„Pisarz też człowiek. Czyżby?” Październikowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Wariant pierwszy: zastąpią nas – autorów – błyskotliwe, uzbrojone w kreatywność, cięty humor i ostre pióro algorytmy, które będą tworzyły szyte na miarę bestsellery. Wariant drugi: nic się nie zmieni, a my nadal będziemy stawać na głowie, żeby odgadnąć, jakie książki Wam się podobają. Co wybieracie?

Jak słusznie zauważył Jakub Ćwiek w smakowym felietonie sprzed kilku miesięcy (klik), pisarze to kłamcy. Raz, że taką mamy robotę; beletrystyka to sztuka zręcznego zmyślania. A dwa, że taka nasza natura. Ściemniamy na potęgę. Choćby wtedy, kiedy tłumaczymy czytelnikom, dlaczego piszemy. Zwłaszcza gdy mówimy, że tworzymy dokładnie takie książki, jakie sami chcielibyśmy przeczytać. W najlepszym wypadku jest to półprawda. Bo jak bardzo byśmy się nie starali pisać dla siebie, zawsze myślimy o odbiorze naszej twórczości. O tym, żeby nie posługiwać się niezrozumiałymi skrótami myślowymi. Żeby czytelnik nie zakrztusił się naszymi żartami. Żeby czegoś nie sknocić. Żeby się po prostu podobało.

I oczywiście myślimy też o kasie. O tym, jak się uplasujemy na listach sprzedażowych. I czy książka, owoc naszego wielomiesięcznego trudu, okaże się bestsellerem.

Trafiają się autorzy, którzy nie muszą się nad tym zastanawiać, ponieważ są tak silnymi markami pisarskimi, że wszystko, czego się dotkną, zamienia się w złoto. Czasem się jeszcze wspierają innymi nośnymi osobistościami, zwykle spoza świata literatury – tak zrobił choćby James Patterson, najlepiej zarabiający autor świata, który wspólnie z eksprezydentem USA Billem Clintonem napisał thriller polityczny. Ale zdecydowana większość tej pewności nie ma. Co więcej, zdecydowana większość z nas nie wie, co i jak pisać, żeby się dochrapać bestsellerowego statusu.

Przez wiele lat dominowało przekonanie, że dobrze sprzedająca się literatura rozrywkowa bazuje na kilku podstawowych lejtmotywach. W książce muszą być morderstwa, seks, tajemnice, spiski, motywy religijne. I zwroty akcji. Dużo zwrotów akcji. Cholernie dużo zwrotów akcji. Tyle że to sól literatury rozrywkowej, trudno taką tematykę czy sposób konstruowania fabuły uznać za wyróżnik. Żeby znaleźć uniwersalny przepis na literacki przebój, trzeba pogrzebać głębiej. Tak jak to zrobili Jodie Archer i Matthew L. Jockers, którzy opracowali coś w rodzaju kodu bestsellera (i napisali o tym, jakżeby inaczej, książkę – „The Bestseller Code”). Z pomocą technologii przeanalizowali około 20 tys. książek, próbując dojść do tego, co decyduje o tym, że jedne stają się bestsellerami, a inne giną w gąszczu publikacji.

www.unsplash.com/Owen Beard

Archer i Jockers wyodrębnili zbiór cech wspólnych dla literackich hitów. Największe szanse na komercyjny sukces mają utwory z wyrazistymi głównymi bohaterami i szybko rozkręcającą się fabułą. Dobrze, gdy autorzy nie przesadzają z tematami – wystarczy jeden główny. A najlepiej, gdy temat przewodni stanowią relacje między bohaterami. Mile widziane są kolokwializmy i krótkie słowa. Wykrzykniki – niekoniecznie. Bohaterowie nie powinni wzdychać i się zastanawiać, tylko działać i popychać akcję do przodu. A tytuł powinien być dobrze wszystkim znanym rzeczownikiem. Cech wspólnych oczywiście jest więcej, ale to nie miejsce, żeby wszystkie wymieniać. Kluczowe jest to, że opracowany przez Archer i Jockersa algorytm potrafi z 80-procentowym prawdopodobieństwem wskazać, czy dany tekst stanie się bestsellerem „New York Timesa”.

Idźmy zatem dalej. Skoro już mniej więcej wiadomo, z jakich składników da się upichcić bestseller, to czy musi on wyjść spod palców człowieka? Czy w czasach sztucznej inteligencji i big data nie wystarczyłoby napisać programu, który będzie hurtowo produkował utwory najwyższych mainstreamowych lotów? Nie wiadomo, bo jeszcze żaden algorytmiczny bestseller nie powstał. Pierwsza książka napisana przez sztuczną inteligencję – „1 The Road” – to raczej niefrasobliwa powieść drogi. Ross Goodwin, którego można mianować jej cichym współautorem, nafaszerował AI literaturą (przyjęła kilkadziesiąt milionów słów) oraz danymi z podróży z Brooklynu do Nowego Orleanu. Nie czytałem „1 The Road”, ale recenzenci twierdzą, że Jack Kerouac to to nie jest.

Ale czy można mieć wątpliwości co do tego, że prędzej czy później sztuczna inteligencja zacznie tworzyć bestsellery? Przecież już teraz dogłębnie analizuje nasze zainteresowania i personalizuje dla nas produkty. Potrafi ograć 18-krotnego mistrza świata w go (to starochińska planszówka, wielokrotnie bardziej złożona od szachów). Odróżnia bliźniaczo podobne walenie biskajskie (polecam historię polskiej firmy deepsense.io). Sztuczna inteligencja sięga w różnych branżach po rozwiązania, które ludziom nie przyszłyby do głowy. Dochodzi do wniosków, do jakich człowiek prawdopodobnie nigdy by nie doszedł. I robi to w sposób, którego najtęższe programistyczne umysły świata nie są w stanie w pełni zrozumieć i odtworzyć. Dlaczego więc bazując na starannie wyselekcjonowanych danych, zasilona wiedzą lingwistów, opiniami czytelników czy analizami stylometrycznymi, miałaby kiedyś nie napisać bestsellera? Na poziomie technologicznym taka bariera wydaje się relatywnie prosta do sforsowania. Można mieć jedynie wątpliwości natury biznesowej: czy znajdzie się ktoś, kto sfinansuje to niewątpliwie kosztowne przedsięwzięcie.

No i pozostaje niepewność natury konsumenckiej: czy czytelnicy chcieliby sięgać po algorytmiczne bestsellery, czy jednak pozostaliby wierni ludzkim autorom. Na zasadzie umowy społecznej: wy dajecie z siebie wszystko i staracie się dochować należytej staranności (jak przykładny podatnik), a my bierzemy waszą twórczość z całym anturażem – włącznie z językowymi babolami, fabularnymi niedoróbkami czy przydługimi opisami.

Lubię wierzyć, że takie porozumienie jest możliwe. Ale mogę się mylić. W końcu jestem tylko człowiekiem.