„Zawodowiec? Nie polecam”. Sierpniowy felieton Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Mateusz Zatynny

Ostatnio w ramach festiwalu Confiction – nowego popkulturowego wydarzenia na polskiej mapie – odbył się panel na temat tego czy pisanie to dobry pomysł na karierę i czy warto przejść w nim na zawodowstwo.

I cóż, spokojnie mógłbym uczynić z tego tekstu najkrótszy felieton jaki kiedykolwiek napisałem. Wystarczyłoby, żebym napisał „raczej nie polecam” i byłoby po wszystkim. Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę, że to teza dość śmiała, nieco kontrowersyjna i zaskakująca u, było nie było, zawodowego pisarza, pozwolę sobie tę myśl rozwinąć.

Zacznijmy od korzyści bycia pisarzem zawodowym. Tu niewątpliwie na pierwszą linię wysuwa się możliwość zarabiania na opowiadaniu historii. Wszyscy chyba znamy powiedzenie „rób to co kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia”. To zdanie jest głupie i skrajnie nieprawdziwe, ale w jakiś sposób działa na naszą wyobraźnię. Spisywać opowieści, które siedzą nam w głowie i jeszcze dostawać za to pieniądze? No bajka. Dar od losu.

W drugiej kolejności dołożyłbym tu możliwość spotykania się z czytelnikami. To nie tylko fajna okazja do poznania nowych ludzi – wielu moich dziś już przyjaciół poznałem właśnie tą drogą – nie tylko fajna opcja na podbudowanie poczucia własnej wartości, ale także niejednokrotnie źródło dodatkowego zarobku z bibliotecznych czy księgarnianych honorariów.

Jest też punkt trzeci, nieco życzeniowy. Zawsze jest szansa, że twoją opowieścią zainteresuje się świat filmu czy ostatnio gier, wcześniej może trafi ci się ktoś, kto zabierze twoje książki w zagraniczną podróż tłumaczeniową. Słowem, jeśli masz szczęście, to na tym samym będziesz zarabiać długo i w zróżnicowany sposób. A może jeszcze hollywoodzki aktor czy aktorka podziękują ci potem na jakiejś gali?

www.unsplash.com/Patrick Fore

Tak, to wszystko są plusy i nie będę kłamał, twierdząc, że nie mogą być one wystarczające. Kierowały mną one gdy piętnaście lat temu słałem swoją pierwszą książkę do wydawcy i w zamian dostałem do podpisania umowę. W jakimś stopniu, bo zweryfikowane, kierują również dzisiaj, bo dwa na trzy to wciąż całkiem nieźle, prawda?

A mimo to z jakiegoś powodu niespecjalnie polecam pisanie jako zawód. Dlaczego?

Paradoksalnie za sprawą sprofesjonalizowania się polskiego rynku wydawniczego. To, że dziś wydawcy mogą sobie pozwolić na zatrudnianie prawdziwych specjalistów od marketingu – i niektóre rzeczywiście to robią – że stać ich na reklamę outdoorową, że podejmują crossowe działania z filmowcami, że profesjonalizują się festiwale i udaje się docierać do masowego odbiorcy jest jednocześnie szansą dla niektórych, nielicznych autorów i zabójstwem dla całej reszty.

Oto bowiem, jak na wszystkich innych polach gdy pojawia się moda, korzysta na niej kilka podmiotów, a reszta skazana będzie wymogami rynku nade wszystko na trzaskanie nieoryginalnych, gotowych formatów dopasowanych pod oczekiwania. To troszkę jak z polskimi kabaretami. Jeśli się przyjrzycie, zobaczycie, że – nieważne co sądzicie o nich dziś – że zanim na dobre zaczął się kabaretowy boom, cotygodniowe programy w telewizji, dziesiątki imprez na setki jeśli nie tysiące ludzi etc. mieliśmy szereg odważnych, pomysłowych grup tworzących masę autentycznie śmiesznych i niegłupich skeczy. Dziś tempo i jednocześnie konieczność dotarcia jak najszerzej wypala tę gałąź rozrywki i choć jej nie wykończy ekonomicznie, odbierze resztki artyzmu nawet tym ostatnim nielicznym wizjonerom.

Z pisaniem jest podobnie. W dzisiejszych tytułach oryginalności wystarczy ledwie szczypta, bądź nawet pozór, reszta musi być formatem, bo format jest nam potrzebny. I żeby nie było wątpliwości, ja lubię formaty, ale nie każdy jest Lee Childem, by jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko. Trzymać latami ten sam schemat, a jednocześnie utrzymywać świeżość.

Reszta autorów albo ma tyle talentu i odwagi co Zygmunt Miłoszewski, który będąc u szczytu kryminalnej sławy, przerzucił się z ostatnią powieścią na, było nie było, fantastykę, albo szarpie się jak Mariusz Czubaj, u którego z podejściem do wspomnianych formatów bywało ostatnio różnie, ale szczęśliwie wygrała liryczna strona autora, która zaowocowała świetnym „Około północy”.

Wreszcie są tacy, którzy będą się szarpać, a wreszcie się pogodzą, dadzą sformatować i zrobią co się im każe, wciąż mówiąc sobie, że to nadal lepsze niż biuro i robota od ósmej do szesnastej.

Ostatnia grupa to ci, którzy już na starcie przyjdą sformatowani, skupieni na ekonomicznym sukcesie i w korporacyjnym trybie zadaniowym. Dla nich pisanie gotowymi schematami będzie przyjemnością, bo przesadna kreatywność to nieproduktywne zużywanie czasu.

Tyle, że tu pojawia się pułapka. Jeżeli człowiek chce już zaprząc korpomyślenie do zarabiania pieniędzy, to jest dużo dziedzin, w których tych pieniędzy jest dużo więcej. W których pomysły można kapitalizować szybciej i może niekoniecznie prościej, ale dawkując zaangażowanie względem tego ile przyniesie.

W kwestii czasu spędzanego przy pracy, też nie jest tak kolorowo. Bo co prawda nikt przy pisaniu nie wymaga odbicia karty, ale też każdy pisarz to powie, książka nie opuszcza autora tak długo jak powstaje. Każda zagwozdka nie zawiesza się na kołku o szesnastej i nie odwiesza następnego dnia rano. Problemu fabularnego nie da się odłożyć, paniki związanej z sypiącym się wątkiem nie przetłumaczę sobie na „jakoś to będzie”. Bo może wcale nie być. Może po prostu to nie jest dobra, spójna opowieść, tylko nie zauważyłem tego na starcie i teraz brnę w błoto.

Ostatnia rzecz to owo pracowanie i kochanie, do którego nawiązałem na początku. Z tym jest trochę jak z parami pracującymi razem. Jasne, niektórym się udaje. Nader często jednak dzieje się tak, że zacierają się granice, co jest pracą, co jest domem, które problemy są z której szufladki. W pewnym momencie może cię zwyczajnie obrzydzać nie tylko pisanie, ale samo obcowanie z pisanym słowem. Za dużo miłości, może cię zabić, jak śpiewał Freddy Mercury. W tym przypadku to działa.

Ktoś może w tym momencie wreszcie zwrócić mi uwagę: hej, stary, ale jak to jest, że Ty piszesz tu, że nie polecasz, a sam jednak z pisania i opowiadania historii żyjesz? Wbrew pozorom nie ma tu ani hipokryzji, ani podstępu. Nie polecam, bo wszystko co powyżej. A sam piszę bo:

Po pierwsze, jestem minimalistą i generalnie nie potrzebuję do życia za wiele. Po drugie, zainwestowałem w to wszystkie punkty umiejętności, więc zwyczajnie to nie umiem wiele więcej. Wreszcie po trzecie, ja tak naprawdę nigdy nie postanowiłem, że zostanę zawodowym pisarzem. Po prostu opowiadałem historie z czystej pasji tak długo, aż okazało się, że mogę całkiem nieźle radzić sobie z tantiem.

I tę ścieżkę, mimo licznych tarć po drodze mógłbym nawet polecić. Tyle, że wymaga ona wielkiego życiowego nieogarnięcia przez półtorej najważniejszej dekady życia. Ktoś reflektuje?

Jakub Ćwiek