„Pierwsze pięćdziesiąt stron” – lutowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Autorzy często fetyszyzują pierwsze zdanie w książce. Dmuchają na nie, chuchają, zmieniają po wielokroć. Uporczywie powtarzają na głos, dopóki nie zabrzmi tak, jak sobie wymarzyli. Tymczasem otwierające zdanie jest bez znaczenia. Liczy się pierwsze pięćdziesiąt stron.

Jedno z tegorocznych postanowień literackich, którymi przed miesiącem podzieliłem się na smakksiazki.pl, dotyczyło doczytywania/dosłuchiwania książek. Chciałem przezwyciężyć moją konsumencką zmorę, polegającą na tym, że mnóstwo utworów zaczynam, ale niewiele kończę. Niestety, po miesiącu już wiem, że nic z tego nie będzie. Z dziesięciu książek, do których podszedłem w styczniu, ukończyłem zaledwie dwie.

Trzymam się natomiast w innym postanowieniu – ewidencji utworów. A dzięki temu, że się w nią zagłębiłem, lepiej rozumiem, dlaczego tylko co piątą książkę udaje mi się przeczytać w całości.

Jeszcze chwilę temu podejrzewałem, że problemem musi być odtrącający styl danego autora albo trudna do poskromienia pokusa testowania ciągle nowych smaków. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, niejednoznaczna i martwiąca – przynajmniej dla mnie, człowieka żyjącego z pisania. Okazuje się, że twórca może w bardzo krótkim czasie podpaść czytelnikowi na bardzo wiele sposobów. Raczej nie na przestrzeni inauguracyjnego zdania czy kilku wstępnych akapitów, ale już na dystansie pierwszych pięćdziesięciu stron – jak najbardziej.

Dlaczego akurat tylu? Ponieważ mniej więcej tyle Audioteka pozwala połknąć bezkosztowo, a od jakiegoś czasu większość moich pierwszych styczności z literaturą odbywa się właśnie poprzez łykane w trakcie biegu audiobooki (świetny sposób na uniknięcie zakupu kota w worku).

www.unsplash.com/Claudia Wolff

Poniżej przedstawiam owoc mojej wewnętrznej analizy trudnych książkowych początków. Bez strzelania tytułami, ponieważ publiczne linczowanie autorów po zapoznaniu się z ich utworami zaledwie w jednej dziesiątej byłoby niesprawiedliwością i draństwem. Mimo wszystko uważam, że nie należy oceniać nas po tym, jak zaczynamy, ale po sposobie, w jaki kończymy. Nawet jeśli zdarza nam się na wstępie spieprzyć sprawę tak bardzo, że niektórzy czytelnicy nie mają ochoty na dalszy ciąg.

Złe proporcje, zła selekcja treści

Zabrałem się za quasibiograficzny poradnik całkiem popularnego człowieka, który postanowił podzielić się spostrzeżeniami na temat swojej kariery i dziedziny zawodowej. Wystartował po bożemu – od syntezy ogólnych spostrzeżeń i zapowiedzi tego, o czym będzie książka. Wyszło nawet nieźle, obiecująco. Ale potem zaserwował ciągnącą się jak flaki z olejem opowieść o potwornie nudnym dzieciństwie, w którym nie wydarzyło się nic ciekawego, śmiesznego czy zaskakującego. W efekcie na przestrzeni kilkudziesięciu stron nie dowiedziałem się niczego o temacie, dla którego sięgnąłem po tę pozycję. Absolutnie niczego. I choć moja ciekawość nie została zaspokojona, byłem zbyt zirytowanym niepotrzebnym osobistym rozbiegiem, aby dokonać zakupu.

Niedźwiedzia przysługa

Przeciągnięcie opowieści z dzieciństwa to jednak nic przy tym, z czym zetknąłem się w wychwalanym na prawo i lewo poradniku pewnego psychologa. Tytuł zaczyna się od absurdalnie długiego wstępu (nawet nie wiem czyjego, ponieważ nie dobrnąłem do końca), którego celem jest zbudowanie autorytetu autora. I jest to niewątpliwie słuszny cel, ale wykonanie okazało się fatalne. Ciąg niezbyt porywających anegdot dowodzących tego samego. Historyczne odniesienia, które dla osoby zainteresowanej tematyką książki są kompletnie bez znaczenia. Szczegółowa charakterystyka autora, jakby to on miał być bohaterem poradnika, a nie jego twórcą. Krótko mówiąc, kumpel psychologa zaserwował czytelnikom ciężkostrawny aperitif, całkowicie odbierając ochotę na danie główne.

Kryminał bez intrygi

Ceniony polski autor, nagradzana książka, zachęcający opis. Wszystko było na swoim miejscu. Aż zacząłem słuchać. Kilkudziesięciostronicowa ekspozycja powiedziała mi sporo o bohaterce i jej osobistych perypetiach, ale nie dowiedziałem się niczego o intrydze, mającej być lejtmotywem powieści i głównym powodem, dla którego po nią sięgnąłem. Oczywiście nie ma przymusu wprowadzania trupa w pierwszym rozdziale kryminału, ale gdy na dzień dobry dostaje się bardzo szczegółowe, wręcz wikipedyjne wprowadzenie w dzieje osoby, która – jak wnoszę z wydawniczej zapowiedzi – nawet nie jest pierwszoplanową postacią, to można wymięknąć.

Sztampa do kwadratu

I dla odmiany: książka zaczyna się od trzęsienia ziemi. Gangsterzy, narkotyki, mordobicia, strzelaniny, zamachy. Fajerwerk na fajerwerku. Tyle że to wszystko już było. Już to wszystko czytałem. Już zdążyło mi zbrzydnąć. Przynajmniej podane w takiej formie – bez zachwycającego stylu, bez oryginalnej narracji, scenerii albo bohaterów, bez jakichkolwiek wyróżników. Jeżeli jest w tej powieści coś, dlaczego warto po nią sięgnąć (a zakładam, że jest, skoro ktoś ją wydał i zainwestował w promocję), to albo zostało starannie ukryte, albo umiejscowione po przekroczeniu granicy czytelniczego bólu – za pięćdziesiątą stroną.

Przepraszam, ale o co chodzi?

Wpadła mi w uszy druga część pewnego popularnego brytyjskiego cyklu kryminalnego, podobno najlepsza i podobno możliwa do wchłonięcia bez znajomości pierwszej. Może i tak. Ale przez pierwsze pięćdziesiąt stron czułem się jak dziecko we mgle, mimo że – umówmy się – kryminały to nie rocket science. Niedopowiedzenia, skróty myślowe, niezrozumiałe odniesienia do zdarzeń i postaci, których nie czytając jedynki, nie miałem prawa znać. Ogólnie rzecz biorąc, coś tam widziałem, ale nie na tyle, aby móc to opisać. I nie na tyle, aby chcieć obejrzeć w całości.

Krzysztof Domaradzki