Dziś o sygnetach, rowerach i Skandynawach, na których stylu życiu tak bardzo byśmy chcieli się wzorować. Zapraszam na felieton o Leopoldzie Tyrmandzie.
W jednym z opowiadań Tyrmand opisuje, jak to spotyka w Sztokholmie człowieka reperującego rower. Rzeczony jednoślad porzucony został przez kogoś na ulicy i gdy na okoliczność jego serwisowania pojawił się na scenie Lolek, zapytuje o zamiary względem bicykla.
– Zamierzam go zreperować, a potem odstawić na miejsce – odpiera bez namysłu mechanik rowerowy.
Skądże pisarz ze Szwecji? Tyrmand uchodzi z Polski we wrześniu 1939 roku. Najpierw jest Litwa i areszt NKWD. Potem – ucieczka do Niemiec na lewych papierach. Podając się za Francuza, Lolek okrętuje się na – pływający po Bałtyku – statek. Wiemy również, że przybywa po wojnie do Polski… Skąd więc w jego archiwach papiery z Kopenhagi i Oslo, skoro na ten temat sam nigdy nie wspominał?
Pewne szczątkowe i rozproszone informacje przewijały się przez jego notki biograficzne wielokrotnie. Pozostało je zweryfikować.
Jego pierwsze opowiadanie na łamach „Przekroju” wskoczyło w rubryce zwolnionej przez Arkadego Fiedlera. W Niedzieli w Stavanger Tyrmand ze swadą opisywał nieudaną próbę ucieczki na ląd, zakończoną złapaniem bohatera i osadzeniem go w obozie jenieckim w Grini. Z kolei w „Błyskawicę” słychać w Oslofiordzie pisał:
(…) W czasie najgorszych ćwiczeń karnych śmialiśmy się Niemcom w mordy. Warszawa biła się. Maszerowaliśmy godzinami po placu i doszliśmy do takiej wprawy w niemieckiej musztrze, że SS-mani spędzali Norwegów, aby ci uczyli się, jak należy maszerować. A my waliliśmy drewniakami w kilkugodzinnych paradach i ktoś w głębi czwórszeregu cichuteńko gwizdał „Warszawiankę”. Tak, abyśmy tylko my słyszeli…
W książce Björna Bratbaka Losy niezagubione. Ścieżki Polaków w norweskich fiordachznajdujemy opis tego miejsca. Wśród wielu wspomnień, niespodziewanie pojawia się postać pewnego Polaka, który posługiwał się wyszukaną polszczyzną. W Wachcie lewej burtyJerzego Pańskie z kolei czytamy o losach Polaków, których koniec wojny zastał w norweskich obozach. By pomóc ich ściągnąć do kraju, polskie poselstwo wsadziło w samolot do Polski znającego oba języki dziennikarza…
Muzeum obozu dość opieszale odpisuje na maila. Informacje są dość oszczędne, a jednak nadesłany krótki ciąg cyfr uderza w umysł falą gorąca. „Leopold Tyrmand: 13767”. Gdy pytam o szczegóły, nadawca, pan Rulf, pisze o Lolku „lucky one”. Pytam, skąd to wszystko wie.
– Bo też tam siedziałem – odpowiada. Pytanie o szybkość obsługi mailowej skrzynki staje się głupie i bezzasadne. A potem muzeum nie odpisuje już nigdy.
Pani Basia Hoff, druga żona Tyrmanda.
– On tam w obozie poznał wielu polityków. Późniejszy premier Norwegii z nim siedział.
– Mówił kiedyś o tym pani, opowiadał?
– Nie musiał.
– Czemu?
– Całe życie nosił na palcu obozowy sygnet.
Leopold Tyrmand, zdjęcie z archiwum Marcela Woźniaka
Jak to, „całe życie”? Nagranie z kroniki filmowej. Tyrmand podpisuje książki na spotkaniu autorskim. Coś miga w kadrze. Cofam. Play. Jeszcze raz. A potem są zdjęcia z lat 50., 60., 70. i 80. Eureka. Sygnet towarzyszy mu na wszystkich zdjęciach!
Koncerty festiwalowe na stadionie Lechii Gdańsk, 1956. Archiwum Mary Ellen Tyrmand
Kiedy przychodzę do trzeciej żony, Mary Ellen Tyrmand, w progu drzwi mówi stanowczo:
– Zdejmij buty. Bo jechałeś metrem.
Mieszkanie wyłożone jest wykładziną. W trakcie rozmowy pytam o Norwegię i sygnet.
– Nie pamiętam. Może jest gdzieś w bankowej skrytce?
Próbuję podpytać czy jest szansa się tam wybrać. Odpowiedzią jest podziałka ze stopniami Fahrenheita za oknem. W Nowym Jorku dawno nie było takich mrozów, jak w lutym 2016. Gdy spotykamy się dwa dni później, przyjeżdżam oddać zeskanowane zdjęcia. Przed drzwiami stoję z butami w ręku.
– Załóż te buty, daj spokój – mówi. Po mieszkaniu roznosi się zapach pieczeni. Mamy rozmawiać o ostatnich chwilach Leopolda – to tej niedzieli zrozumiem, dlaczego jego „śmierć była taka, jak jego życie”. Mary Ellen niespodziewanie wchodzi do pokoju z małym, metalowym przedmiotem, który kładzie na szklanym stoliku.
– Czy tego szukałeś?
Kiwam głową, jak Frodo.
pierścień Tyrmanda, zdjęcie z archiwum Marcela Woźniaka
W archiwach MSZ odnajdują się dokumenty z pieczątką Tyrmanda: Polskie Poselstwo w Kopenhadze. Tyrmand pisał tam raporty prasowe. Niespodziewanie nadchodzi też list z Norweskich Archiwów Królewskich.
Tylko, że zaraz: ja do nich nigdy nie pisałem!
W odpowiedzi na prośbę przekazaną nam przez pana Rulfa z muzeum obozu w Grini, wykonaliśmy kwerendę w naszych zbiorach. Opłata zwyczajowo wynosi … koron, jednak z oczywistych względów jest pan z niej zwolniony. Oto wyniki kwerendy.
Fala gorąca: załączniki. W nich – lista więźniów oraz pisma urzędowe, z których po przetłumaczeniu wyniknie, że poleca się, aby Leopold Tyrmand był wysłannikiem polskiego rządu.
Tak oto wszystkie elementy złożyły się w całość. Biała plama w życiorysie została zapisana, choć i tu znaleźli się krytycy, twierdzący, że Tyrmand był „naganiaczem dipisów”* do kraju, z polecenia „komunistycznego rządu”. Lolek wsiadł do samolotu i przyleciał do Polski. Wkrótce spotkał matkę, zaczął pisać, na gruzach Warszawy poznał Stefana „Kisiela” Kisielewskiego.
Wyjaśniła się geneza pierwszych, powojennych opowiadań Tyrmanda. Zawsze najlepiej wychodziło mu pisanie o sobie. Stało się też jasne, dlaczego całe życie nosił pierścień i dlaczego, im bardziej wspomnienie z nim związane paliło go w skórę, tym dłużej go nie zdejmował. Piętno przeszłości i przyszłości zapisane było, jak papilarna linia. Wiedzą to wszyscy, którzy kiedykolwiek siedzieli skazani na śmierć, a jemu zdarzyło się to podczas wojny dwukrotnie.
Choć o Norwegii niemal nie wspominał, wspomnienie „Błyskawicy” i Stavanger towarzyszyło mu przez kolejne czterdzieści lat. Zmarł dziesięć dni po śmierci Arkadego Fiedlera – nawet do rubryki z nekrologami trafił znów po autorze Dywizjonu 303.
Długo nie mogłem wyjść z podziwu dla skrupulatności, z jaką norweski archiwista przekopał dokumenty. Przecież wpisu z błędnie podanym nazwiskiem Tyrmanda nie odczytałbym nawet ja, mówiący i piszący po polsku researcher. Gdy zapytałem, dlaczego tak pieczołowicie przeszukali archiwa, odparł bez zastanowienia:
– Bo nas pan o to poprosił.
No tak! To przecież aż tak proste, czemu na to nie wpadłem! „Mówisz i masz”, to przecież codzienność w tym kraju. Na tę gorzką konstatację natychmiast nałożyła mi się anegdota z opowiadania Tyrmanda, kiedy to spotkał naprawiającego znaleziony rower Szweda.
– Zamierzam go odstawić na miejsce – odparł bez namysłu mechanik rowerowy ze Sztokholmu.
– Ale dlaczego? – dopytywał Tyrmand. Szwed uśmiechnął się na to i zupełnie szczerze rzekł z uśmiechem.
– Bo ten rower nie jest mój!
Ot, Skandynawia!
Marcel Woźniak
*dipis– „displaced person”. Osoba, która w wyniku działań wojennych znalazła się poza swoją ojczyzną.