Lubimy piosenki, które znamy, a także książki, które już czytaliśmy. Nawet jeżeli rzadko dwa razy sięgamy po ten sam utwór, wciąż szukamy – świadomie lub nie – podobnych motywów, bohaterów, historii.
David Fincher nakręci dla Netfliksa film na podstawie francuskiego komiksu „The Killer” – to dla mnie najważniejszy kulturowy news ostatnich tygodni. Jest to powrót do pomysłu, z którym reżyser nosił się już kilkanaście lat temu, wówczas w roli przeżywającego dylematy moralne płatnego mordercy widział Brada Pitta. Jako że niedawno Fincher zdołał odmrozić wymyślonego przed laty „Manka”, pomyślałem, że właśnie wzrosła szansa na realizację innego z jego dawnych projektów. W 2006 roku chciał przenieść na ekran „Torso”, komiks opowiadający o pogoni Eliota Nessa, pogromcy słynnego Ala Capone, za grasującym w Ohio seryjnym zabójcą, który dekapitował swoje ofiary. Rozmarzyłem się, ponieważ Finchera najbardziej lubię właśnie w morderczych opowieściach („Siedem”, „Zodiak”, „Mindhunter”).
W dniu, w którym wpadłem na tę wiadomość, obejrzałem wywiad sprzed kilku miesięcy z Katarzyną Bondą, w którym wspomina, że historia z książki „Miłość leczy rany” leżakowała 19 lat, zanim beletrystycznie ją ugryzła. Zobaczyłem także, że świetne idzie sprzedaż reaktywowanych piłkarskich biografii autorstwa Krzysztofa Stanowskiego – „Kowal. Prawdziwa historia” (po raz pierwszy wydanej w 2003 roku), „Spalony” (2012) i „Szamo” (2013) – które ostatecznie zeszły w niemal 30 tys. egzemplarzy. A na dodatek natknąłem się na zwiastun remake’u kultowego „Mortal Kombat”, który zalał ściany społecznościowe moich znajomych.
Co to wszystko ma ze sobą wspólnego?
Ano to, że każde z tych literacko-filmowych zdarzeń łączy sentymentalny renesans. Ponowny rozkwit starych pomysłów, starych książek, starych historii. Kulturowy recykling, którego immanentną cechą jest wskrzeszanie zapomnianych, niewyeksploatowanych czy z jakiego powodu przemilczanych lub zakiszonych opowieści.
To zjawisko szczególnie wyraźne w świecie filmu. Marketingowe machiny korporacji producenckich wyjątkowo mocno dbają o rozgłos remake’ów i nawiązań do kinowych hitów. Dlatego dziś zasadzam się na „Mortal Kombat”, tak jak przed paroma miesiącami zasadzałem się na „Ratched” (serialowy prequel „Lotu nad kukułczym gniazdem”), a ktoś inny może czyhać na nową „Rodzinę Adamsów” od Tima Burtona albo kolejną część „Jokera” z Joaquinem Phoeniksem w tytułowej roli.
W literaturze kryminalnej i okołokryminalnej mamy z tym do czynienia na mniejszą skalę i w nieco innym wymiarze. Ale mamy. Weźmy sagę „Millenium” Stiega Larssona, która nie jest żadną prehistorią, a doczekała się trzyczęściowej kontynuacji pióra Davida Lagercrantza i aż pięciu ekranizacji – w tym jednej autorstwa Finchera. Spójrzmy na Macieja Siembiedę, który czerpie garściami z historii sprzed lat, a swoją twórczość nazywana „powikłaniami reporterskimi”. Zwróćmy uwagę, jakie emocje wzbudzają opowieści Przemysława Semczuka – niby reportaże o potworach epoki PRL-u (Joachimie Knychale czy Karolu Kocie), a jednak, idę o zakład, wyławiane z księgarskich półek głównie przez miłośników kryminalnej beletrystyki.
Można też sięgnąć po skrajniejsze przykłady. Jakiś czas temu doskonale sprzedawała się literatura obozowa, mimo że temat wydawał się wyeksploatowany, a dziś hitem jest „Mein Kampf”. Wysoka cena – ponad sto złotych – podobno miała odstraszyć masowego odbiorcę, ale wydawca szykuje dodruk, ponieważ Hitler szaleje na listach bestsellerów.
Nie wierzę w masowe zamiłowanie do historii. Wierzę w ludzką ciekawość (czasem niezdrową), popkulturowy sentyment i słabość do dobrych opowieści – prawdziwych, zmyślonych i tych nieprawdopodobnych. Gdybym zarządzał Warner Bros, powołałbym do życia dział ds. Batmana, który zajmowałby się grzebaniną w komiksowym uniwersum i łączeniem go z interpretacjami najlepszych filmowców. Jako autor być może także powinienem darować sobie wymyślanie nowych książkowych światów, skupiając się na wydobywaniu najatrakcyjniejszych smaczków historycznych albo odgrzewaniu co smaczniejszych mainstreamowych kotletów.
Żeby nie było – nie ma w tym nic złego. Zresztą właśnie to zrobiłem. Moja następna książka jest fabularyzowaną opowieścią o głośnym zdarzeniu sprzed lat, które wciąż na nowo rozpala wyobraźnię. Normalnie perpetuum mobile.
Zaryzykuję tezę, że prawdziwe historie czy popkulturowi bohaterowie zwykle tłamszą swoich nowych adaptorów. Może nie arcygwiazdy formatu Finchera, Burtona czy Christophera Nolana, ale innych, w tym zdecydowaną większość pisarzy – już tak. Raczej niewiele osób kojarzy, kto za stoi za „Jokerem” czy nowym „Mortal Kombat”. Marka Davida Lagercrantza nie dorosła do marki „Millenium”. Do opowieści o mordercach przyciągają psychopaci, a nie ludzie, którzy zagłębiają się w ich umysły. Jestem też absolutnie pewien, że po moją nową książkę częściej będą sięgać czytelnicy zaintrygowani recyklingowaną historią niż osoby rozsmakowane w trylogii łódzkiej czy „Sprzedawcy”. Niektóre opowieści czy uniwersa po prostu są zbyt wyraziste, aby dało się je przykryć niecelebryckimi gębami. Zresztą po co ktoś miałby to robić? Wydawca czy producent nie może grać kartą niższej sprzedaży w imię połechtania ego twórcy.
Zmierzch fikcji, kreatywności i nowości kulturowych? W żadnym wypadku. Raczej – jak sądzę – symbiotyczna ekspansja prawdy, blagi i popkultury, z której powinno wyniknąć jeszcze wiele dobrego. W końcu każdą historię można opowiedzieć na milion sposobów. I kapitalnym wyzwaniem jest próba zrobienia tego lepiej od poprzedników.
Krzysztof Domaradzki