Powiedzmy na początku jasno: w Ameryce czytają książki. Znacie to uczucie, kiedy u nas raz w roku Biblioteka Narodowa zwołuje konferencje, na której oznajmia rytualnie, że jesteśmy idiotami, bo tylko 37% mieszkańców sięgnęła po jedną książkę w przeciągu roku? Jest to uczucie szoku, niedowierzania, ale i głębokiego facepalmu, że się ludzie w ogóle przyznają do takich rzeczy. Bo musi to oznaczać, że kompletnie nie czują żenady. Że ich czytanie obchodzi tyle, co przyznanie się, że się nie zjadło ostatnio – bo ja wiem – łososia. I co z tego, wszyscy umrzemy, nie ma sensu latać wzrokiem od lewa do prawa. Książka, srążka, nie ma co drążyć tematu.
A właśnie w Stanach Zjednoczonych myślą inaczej. Tam czyta 72% procent mieszkańców. I jeszcze precyzują, że ci więcej papierowych wydań, a znowu tamci więcej e booków. Dobrze, że u nas nie precyzują zbyt wiele, bo by się okazało, że ta jedna wymęczona książka na rok to w ogóle była gazetka z Lidla.
Za wielką wodą nie jest jednak idealnie, jeśli chodzi o księgarnie. Zdecydowanym liderem jest Barnes & Nobles, założony jeszcze pod koniec XIX wieku w Illinois. Znajdziecie go w większość miast, bo w całych Stanach istnieje ponad 600 księgarni tej sieci. Co w nich jest? Właściwie wszystkie kategorie literackie plus pisma, gadżety do czytania (zakładki, lampki, torby), sporo wyboru papierniczych skarbów i tak zwanych przedmiotów na prezenty (mydło, świeczka). Wewnątrz są też kawiarnie dla strudzonych myszkowaniem między regałami. To taki duży Empik. Firma produkuje również swój czytnik Nook, kiedyś w kooperacji z Samsungiem, teraz z udogodnieniami (wodoodporny, z możliwością przeglądania książek oferowanych przez księgarnię). Można powiedzieć jedno: to giganci, co na wolnym rynku oznacza tyle, że dominują spychając małe księgarnie, które ledwo nadążają z czynszem.
Kiedy pracowałam w New Jersey, to załapałam się na jeszcze jedną sieć amerykańskich księgarni – Borders , która upadła w 2010 roku (trochę przez długi, a trochę nie wytrzymując konkurencji Barnes & Nobles). Księgarnia mieściła się w centrum handlowym i ładnie pachniała, bo obok był sklep z kosmetykami. Papier i perfumy – chyba rozumiecie, jak wspaniałe jest to połączenie?
Najbardziej zapamiętałam z mojej pracy dwie sprawy. Przede wszystkim dział historyczny. Dwa wielkie regały z napisem „American history” i cztery półeczki z tabliczką „other countries”. Nie, nie było na niej niczego o Polsce. Druga sprawa to wyrzucanie starych czasopism i „przeterminowanych” pocketbooków. Po dostawie, czyli właściwie codziennie, moim zadaniem było odrywanie okładek z kodem kreskowym, wprowadzanie ich do protokołu zniszczeń oraz wyrzucanie do zsypu pozostałej części książki lub pisma. Jako amatorka robienia collages płakałam za każdym razem, kiedy w metalowej otchłani lądowały prawdziwe skarby. Ile ja bym z nich miała obrazków i pocztówek! Dziadowałam i błagałam, żeby wziąć chociaż kilka stron co lepszych kąsków, ale kierownik zmiany był nieubłagany. Przepisy kazały niszczyć wszystko, aby nic nie trafiało na przecenę. Przepisy pisane były przez psa ogrodnika.
Wśród wyrzucanych tytułów były również przeznaczone dla pisarzy, w tym nobliwe Writers’s Digest (ukazujące się od ponad dziewięćdziesięciu lat) czy Creative Nonfiction (które, oprócz magazynu, organizuje też warsztaty czy konferencje). Wtedy nieśmiało bazgroliłam w pamiętniczku jakieś wprawki i pisałam teksty do piosenek taty. Czytanie więc porad w stylu „jak wybrać najlepszego agenta literackiego” było dla mnie tym samym, co przeglądanie katalogu jachtów. Jednak świadomość, że literaci to nie tylko romantycy na chmurce metafory, ale ogarnięci ludzie szkolący swój warsztat była dla mnie ważna.
W księgarni trochę też kradłam, ale subtelnie. Czasami wyniosłam jakiś ołówek z brokatem, pognieciony zeszyt czy kuriozalne piłki do żonglowania. Wiedziałam, że wszystkie te skarby zaraz wylądują w śmietniku, a dla mnie będą potrzebnymi przedmiotami. Wyrzucanie rzeczy w Stanach jest wprost proporcjonalne do gromadzenia rzeczy w Polsce. Tam przesyt, u nas wieczny kryzys i zapasy na pawlaczu.
Moja praca polegała na zgadywaniu, co mówią do mnie ludzie, kiedy pytają o „taką niebieską okładkę i wesołą treść”. Pracowałam wcześniej w polskich księgarniach i wiedziałam, że to najczęstsze marzenia: wytropienie przez pracownika tytułu, którego należy się domyśleć. Czasami ludzie obrażali się, że jakiś książek nie mamy. Cieszyło mnie to, bo świadczyło o tym, że literatura wywołuje uczucia. Pożądamy jej, chcemy mieć tutaj-teraz.
Po pracy jechałam odprężyć się do Nowego Jorku i powłóczyć po – wiadomo – księgarniach. Od razu trafiłam do Strand. Legenda tego miejsca jest w pełni zasłużona, bo to jeden z największych na świecie budynków przeznaczonych na sprzedaż książek. Oferuje na równych zasadach książki używane, dziwne, białe kruki i nowości z list bestsellerów. Swoim asortymentem pokazuje to, co w czytaniu lubię najbardziej: że nie ma tu zasad. Dziś możesz kochać kryminał, aby jutro chlipać nad obyczajową sagą. Sięgasz po komiks, bo zauroczyła cię goła baba na okładce, ale wieczorem doceniasz strofy XVIII wiecznego poety. Strand ma też najlepsze na świecie gadżety – skarpetki, świeczki, koszulki i znaczki z pisarzami i pisarkami oraz hasłami typu „A well-read woman is a dangerous creature” (to akurat cytat z Lisy Kleypas). Kiedy pierwszy raz weszłam do tej świątyni czytania, to padłam na kolana w pokorze. Serio, myślałam, że dostanę zawału z emocji. Mój tata od razu zwinął się do pobliskiego baru, bo wiedział, że spędzę w księgarni sporo czasu. Nie dziwne: jak głosi slogan reklamowy jest tam 18 mil książek. Nie liczyłam, ale na tyle właśnie wygląda.
W księgarni odbywa się sporo spotkań z twórcami i twórczyniami. Rok temu udało nam się nakręcić tam również odcinek Barłogu Literackiego.
Żeby pracować w Strand, należy zdać test z wiedzy o literaturze. Jako absolwentka Liceum Księgarskiego szanuję takie podejście. Nas zawsze uczyli, że księgarnia to nie sklep, książka nie towar, a księgarz to nie zwykły sprzedawca. Jest przecież różnica między sprzedawaniem koperku a dziełami Munro czy Vonneguta. Jesteście ciekawi, jakiego rodzaju pytania pojawiają się na rozmowie wstępnej? Proszę uprzejmie, powodzenia: kilk.
Kolejną moją ulubioną księgarnią w Nowym Jorku jest Bluestocking Bookstore, która od kilku lat stała się zarazem centrum aktywistek wolnościowych. Pod koniec lat dziewięćdziesiąt to właśnie tam zaopatrywałam się w ziny feministyczne, komiksy o Hothead Paison czy poważne eseju o tym, jak zachęcić swoje dziecko, aby chodziło z nami na demonstracje. Obecnie nadal znajdziemy tam mnóstwo bibuły, ale napijemy się też fair trade kawy i przy odrobinie szczęścia natrafimy na spotkanie autorskie lub dyskusję.
Nie wiem, czemu w Ameryce czytają więcej, niż u nas? Może to kwestia mieszania się kultur, a tym samym różnego podejścia do form spędzania czasu? A może tam już wiedzą, że jeśli się nie czyta, to się umiera: z nudów, z braku wyobraźni i otwarcia na inne światy.
Wybierasz się do Stanów? Koniecznie odwiedź którąś z tych niezależnych i lokalnych księgarni, klik.