„Samotność w sieci dwa zero”, lutowy felieton Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Mateusz Zatynny

Nigdy nie byłem fanem książki, do której tytułu pozwoliłem sobie nawiązać, ale teraz jak nigdy wcześniej mam wrażenie, że jej przekaz jest mi bliski.

Kiedy w 2005 roku rozpoczynałem swoją przygodę pisarską – jako początek tej konkretnie przygody celowo wskazuję rok debiutu, nie napisania pierwszych tekstów – byłem już mocno zaangażowanym środowiskowo fanem fantastyki. Regularnie jeździłem na konwenty, gdy była okazja wygłaszałem prelekcje albo organizowałem konkursy i ogólnie robiłem tyle, ile się dało, by się środowisku przysłużyć. Bo, to myślę ważne, traktowałem te wydarzenia jako coś, co fani robią dla fanów. Trochę jak – pozwolę sobie użyć porównania mego przyjaciela, Piotra W. Cholewy – składkowe ognisko, gdzie każdy się dorzuca, a i tak przynosi, co może. Jeden kiełbasę, drugi gitarę, śpiewnik i masę zapału…

Gdy zadebiutowałem książkowo, nie zmieniłem podejścia. Wciąż najważniejsze było dla mnie spotkanie z fanami, rozmawianie z nimi, spędzanie czasu. Jedyna różnica była taka, że część spośród tych fanów była już nie tylko fanami fantastyki ogólnie, ale także moimi i moich książek. To była nowa sytuacja, w której musiałem się odnaleźć.

Czy mi się udało, czy nie, to temat na osobne rozważania. Ważne jest jednak, żeby podkreślić, że od 2005 roku do 2011 odbyłem kilkaset spotkań autorskich, średnio pięćdziesiąt na rok, a rekordowo prawie dwa razy więcej. I jeżdżąc tak od Przemyśla po Szczecin i od Olsztyna po Kłodzko nieustannie powtarzałem, że to najlepsza część mojej pracy. Ten nieustanny kontakt z ludźmi, możliwość porozmawiania z nimi, napicia się piwa. Chciałem kontaktu z czytelnikami nie dlatego, że podbudowywało to moje ego – chociaż, nie ukrywajmy, to też miało znaczenie – ale przede wszystkim dlatego, że lubię rozmawiać z ludźmi. Lubię ich słuchać, spierać się z nimi i zgadzać. Inspirować ich i dać im się zainspirować. Dość powiedzieć, że wielu moich fantastycznych przyjaciół, nauczycieli różnych dziedzin życia poznałem dzięki temu, że czytali moje książki!

Ktoś może zapytać, skąd taki, a nie inny czasowy przedział w zdaniach powyżej. Dlaczego wspominam o 2011 roku? Otóż wtedy właśnie, o ile pamięć mnie nie myli, powstał mój fanpage na Facebooku.

Byłem jednym z pierwszych autorów, którzy się na to zdecydowali. Współpracowałem akurat z pewną agencją Social Mediową, budując dla niej komunikację dla kilku dużych marek i byłem pod wrażeniem tego, co działo się wokół mnie. To były początki tej branży w Polsce, wiele zasad się dopiero kształtowało, ale powietrze aż iskrzyło potencjałem. Dla mnie, człowieka, który w jednej chwili był na Facebooku Królem Sobieskim i uczył, jak nie przeklinać na fanpage’u wódki, innym razem cwaniackim podrywaczem rodem ze starych reklam dezodorantów AXE, a wreszcie troskliwym wsparciem dla matek w ramach Mothercare, najważniejsze było jednak to, że ludzie chcą w sieci rozmawiać. I to rozmawiać inaczej niż na hermetycznych forach, na których muszą się logować, zapisywać i regularnie sprawdzać, co się dzieje. Tu pojawiałeś się, lubiłeś i komentowałeś. Buńczuczne hasła, że oto Internet dorobi się wreszcie komunikacji dwukierunkowej pełną gębą zdawały się działać.

www.unsplash.com/Glen Carrie

Nie będę krył, czułem się wielki, gdy mój fanpage przekraczał kolejne granice polubień. Gdy mój prywatny Facebook, na który przyjmowałem każdego dorobił się najpierw tysiąca, potem dwóch, wreszcie prawie pięciu tysięcy znajomych. Każdy mój wpis był, tak czułem, wypowiedzią z wysokiej katedry. Był przemówieniem, ale i spotkaniem autorskim w wersji online. Opcją dla moich czytelników zderzenia się ze mną we własnym domu. A potem przyszły rozczarowania.

Pierwszym było spostrzeżenie, że ludziom nie chce się czytać. Wyrywane z kontekstu hasła, słowa klucze – prawdziwe lub nie – stanowią podstawę do dziesiątek komentarzy nie na temat. Chęć podzielenia się myślą nie wywołuje dyskusji, a jedynie kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt wzniesionych w górę kciuków. Wiem, jak utrzymać czytelniczą uwagę na spotkaniu autorskim, ale tu, w sieci, czuję się w tym względzie całkowicie bezradny. Trochę jak różnica między kinem, a Netfliksem, którego możesz zapauzować na siku, na odebranie telefonu czy cokolwiek innego. Korzyść czy strata?

Drugie spostrzeżenie jest takie, że w sieci nie widzisz, kiedy odchodzi wzajemna fascynacja. Mam obecnie przeszło trzynaście tysięcy fanów w ramach mojego fanpage’a. I nie ma znaczenia czy to dużo, czy mało. Liczy się bardziej to, że ogrom tych ludzi zalajkował Jakuba Ćwieka, pyzatego typka, który zapylał z konwentu na konwent i obiecał, że domknie rozpoczętą i lubianą serię książek fantasy. Rzecz w tym, że to już dawno nie ja i już nam się z wieloma z tych wczesnych fanów drogi rozeszły. Im zmieniły się gusta, mnie pisarskie ambicje, a lajki na stronie wiszą. Jesteśmy jak stare małżeństwo, które już się nie kocha, może nawet nie lubi, ale też sobie nie wadzi. A że mieszkanie duże, można się mijać.

Widać to szczególnie, gdy wrzucam jakiś post i promuję go na fanów strony. Jednocześnie z dużym odzewem na sam wpis pojawia się spory odpływ ludzi z fanpage’a. I oczyma wyobraźni widzę tego typka czy koleżankę, któremu wyskakuje nagle mój wpis, a on czy ona patrzą na niego zdziwieni: To ja go jeszcze w ogóle lubię? Ilu wtedy odkliknie, a ilu oleje, bo w końcu nie wyskakuję im aż tak często?

Wspomniałem o targetowaniu. Nie żebym miał przeciwko, że Facebook chce na mnie zarabiać – w końcu w idealnym świecie ja też czerpię ze współpracy z nim korzyść – ale chyba nie umiem się odnaleźć w świecie, w którym płacę za to, że ktoś pomaga mi się narzucać ludziom. Widzę jednak różnicę między chęcią zbudowania więzi między czytelnikiem a autorem, relacji dwustronnej opartej na częstych rozmowach w sieci, a bezpośrednim przekazem reklamowym. Gdy umieszczam grafikę z zapowiedzią nowej książki czy spotkania, to płacąc za to, nie czuję się dziwnie. Ale gdy piszę tekst, w którym dzielę się jakimś przemyśleniem, odkryciem, mam z tym problem, którego nigdy nie miałem na autorskim.

www.unsplash.com/Marc Schäfer

Wiem, brzmię trochę jak zgorzkniały typ gadający truizmy. Rzecz jednak w tym, że z jednej strony czuję tę presję istnienia w świadomości społecznej, w social mediach, o której pisał tu kiedyś Wojtek Chmielarz. Z drugiej mam poczucie, że ulegając przystępności nowej formy komunikacji z odbiorcami, krok po kroku szedłem przez te lata na coraz mniej korzystne kompromisy. Najpierw skrócenie tekstów i złagodzenie ich przekazów – bo kto chce nieustannie wychodzić na pieniacza? Następnie pójście w zdjęcia kosztem tekstu. W filmiki kosztem notatek. W szybkie, znikające zaraz Instastory. Mówiąc krótko, obecne Social Media chcą, żebym wyrażał się krótko, szybko i możliwie za pomocą obrazka, a dodatkowo wynajmował specjalistów, którzy skutecznym nagabywaniem ściągną mi więcej ludzi, którzy sami z siebie raczej by do mnie nie przyszli.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę znikać z social mediów, nie o to chodzi. Po prostu nie wiem czy jest w nich miejsce dla pisarza czy w ogóle gawędziarza, który tym właśnie chciałby pozostać. I choć bawi mnie wrzucenie takiej czy innej fotki na Insta, nie wiem czy chciałbym być człowiekiem pozą, chodzącym bon-motem. Czy naprawdę chcę, jak to już parę razy robiłem w przeszłości, zabiegać o uwagę sztuczkami, jakie wyniosłem z agencyjnych czasów?

Wiem natomiast jedno i z tym zamierzam coś wkrótce zrobić. Z przeszło trzynastu tysięcy ludzi na moim FP spora część musiałaby się dziś pewnie zastanowić, kim jestem. I to w zasadzie jedyne, co nas w tym momencie łączy. Czas to zmienić.

Jakub Ćwiek