Znowu dokądś pojechałem i znowu winien Wam jestem opowieść. Zaproszony przez gromadkę czytelników Zajasa (bardzo dziękuję!) miesiąc temu znalazłem się w Newport, średniej wielkości mieście na pograniczu Anglii i Południowej Walii, nadrabiając tym samym skandaliczną lukę w podróżach, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem w Wielkiej Brytanii. Terytoria pograniczne należą do moich ulubionych i mało co sprawia mi taką radość, jak spotkanie różnych kultur w jednym miejscu. W dodatku akademickie badanie pograniczy, czym się od lat zajmuję, pozwala omijać męczące aglomeracje miejskie i od razu uciekać w krajobraz. Co uwielbiam.
Zaraz po pobieżnym przedeptaniu centrum Newport podjąłem więc wyprawę na klifowe brzegi Atlantyku, wybierając z mapy Nash Point, dokąd jedzie się najpierw pociągiem, potem autobusem (które w GB bardzo mi przypadły do gustu). W przedziale zwykła zachodnia codzienność: stary białas czyta gazetę, młody białas dotyka komórki, Chińczyk za pomocą pięciu angielskich słów usiłuje wytłumaczyć konduktorowi, dokąd jedzie i dlaczego ma taki bilet, w końcu pomaga mu czarnoskóra licealistka, poczuwająca się do kolorowej solidarności. Niby też pogranicze i wielokulturowość, ale jakieś takie już sformatowane, kompaktowe, gotowe do użycia i opatrzone odpowiednią wymową ideową. Chciałoby się powiedzieć: resztki unijnej nudy. Odwracam się do okna i patrzę na drzewa.

Droga do latarni w Nash Point, fot: Krzysztof Zajas
Pociąg relacji Newport – Bridgend po minięciu Cardiff jedzie wśród malowniczych pól, przecinanych strumieniami tworzącymi tu i ówdzie rozlewiska i mokradła, bo teren niski, nadmorski, pofalowany. Z bagiennych uroczysk wyrastały drzewa rozmaitych gatunków, znanych mi i nieznanych, połączonych jednakże wspólną cechą, której początkowo nie umiałem nazwać. Były jakoś inne. Niby ta sama strefa klimatyczna, niby też Europa, a drzewa te same i zarazem inne. Jakieś nowe pogranicze. Dopiero po pewnym czasie oświeciła mnie myśl, że one są jak drzewce z Tolkiena. Niemal wszystkie pokrywał mech, bluszcz i tym podobne zielone wszędobylskie zielsko, zamieniając je w sugestywne ilustracje do drugiego tomu Władcy pierścieni. Pamiętacie te zdania?
Poprowadził przyjaciela pod grube konary drzew. Zdawały się stare jak świat. Gęste, splątane brody mchów i porostów zwisały z nich, kołysane podmuchem wiatru.
Dokładnie coś takiego migało mi za oknem pędzącego (no, bez przesady) pociągu. Widok omszałych pni i dziwacznie pokręconych konarów był na tyle sugestywny, że poczułem się nagle, jakbym wjeżdżał walijską Great Western Railway prosto do Fangornu. Nie mogłem oderwać oczu. Enty. Wolałem nazwę onodrimy. Ludzko-drzewne olbrzymy zwane również pasterzami drzew. Sądziłem, że w powieści są imaginacyjną kompilacją wiedzy obrazkowej i mitologicznej, ale teraz zobaczyłem je naprawdę, w naturze. Pochylały się i wyginały w zastygłych pozach, zupełnie jak uczestnicy tamtej słynnej narady przed wyruszeniem na Isengard.
Wrażenie kolejowej podróży do wnętrza Władcy pierścieni wzmogło się na dworcu w Bridgend. Komunikat dla pasażerów popłynął z głośnika najpierw w języku walijskim, a dopiero potem angielskim. Słuchajcie, to zupełnie jak język elfów! Wiem, wiem, Tolkien głównie korzystał z fińskiego, ale walijski również miał swój udział w tworzeniu sztucznych języków przez pisarza. To na nim głównie opierał się sindarin, pierwotny język elfów Śródziemia. Nieważne. Ważne, że właśnie go słyszałem z głośnika na dworcu! Tablice informacyjne, nazwy ulic, napisy w windzie i w sklepie – wszystko w elfickim języku. Czekałem, kiedy jakiś Elrond z pejsami do piersi wychynie zza rogu, przebrany, dajmy na to, za bagażowego.
Nie dawało mi to spokoju, gdy już dotarłem na miejsce. Niby wieś, pola okolone staroangielskimi murkami z kamieni, owce i urwisty brzeg Atlantyku – a ja ciągle wśród tamtych brodatych drzew, z uszami pełnymi komunikatu w elfickim języku. Myślałem o pejzażu dzieciństwa, który odciska piętno na wyobraźni pisarza. Że kiedy próbuje on wymyślić nawet najbardziej fantastyczne krainy i dziwaczne słowa, jego wyobraźnia ląduje w krainie dzieciństwa i za materiał wyjściowy obiera sobie to, co ją uruchomiło kiedyś tam, na początku. Okej, banalne, ale co z tego, skoro miałem go przed oczyma.
I rozumiałem aż nadto dobrze, bo sam tak robię całe życie. Akcja czytanych z empatią książek prawie bez wyjątku rozgrywa się u mnie w takich właśnie pejzażach dzieciństwa, i nic na to nie poradzę. Chyba już nawet nie chcę. Rzecz w tym, że kiedy banał zamienia się w silne i całkiem realne doświadczenie krajobrazu, traci błahość i zyskuje ciężar autentyczności. Tak więc szedłem wzdłuż walijskiego klifu, słuchałem szumu fal i nieodłącznego mi krzyku jastrzębia (tym razem w postaci krakania kruka), a po głowie krążyły mi co fajniejsze kawałki z przemowy drzewca.
–Wzgórze? Niech będzie wzgórze. Ale to o wiele za krótka nazwa na coś, co tu stoi odkąd ukształtowała się ta część świata.
Otóż to, długość słowa powinna odpowiadać powadze desygnatu, co w języku walijskim bywa praktykowane i doprowadziło na przykład do ułożenia takiej oto nazwy miasta:
Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch
W tłumaczeniu: Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod Czerwoną pieczarą przy kościele św. Tysilia. Dla starego onodrima oczywista była wiedza dostępna wśród ludzi tylko niektórym poetom: w słowie zawiera się rzecz.
– Po czyjej stronie stoję? Nic mi o żadnych stronach nie wiadomo. Idę swoją własną drogą, możliwe jednak, że wasza droga będzie przez jakiś czas równoległa do mojej.
Do tych słów urwisty brzeg Walii nad Atlantykiem pasował mi jak noga w strzemię. Tam wojny ludzi między sobą, wojny ze światem, z naturą, nieustanne podziały na nas i ich, przyjaciół i wrogów, na moje i jego, które też powinno być moje. Cały ten jazgot naszego ludzkiego wrzasku, który nazywamy historią, cywilizacją, kulturą i czym tam jeszcze. A tu nic, żadnej dialektyki, tylko szum wiatru, huk fal o skały i błysk słońca na ołowianej misie oceanu. Niedaleko klifu, na skraju ogrodu, jedna rosochata śliwa, poskręcana od zachodnich wiatrów, z koroną gałęzi jak rozwianym włosem. Zimna, wymagająca wolność. I pomyślałem, jak dobrze zapomnieć o człowieku i pobyć na chwilę drzewem.

Ent w ogrodzie, fot: Krzysztof Zajas
„Niestety, człowieczeństwo rychło wróciło, jak czkawka po bezskutecznym wstrzymaniu oddechu. Przypomniał mi się ent o imieniu Żwawiec, który podczas ataku na Isengard wykrzykiwał pod adresem Sarumana: „Morderca drzew! Morderca drzew!”. I zaraz potem Puszcza Białowieska, i kolumny ciężarówek z wyciętym drzewem, prowadzonych przez orków w przepoconych podkoszulkach, i niebagatelne uzębienie ministra Szyszki, obnażone w złowieszczym uśmiechu. Następnie wyobraziłem sobie, jak doprowadzeni do furii pasterze polskich lasów ruszają na Ministerstwo Rolnictwa, za pomocą naprędce zorganizowanej powodzi zalewają budynek na Wspólnej, połyskująca kolumnada wali się malowniczo pod uderzeniem spienionych fal, ostatni uruk-hai umykają po dachach samochodów…
Takie to myśli miałem nad walijskim urwiskiem. Szyszko jako Saruman to trochę bieda, wiem, ale co innego mnie zajęło w następstwie wspaniałej wizji. Zacząłem szukać słowiańskich odpowiedników. Dąb Bartek? Mickiewiczowski Baublis? Orle gniazdo w gnieźnieńskim lesie? Czarnoleska lipa? W Dwóch wieżach Drzewiec narzeka na wymieranie starożytnej rasy, ponieważ żeńskie enty odeszły i nie ma się jak rozmnażać. Elf Legolas uzupełnia, że chodzi w ogóle o koniec świata natury, nie tylko o literacką aluzję do wycinki lasów na okręty, które posłużyły do budowy brytyjskiego imperium kolonialnego. Nasze modrzewie ponoć też świetnie szły, były z nich najlepsze maszty. Kto miałby dzisiaj walczyć w obronie tamtego świata zaginionych drzew?
Czekając w Marcross na powrotny autobus przyglądałem się chłopskiej zagrodzie za przystankiem. Wśród różnych owocowych drzewek rosło tam również jedno takie dziwactwo – brzuchaty, pokręcony, stary ent, nie wiedzieć jakiego gatunku, rozparty pod płotem w popołudniowej drzemce. Zastanawiałem się, czy młody Tolkien też takiego miał w ogrodzie w Sarehole. I czy z nim rozmawiał. I czy już wtedy literatura przeplatała mu się z rzeczywistością, jak to bywa u prawdziwych pisarzy.
A kiedy wróciłem do moich podkrakowskich Grobian, w pierwszej wyprawie z Lalą na łąki poszukałem mojego domowego, słowiańskiego enta. Znalazłem. Stał nad małym strumieniem i przyglądał mi się ironicznie, ponieważ przechodziłem obok niego dziesiątki razy i nigdy go nie rozpoznałem. „Widzisz, człowieczku, uznajmy, że nasze drogi na chwilę biegną równolegle”. Pilnował moich łąk. Kto wie, może nie wszystko stracone…

Mój grobiański onodrim, fot: Krzysztof Zajas
Puenta? Znajomi Polacy z Newport posłali swoje dzieci do szkoły z językiem walijskim jako głównym i angielskim jako pierwszym obcym. Uczą się też polskiego. To właśnie te małe polsko-walijskie hobbity mi powiedziały, że symbolami Walii są por i żonkil. „A jak to jest po walijsku?” Cenyni cenyn pedr. Blisko. Jak z Polski do Walii.
Krzysztof A. Zajas