„Lektury wakacyjne”, czerwcowy felieton Wojciecha Chmielarza

Wojciech Chmielarz, Wojciech Rudzki/Wydawnictwo Marginesy

W piątek rozpoczęły się wakacje. A jak wakacje, to wakacyjne wyjazdy. A jak wyjazdy to również wakacyjne lektury.

Tak. To będzie jeden z tych lżejszych felietonów. Taki bardziej urlopowy. Taki, który mam nadzieję, wszystkich nas wprowadzi w dobry nastrój. Otóż są dwa podstawowe podejścia do kwestii wakacyjnych lektur. Pierwsze zakłada, że skoro mamy już urlop, wolną głowę, czas na skupienie, to jest odpowiednia pora, żeby nadrobić te Naprawdę Ważne Pozycje. Takie jak „4321” Paula Austera, cykl „Patrick Melrose” Edwarda St. Aubyna, „Homo Deus” Yuavala Noah Harariego, „Nieczułość” Martyny Bundy. Albo może z okazji Bookera sięgnąć wreszcie po tę Tokarczuk lub wziąć na plażę coś o Holokauście? Według drugiego, skoro już doczekaliśmy się tego urlopu, to odpoczywamy. Ma być miło i przyjemnie. A więc nowy Ćwiek, nowy King, nowy Chmielarz (mam nadzieję 😉). No i ciekawe, co napisała ta Nosowska i może sprawdzimy Guzowską. Nie zamierzam rozstrzygać, które podejście jest lepsze. Oba mają swoje plusy i minusy. Ale co najważniejsze, wszystko to kwestia osobista. Wypadkowa wakacyjnych planów i przedwakacyjnego zmęczenia.

Osobiście, preferuję podejście mieszane. Na mojej półce na wakacje czekają Orhan Pamuk z „Nazywam się czerwień” oraz „Bieguni” Olgi Tokarczuk (tak, jestem jednym z tych czytelników, których skusił Booker). Oprócz tego w planach mam parę pozycji, z którymi chce się zapoznać w ramach przygotowywania się do napisania następnej książki. Państwo pozwolą, że nie będę się dzielić tytułami, żeby nie zdradzać na tym etapie zbyt wiele. Chciałbym jeszcze przeczytać „Komedę” Magdaleny Grzebałkowskiej, „Poświatę” Micheala Chabona i „Wyniosłe wieże” Lawrence Wrighta. Z lżejszych rzeczy, ciągnie mnie do „Mayday” Grzegorza Brudnika, „Outsidera” Stephena Kinga, „Dam ci wszystko” Dolores Redondo. Chciałbym też nadrobić lekturę cyklu military s-f Michała Cholewy. Uff… Robi się z tego niezła lista. Nie wiem, czy dam radę zrealizować te plany. Szczególnie, że ostatnią pozycję z zeszłorocznej listy wakacyjnej skończyłem czytać w połowie maja tego roku. No, ale zawsze twierdziłem, że warto stawiać sobie ambitne cele.

Kolejna kwestia to pakowanie. I tutaj powiem szczerze, ebooki zabiły dużą część magii wybierania wakacyjnych lektury. Podłączamy czytnik do komputera, ładujemy tę setkę nowy pozycji i jedziemy. A wcześniej? Państwo to pamiętają, prawda? Wybieranie lektur na wakacje było czynnością na pograniczu sztuki, technologii i planowania godnego Napoleona. Bo trzeba było zabrać ubrania, kostium kąpielowy, kosmetyki, olejki, całe to niezbędne urlopowe tałatajstwo, a do tego dorzucić jeszcze książki. I jak to zrobić? Wiadomo, że możemy wziąć dwie, góra trzy pozycje. Co wybrać? Trzy średnie? A może dwie chude i jedną grubą? Każdy, kto nie ma czytnika doskonale rozumie ten problem. Francuzi, Niemcy czy Brytyjczycy rozwiązali go w sposób prosty – na wakacje biorą wydania kieszonkowe. Kosztują niewiele (w stosunku do miejscowej pensji), można je kupić wszędzie, a po zakończonej lekturze po prostu zostawić bez żalu w pociągu czy na plaży. U nas ten format się z wielu powodów nie przyjął.

www.unsplash.com/Mohamed Ajufaan

Osobiście, największe dylematy przeżywałem wybierając się na wyprawy w dzikie góry Ukrainy, Rumunii i w Pireneje. Mieliśmy wędrować po nich z plecakami. Ponieważ z infrastrukturą turystyczną bywa tam różnie (szczególnie na Ukrainie), to liczyliśmy się z tym, że każdy z nas będzie musiał nosić ze sobą około trzy litry wody. Do tego namiot, śpiwory, ubrania, kuchenka turystyczna, jedzenie. A ja nie miałem jeszcze wtedy czytnika, a książki mają tę wadę, że ważą. Największy sprawdzian mojej miłości do literatury – perspektywa noszenia dodatkowego pół kilograma przez kilkadziesiąt kilometrów na wysokości od półtora do dwóch tysiąca metrów. Ostatecznie rozwiązaliśmy to tak, że wspólnie wybraliśmy książki i każdy z uczestników wyprawy niósł jedną. Potem się nimi wymienialiśmy. Uczucie, kiedy po całym dniu wędrówki, przy świetle latarki w rozłożonym gdzieś na górskiej polanie namiocie, przerzucamy kolejne strony – bezcenne.

Inne wspomnienie? Obóz językowy w Wielkiej Brytanii, gdzie nadspodziewanie szybko skończyły mi się przywiezione z Polski książki. Na szczęście odkryłem miejscowy antykwariat, gdzie „Lśnienie” Kinga kosztowało bodajże funta. Bałtycka plaża, gdzie zgłębiałem tajemnice teorii strun, z której niestety zapamiętałem tylko autora książki – Lee Smolin. Czy wreszcie mały hotelik w Beskidzie Sądeckim, gdzie w malutkiej biblioteczce odkryłem „Dziewczynę z pociągu” (rozczarowanie) i „Szamo”, czyli wspomnienia bramkarza Grzegorza Szamotulskiego (całkiem ciekawe). I tak, nie są to opowieści jakoś szczególnie pasjonujące, ale wiecie Państwo, jakoś miło mi się robi, kiedy je sobie przypominam. To chyba magia tych wakacyjnych lektur. Zostają z nami na naprawdę długo.

A jak u Państwa? Macie własne wakacyjno- książkowe wspomnienia, którymi chcecie się podzielić?

Wojciech Chmielarz