Poniedziałek: Gombrowicz, wtorek: Gombrowicz…

Witold Gombrowicz, fot: Wydawnictwo Literackie

Środek wakacji, a ja myślę o zmarłych. Konkretnie o zmarłych pisarzach, którzy jakoś dziwnie czas letniej kanikuły sobie wybrali, by nas osierocić. Dzisiaj rocznica śmierci Witolda Gombrowicza, za trzy dni Zbigniewa Herberta, w sierpniu odeszli i znowu odejdą Czesław Miłosz, Sławomir Mrożek, Janusz Głowacki… Sami bliscy, z niektórymi z nich miałem szczęście i zaszczyt rozmawiać. W czasach szkolnej młodości czytani zachłannie, łapczywie, z tym neofickim głodem małolata, żeby jak najwięcej przeżyć, zrozumieć, dowiedzieć się, jak to jest naprawdę z tym życiem. Odkładani na półkę, bo chciało się jeszcze dalej i jeszcze więcej. Ale to „dalej” wcale nie było lepsze, więc wracali na nocny stolik, podłogę przy łóżku, do plecaka, żeby być pod ręką. Żeby wspierać. Może celebrowanie tych rocznic trąci banałem, ale dla mnie to dobry moment, by jeszcze raz o nich pomyśleć, pożegnać dłonią z uniesionym kciukiem, wymamrotać pod nosem zapamiętany cytat. No i wrócić do książek.

Gombrowicz. Drażnił nas, irytował, zgrywał się, prowokował do niemożliwości. Tak w pierwszym, powierzchownym odbiorze wypadało to jego megalomańskie: ja, ja, ja. Słynny początek Dziennika: „Poniedziałek: ja. Wtorek: ja. Środa: ja. Czwartek: ja”. Dopiero w następnych czytaniach ten najgenialniejszy dziennik literatury polskiej odsłaniał swoje prawdziwe mądrości, które już nie dotyczyły osobistego „ja” autora, tylko naszego polskiego „my”. Jego piekielnie wyostrzony hrabiowski floret intelektu kłuł celnie i boleśnie. Jasne, krytykowanie polskości jako wielkiego projektu narodowego nie należy do sztuk szczególnie trudnych i dzisiaj każdy felietonista to potrafi, ale w jego przypadku walka o nas miała charakter fundamentalny. Bardzo mi bliski. Kiedy zmęczony polityką, rujnowaniem naszych europejskich aspiracji i bezsilnością wobec kataklizmu prostactwa, sięgnąłem po latach do Dziennika Gombra, zakręciło mi się w głowie. Boże, jaki oddech! Jaka ulga, że był wśród nas ktoś, kto myślał! Nie tylko ogarniał cały ten cud badziewny, jak mówi Stasiuk, ale i szukał odtrutki. Na polskość. Na nas. Sami zobaczcie.

Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu. Polaka z niego samego wyprowadzam…”

To o jego poszukiwaniu nowej formy dla Polaka. Niemal wszystko, co pisał, było walką o nas, o wywleczenie nas z tego sarmacko-katolickiego grajdoła, w którym wczepiamy się w siebie ze strachu przed własną niemocą i nie wiemy co zrobić, żeby być sobą. A jak już wydaje nam się, że wiemy, to zaczynamy być sobą i jest jeszcze gorzej…

Gombrowicz miał świadomość, że jego głos – choć idący ze środka, z samych trzewi polskiej ziemiańskiej mentalności – nie będzie wysłuchany, bo na słuchanie też jesteśmy osobliwie odporni:

Śpij, trąbo moja, porzucona na śmietniku nie wyzyskanych polskich możliwości. Śmietnik. W tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki”.

Otóż to. W naszym narodowym projekcie wydaje nam się, że jak coś przemilczymy, ukryjemy przed wzrokiem własnym i innych, zamieciemy pod dywan, to to zniknie. Jak będziemy powtarzać, że sarmacka Rzeczpospolita była tolerancyjna i w ogóle wspaniała, a pańszczyzna to najlepsze, co mogło się przydarzyć polskiemu chłopu – to cały świat to kupi i będzie nas podziwiał. Jak będziemy na kolanach przysięgać, że jesteśmy najgorliwszymi katolikami na świecie – to sam Bóg nas przytuli i wyniesie ponad innych. A przecież dawno już mądrzy ludzie powiedzieli, że prawda tkwi nie w tym, co deklarujesz, a w tym, co ukrywasz. Twój fałsz jest warunkiem twojej prawdy. A Gombrowicz przystawia nam tę myśl jak lusterko do naszych rozkosznych polskich pysków i pyta: co tam widzicie?

Żeby nie było wątpliwości, problem ojczyzny dotyczy nie tylko obywatela, ale i pisarza. Przede wszystkim pisarza, bo to on, „syn wierny swego Narodu”, musi z tym narodem coś zrobić. A nadmiar myślenia intymnym relacjom z ojczyzną nie służy:

Ojczyzna? Przecież każdy z wybitnych, wskutek po prostu wybitności swojej, był cudzoziemcem nawet u siebie w domu… ponieważ wszelka w ogóle sztuka pozostaje w najściślejszym związku z rozkładem, rodzi się z dekadencji, jest przetworzeniem choroby na zdrowie”.

prof. Krzysztof Zajas

Znowu chce się krzyknąć: otóż to! Bierzemy naszych wybitnych (którzy wybitność musieli zdobyć za granicą, bo u nas zjadała ich krytyka), przycinamy ich dzieła do naszych topornych obrazków samouwielbiającej się wspólnoty, po czym sycimy się ich głębią, jakbyśmy sami byli autorami. I tak to szło, że każdy z tych wybitnych musiał na swój sposób uporać się z kamieniem ojczyzny u szyi, śmietnikiem gnijącym pod dywanem, z tym chomątem dziedzictwa narodowego, które nie pozwalało mu być sobą: Herbert, Miłosz, Mrożek, Głowacki…

To chomąto też wziąłem z Dziennika, włożył je Gombro na kark Miłosza:

Lecz ja tutaj nie polemizuję z Miłoszem, który jest rasowym koniem – polemizuję tylko z jego chomątem, z tym wozem wypełnionym skrupułami, które mu przeszłość jego doczepiła”.

Lubię to zdanie, bo świetnie chwyta, o co chodzi z ciężarem mojego dziedzictwa, mojej Ojczyzny na karku.

Przez łamy literackich portali co jakiś czas przetacza się dyskusja o polskiej literaturze popularnej, wartości czy braku wartości polskich kryminałów itd. Zwolennicy i przeciwnicy twórczości Bondy, Mroza, Puzyńskiej okładają się argumentami, jakby o samą niepodległość chodziło. Gombrowicz, niezwykle wyczulony na wszelkie fałsze i kryjące się za nimi prawdziwe treści, podsuwa i w tej materii jadowitą myśl:

Historia grafomanii polskiej więcej może powiedziałaby nam o nas niż historia Mickiewiczów i Prusów”.

Chodzi nie tylko o tak zwany poziom artystyczny, bo jego kryteria są równie płynne jak style epoki, która go definiuje. Chodzi o rodzaj rozkoszy, jakiej zaspokojenia szukamy w tekście. Więcej o tobie mówi przyjemność czerpana z uprawiania i konsumowania literatury, niż twoje światopoglądowe deklaracje. Tu Mickiewicz i Jan Paweł II, a tam pornografia i mord. Perwersyjne, bo zbudowane na nienasyconym pragnieniu:

I jeśli literatura w ogóle ośmiela się mówić, to wcale nie dlatego że jest pewna swojej prawdy a tylko dlatego, że jest pewna swojej rozkoszy”.

I tak dalej, o wszystkim. Chcecie o Żydach? Proszę bardzo:

Niestety! Ci, którym dano prawo do wyższości, nie mają prawa do równości”.

W jednym zdaniu cały złożony kontredans stosunków polsko-żydowskich, w których Żydzi nigdy nie będą do końca Polakami, a Polacy nigdy nie dorównają Żydom. Gordyjski węzeł wyższości-niższości, który niejeden już Aleksander próbował rozwiązać za pomocą miecza.

Sądy, opinie, uwagi, bon moty. A każde piekielnie inteligentne, bezkompromisowe, żadnych tam „nie wypada”, „za ostro”, „jeszcze się ktoś obrazi”. Zakutym w bezmyślności łbem trzeba wstrząsnąć, żeby zaczął myśleć, więc Gombrowicz wstrząsa. I taki jest moim zdaniem wyższy cel Gombrowiczowskiej prowokacji. Nie dla samego prowokowania, ale by zmusić do myślenia, „zniewalać do działania duchy opieszałe”.

O lekturach szkolnych? O romantycznej miłości i jej uwikłaniu w patriotyzm? Proszę bardzo, Żeromski:

Pomieszanie płci z Ojczyzną… dlaczego nie dało rezultatu? Liryzm miłosny tylko z pozoru jest indywidualny, ten stan ducha powstaje z poddania się gatunkowi: na zakochanym gatunek dopuszcza się gwałtu i nie ma większej różnicy pomiędzy żołnierzem, umierającym za ojczyznę, a kochankiem, który ryzykuje życie, aby posiąść ukochaną. Obaj wypełniają nakaz ważniejszy od wszystkiego, co osobiste – i ten, który broni gromady, i ten, który przedłuży jej istnienie w dzieciach, zrodzonych z kobiety, do której skłonił go instynkt”.

Ale to już trochę zbyt brutalne dla wrażliwych nastolatków. Docenia się tę myśl później, znacznie później…

Jak mówiłem, lektura Dziennika w z górą sześćdziesiąt lat od jego powstania i niemal pół wieku od śmierci autora bywa i ożywcza, i porażająca. Dobrze jest poczuć autentyczną siłę ducha prawdziwie niepokornego, zrodzonego w łonie naszego większościowo pokornego Narodu. Co poraża? Że te sprawy już kiedyś były tak ostro widoczne, że ktoś je nazwał po imieniu i nic się od tego czasu nie zmieniło. Uśpione demony znowu się zbudziły i toczą po nas mętnym, nienawistnym wzrokiem.

Tak się bronię. Zdejmuję z półki starego, sprawdzonego przyjaciela, odwracam się tyłem do rzeczywistości i pogrążam się w literaturze. Co i wam polecam.

Poniedziałek: Gombrowicz. Wtorek: Gombrowicz. Środa: Gombrowicz…

Krzysztof Zajas