„Nike? Angelus? Kupię sobie dwa bombowce”.

Gdyby nie słoik ze śledziami, pewnie nigdy nie znalazłby się na Islandii. Ma podwójne obywatelstwo, do snu czyta Bukowskiego… Wiele wątków, wiele ciekawych historii. Zapraszam do lektury wywiadu z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim. 

Skąd się wzięła Islandia w Twoim życiu? Miłość od pierwszego wejrzenia?

Jest taka anegdota w książce: za komuny było coś takiego jak sklep Centrali Rybnej. Sprzedawali w nim śmierdzące makrele ze skrzynek, ale matka przyniosła kiedyś słoiczek śledzi. Wezwaliśmy sąsiada, mówiliśmy na niego „Mózg”. Rozszyfrował, że na dekielku są islandzkie litery. Tak się zaczęło. Miejsce na mapie. Wyspa. Tajemnica. Daleko. Żadnych informacji. Oczywiście, z czasem te informacje się pojawiały, więc było ich więcej. Pojawiła się również literatura. Przeczytałem Halldóra Laxnessa, który dostał nobla w pięćdziesiątych latach. Te książki były przetłumaczone na polski z niemieckiego, czy szwedzkiego. Potem pojawił się Jacek Godek. To jedyna osoba, która jak do tej pory może się pochwalić całkiem sporym dorobkiem przekładowym z islandzkiego na polski.

Gdybyś wtedy na tym słoiku ze śledziami znalazł napisy po szwedzku to myślisz, że zafascynowałaby Cię Szwecja?

Nie. Szwedzki alfabet jest smutny. A Szwedzi są jak ich alfabet. Zapamiętałem islandzkie literki jako dosyć jajcarki przekaz. Szwecja była znana mimo wszystko. Uciekali ludzie do Szwecji za komuny. Na zachód, czyli na północ.

Ta Islandia Ci się na tyle spodobała, że masz obywatelstwo?

Tak, już dawno mam.

Studiowałeś tam?

Nie tylko. Musiałem również pracować.

Jeśli już poruszamy ten temat to porozmawiajmy o „Domu Róży”, który jest zapiskiem Twoich przygód i Twojej pracy dosyć specyficznej. Nie byłeś kucharzem, strażakiem tylko zajmowałeś się dosyć specyficzną działką.

Byłem pomocnikiem pielęgniarza. Potem skończyłem kurs, i zostałem pielęgniarzem geriatrycznym. Więc pracowałem przez kilka lat w domu starców. Książka bazuje na moich przeżyciach, czy doświadczeniach ale to jest mimo wszystko fikcja literacka. Wcześniej, będąc na studiach, obejrzałem film Fridrika Thora Fridrikssona pt. „Dzieci natury”. Historię o parze staruszków, którzy spotykają się w domu starców. Zarówno kobieta, jak i mężczyzną są tam umieszczeni przez rodziny. Zakochują się w sobie i uciekają. Zazwyczaj jest tak, że to literatura jest bazą dla filmu. U mnie było odwrotnie. Nawet zatrudniłem się w domu starców, gdzie pewne sekwencje były kręcone. Potem już poszło. Od pensjonariuszy dowiedziałem się rzeczy jakich nie dowiesz się na ulicy. Szczególnie od młodszego pokolenia. W książce jest portret siostry Róży. Miałem pensjonariuszkę, która była niewidoma, ale pamiętała siostrę. Dziewczynka utopiła się w gorącym źródle. Ta historia też mnie zainspirowała. Takie właśnie zrządzenia losu, ale również pewna kalkulacja, doprowadziły do napisania tej książki.

Mówisz po islandzku?

Mówię, ale coraz gorzej. Nie mam codziennego kontaktu z żywym językiem. Czytam po islandzku. Nowości książkowe, które mnie interesują, sprowadzam drogą pocztową, to samo tyczy się filmów. Ale to jest taki język, że jeżeli się tam nie urodziłeś, albo nie byłeś z dwujęzycznej rodziny, nie wiem jak dobrze byś mówił gramatycznie, i tak cię złapią, że jesteś zagraniczny. Niesamowite dźwięki, które są nie do podrobienia….

Ty tam byłeś 10 lat, tak?

Ponad 10. Moja żona była dwa razy w ubiegłym roku. I dlatego książka powstała „Zostawić Islandię”. Moja była szefowa powiedziała mi –zatęsknisz. Roześmiałem się, bo naprawdę miałem dość Islandii. Klimatu przede wszystkim. Nie ludzi. Ludzie byli fajni. Jeżeli doświadczyłem czegoś złego na Islandii ze strony ludzi, to często byłe to osoby zagraniczne, a nie lokalne. Po ośmiu latach w Wiedniu okazało, że szefowa miała rację. Zabrakło mi ludzi i masywu Esji, który widziałem przez okna naszej sypialni w Reykjaviku. W Wiedniu mam trzy drzewa, które wyrosły tak, że zaczęły zasłaniać nam balkon.

Tak zaczynasz tę książkę…

Refleksją, bo na kontynencie miasta i krajobrazy są do siebie podobne. Islandia jest inna, niepowtarzalna. Jeśli zaczniesz podróż w Polsce, od Krakowa, a skończysz na Chorwacji, no to jest dziedzictwo CK. Miasteczka są do siebie podobne. Niektóre są bardziej czyste, niektóre mniej. Ale architektura jest sieciowa.

Jak było z „Preparatorem”, bo w wydawnictwie Od Deski do Deski panuje taka zasada, że to oni proponują autorowi kilka tematów, z których on wybiera jeden.

Zadzwoniła agentka mówiąc, że powstaje nowe wydawnictwo i szukają pisarzy, którzy by napisali książkę na zamówienie, opartą o fakty. To było pewnego rodzaju wyzwanie i novum dla mnie. Okazało się, że daję radę i nawet mnie to wciągnęło. Ale nie było tak różowo od początku. Wysłali mi mailem dziesięć tematów. Skrócone wersje wydarzeń, które by mnie ewentualnie interesowały. Wybrałem historie głuchoniemego syna, który zamordował ojca. Pomyślałem, taki amerykański temat. Na pewno czytelnik będzie trzymał stronę zabójcy. Zacząłem powoli szperać w internecie, uczyć się migowego języka. Wchodzić w psychikę człowieka, który jest głuchoniemy. Napisałem do wydawnictwa, że ten temat wybieram. Po kilku tygodniach okazało się, że nie będę mógł wykorzystać tej sprawy. No to co teraz? Wysłali następne historie. Przypadł mi do gustu preparator. A dlaczego? Tu się zaraz skrzyżują wątki islandzkie. Pracując w domu starców spotykałem się co prawda nie z preparatorami, ale z ludźmi z przedsiębiorstw pogrzebowych. Obcowanie z umarłymi nie było novum. Z domu starców droga jest zazwyczaj jedna… Poczułem, że mogę dotknąć tej historii. Dostałem tysiąc stron akt sądowych, przeczytałem je. Prawdziwy zabójca nie był tak ciekawy. Musiałem go podkręcić po prostu. Wzbogacić historię.

Czytałeś pozostałe, które wyszły w tej serii?

Przeczytałem Janusza Leona Wiśniewskiego. Wiem, że Tomek Sekielski wydał u siebie książkę. Jest – „Bestia”, ale też nie czytałem. Chętnie bym przeczytał wszystkie książki z serii. Pewnie kiedyś po nie sięgnę, ale teraz mam takie zaległości, że szkoda mówić. Dla relaksu, zanim zasnę, czytam Bukowskiego. Świntucha.

Dobre do spania. Jaki masz stosunek do nagród literackich? Trochę się do tego przywiązujesz czy masz to kompletnie gdzieś? Bo byłeś już nominowany do Angelusa, do Nike, do Paszportów

Tak, byłem. To jest oczywiście miłe, że jesteś dostrzeżony. Nie chcę się krygować. Jeżeli bym dostał nagrodę to bym się cieszył. Mam swoje różne plany, hobby zwariowane. Ale nagrody nie są celem mojego pisania. Lubię spotykać swoich czytelników na spotkaniach autorskich. Dyskutować z nimi, dowiedzieć się czegoś, czego nie wiedziałem pisząc książkę, a oni to wiedzieli! To jest dopiero nagroda!

Jakie jest to zwariowane hobby?

Samolociki na uwięzi.

Z silnikiem takie?

Tak, tak, tak. Lubię patrzeć jak psy dostają kota. To znaczy, jak ich właściciele dostają kota z psami na uwięzi. Pies na smyczy, to prawie jak samolot na uwięzi. Różnica jest w tym, że ja uwiązuję nieżywy przedmiot, który się nie stresuje. Wyobraź sobie przeczystą, przepiękną łąkę na rogatkach Wiednia. Setki świrów z psami na smyczy. W pewnym momencie pojawiam się ja ze swoja smyczą, i tym, co jest do niej przywiązane. Odpalam swego psa i zaczynam nim kręcić w powietrzu. Prawdziwe psy zaczynają dostawać kota, a ich właściciele jeszcze większego. Zwierzęta się zrywają ze smyczy, właściciele biegną za nimi, a ja sobie kręcę samolotem i przy okazji podziwiam ten wspaniały widok. Te momenty, kiedy niektóre czworonogi odzyskują chwilową wolność.

Sam je składasz jeszcze? Czy to już jest gotowe, w kartonie tylko wyciągasz?

Można kupić, i można samemu poskładać. W sumie to są bardzo drogie rzeczy. Także wiesz, jakby była jakaś nagroda, dziesiątki tysięcy złotych, nie zastanawiałbym się, żeby ją przeznaczyć na wypasiony bombowiec.

Dobre na tytuł wywiadu. Powiedz jeszcze, jak na Ciebie wpłynął ten nowicjat?

Cieszę się, że miałem taki epizod w swoim życiu. Oczywiście, nie zawsze trzeba sprawdzać żeby być utwierdzonym w tym, że to był błąd, na przykład. Ale ja jestem pewien, że jakbym uparł się i skończył seminarium duchowne to chyba nie byłoby to. Wierzę w powołanie do niektórych zawodów, czy funkcji. Nie mam żadnego żalu, że się wypisałem, zrezygnowałem. Nie wyrzucono mnie, absolutnie. Dużo zawdzięczam seminarium. Punktualności się nauczyłem. Nie w Austrii, tylko tam. Rannego wstawania, dyscypliny i w jakimś sensie odpowiedzialności.

Jest jeszcze coś co bardzo chciałbyś napisać?

Wiesz, musiałbym pojechać do Bukaresztu, w archiwum pogrzebać. Jest taka książka, chodzi mi po głowie. Grubsza sprawa i gruba książka. Kilka lat roboty. Kiedyś się za nią wezmę.

To będzie Twoja najgrubsza książka.

Grubas powinien wyjść z tego.

Taki na Nike.

Na Nike? Niekoniecznie. Angelus jest bardziej hojny, ale ok, może być też Nike, Gdynia, co tam mają.

Będzie na bombowca.

Byłoby na kilka.

 

Zdjęcia: Wydawnictwo Od Deski Do Deski.