektórych książek z tego rodzaju, miałem nie tyle ochotę rzucać nimi o ścianę, co zwymiotować. Od jakiegoś czasu w świecie ludzi związanych z kryminałem rozmawialiśmy o tym, że tej bezsensownej przemocy, niepotrzebnie brutalnych opisów jest w powieściach za wiele. Na rozmowach się kończyło. Tym bardziej że zawsze dało się znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla chorych pomysłów – że konwencja dopuszcza takie rzeczy, że w ogóle żyjemy w świecie, w którym jest coraz więcej przemocy, że w końcu jeśli czytelnik takich wątków potrzebuje, to czemu mu ich nie dać. Jednak może jest już czas najwyższy, żeby powiedzieć: Stop. I zacząć mówić otwartym tekstem, że spora część polskiej prozy gatunkowej jest zła, bo ogranicza się do epatowania scenami przemocy, której ofiarami na dodatek często są osoby słabsze, kobiety czy dzieci, odwołując się do mrocznych, niezdrowych fascynacji czytelników. Jest zła, bo jej autorzy tak mocno skupiają się na pozornych mrokach psychiki swoich psychopatycznych bohaterów i opisach wypruwania flaków, że mają gdzieś zasady gatunku, zwykła logikę czy dbałość o język i styl, tworząc teksty absolutnie grafomańskie. Trzeba wreszcie zacząć publicznie mówić, że tego rodzaju proza jest zła i zwyczajnie szkodliwa, bo – jestem tego zdania – każda lektura, choćby nie wiem jak lekko i z dystansem traktowana, pozostawia w czytelniku ślad.

Robert Ostaszewski, fot: smakksiazki.pl
Często powtarza się, że proza gatunkowa, kryminały, thrillery czy powieści sensacyjne, pisane są przede wszystkim dla lekturowej rozrywki. Pełna zgoda, co nie zmienia faktu, że w prozie gatunkowej można pisać o ważnych i poważnych problemach, czego dowodem jest chociażby skandynawska proza kryminalna, która mocno eksponuje wątki obyczajowe czy społeczne, przedstawia i analizuje skutki rozmaitych patologii. Ale w prozie gatunkowej można też beztrosko rozpleniać zło, co jest tym bardziej niebezpieczne, że owo opisywane zło wbudowane jest w tekst z założenia rozrywkowy. Zwrócę uwagę na jedną kwestię, rzadko poruszaną. W kryminałach czy thrillerach autorzy dotykają materii zbrodni – i mniejsza czy są one wymyślone, czy inspirowane rzeczywistymi zbrodniami i przestępstwami. Istnieje cienka i – to prawda – dosyć niewyraźna granica między opisami zła, przemocy, które służą budowaniu fabuły albo ukazywaniu ważnego społecznie problemu, a opisami zła, przemocy, które służą jedynie mnożeniu makabry, epatowaniu czytelnika wywalonymi na wierzch bebechami, tryskającą krwią i wszechobecną przemocą. W tym drugim przypadku dochodzi jeszcze problem odpodmiotowienia, dehumanizacji kreowanych przez autorów postaci, które stają się niczym innym jak grubo ciosami kukiełkami w żenującym teatrzyku makabry i grozy. Ostatnimi czasy wielu autorów tę granicę przekracza, część pewnie dlatego że jej zwyczajnie nie zauważa, ale część robi tak, cynicznie licząc na to, że sprzedadzą parę książek więcej. A w ten sposób nakręca się w prozie gatunkowej spirala przemocy, pornografii i grafomanii, bo współczesny odbiorca potrzebuje za każdym kolejnym razem mocniejszych, bardziej walących po głowie bodźców – z każdym miesiącem więcej krwi, bardziej dosadnych i dosłownych opisów, jeszcze więcej makabry. A to naprawdę do niczego dobrego i sensownego nie prowadzi.
Pewnie ktoś mi zaraz zarzuci, że jestem naiwny albo chcę walczyć z wiatrakami. Bo wydawcy i tak opublikują najgorszej nawet jakości, najohydniejszy tekst, jeśli tylko wyczują, że księgowemu wydawnictwa będą się zgadzały liczby w tabelkach w Excelu. Bo to przecież czytelnik decyduje, na jaką książkę przeznacza pieniądze, i wcale nie musi mu podczas zakupu towarzyszyć moralne czy estetyczne wzmożenie. Bo rozmaici blogerzy, instagramerzy czy samozwańczy „promotorzy” literatury i tak za darmowy egzemplarz książki albo kilka złotych będą się zachwycać nawet najgorszym literackim badziewiem. Wszystko jasne. Jednak żyjemy we wciąż – ponoć – wolnym kraju, więc niech mi będzie wolno wyrazić swój sprzeciw. Nie godzę się z tym, że na rynku jest coraz więcej złych, szkodliwych, urągających literackiej polszczyźnie książek. Boli mnie, że publikują je wydawnictwa niegdyś uważana za poważne i szanowane. Uważam, że należy złe książki wskazywać i tłumaczyć, dlaczego są złe. A przede wszystkim nie należy ich przemilczać. Strategia przemilczania zupełnie już nie działa.
Robert Ostaszewski
PS. Celowo w moim tekście nie podawałem przykładów złej literatury gatunkowej, oczywiście z wyjątkiem Rojnego, bo chciałem skupić uwagę na problemie a nie personaliach. Obiecuję jednak, że przedstawię przykłady – pewnie w innym miejscu i czasie.