Wczoraj wrzucałem okładkę, a dziś kilka słów od autora, a właściwie, współautora książki „Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu”. Jak doszło do współpracy z byłym policjantem z Wrocławia, czego Ćwiek nie może wybaczyć Szczepanowi Twardochowi oraz jakie opowieści kryją się w książce? Przeczytajcie.
Jak splotły się losy Jakuba Ćwieka i „Księciunia”, czyli Adama Bigaja, współautora i jednocześnie głównego bohatera książki „Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu”?
Historia dowodzi, że zawsze najlepiej działa, gdy takie sprawy zostawia się w lekkim niedomówieniu, tworząc działającą na wyobraźnię aurę tajemniczości. Powiem więc tylko, że trochę jak u Chandlera, którego uwielbiam, zamieszane w sprawę były piękne kobiety, ważną rolę odegrało miasto i szereg rozmów odbytych w półmroku.
Dlaczego „Księciunio” zdecydował się w ogóle opowiedzieć swoją historię i co Cię w niej nakręciło?
Pierwsza część pytania raczej nie do mnie, ale z własnego doświadczenia wiem, że historie, zwłaszcza te wzbudzające w nas prawdziwe emocje, trudno zachować wyłącznie dla siebie. One wręcz w nas kipią. Jeszcze trudniej być całe życie w środku czegoś, widzieć jakie to jest naprawdę i jednocześnie słuchać farmazonów ludzi, którzy podejmują temat, nie mając o tym pojęcia. To frustruje i czasem ta frustracja, jeśli ją dobrze ukierunkować, może być paliwem pod świetną książkę.
Co do mnie, najpierw długo słyszałem pojedyncze anegdoty pana Adama i przyjmowałem je tak, jak zostały podane – jako opowiastki ze służby. Z czasem jednak, gdy tych historii było więcej, pewne wydarzenia w nich zaczynały się łączyć, poszedłem, jak zwykle przy powieściach, za chronologią wydarzeń i ścieżką rozwoju bohatera. Chciałem zobaczyć jak pan Adam zmieniał się na przestrzeni lat. Jak zmienia się jego podejście do obowiązków, służby. No i nie ukrywam, zależało mi na tym, by te wszystkie anegdoty, czasem zabawne, czasem mrożące krew w życiach jakoś opakować i dać światu. Są zbyt dobre, by ich żywot skończył się na alkoholowych pogaduchach byłych policjantów gdzieś w puszczy.
Czego czytelnicy mogą się spodziewać po Waszej książce? Przyznasz, że wchodzisz w takie rejony, z których Twoi fani Cię nie znają.
Czego mogą się spodziewać czytelnicy? Uczciwie napisanej książki policyjnej. Rzeczywiście nie pisałem wcześniej niczego takiego, nigdy też nie miałem tak uporządkowanego i konkretnego materiału źródłowego, ale metodę pracy przyjąłem taką samą jak przy innych publikacjach: cokolwiek piszesz, filtruj przez siebie. Dlatego ta książka nie przyjmuje formy wywiadu rzeki – uważam, że to nie jest forma właściwa dla pisarza. Dziennikarz? Rozumiem, ale nie pisarz. Uważam, że pisarskim zadaniem jest wniknąć w głowę rozmówcy, poczuć się jak w grze komputerowej z perspektywą pierwszej osoby. Przejść ją etap po etapie i opisać wrażenia jak swoje, w narracji pierwszoosobowej. Pamiętam, że miałem wielki żal do Szczepana Twardocha, że będąc pisarzem tej klasy, człowiekiem z tak niebywałym talentem, kogoś takiego jak Mamed Khalidow „zbył” wywiadem rzeką. Cóż to mogła być za książka!
Czy możesz zdradzić jedną historię, która znajdzie się w książce?
Opowiadanie tych historyjek na wyrywki to przywilej pana Adama, moim zadaniem było je właśnie połączyć, stąd serwowanie wyimków to jakby wyrywanie się przed szereg. Powiem jednak, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w dobie poważnych zarzutów, teczek, powszechnej dezubekizacji każdego w mundurze etc. dość ciekawie czyta się o tym jakie faktycznie były relacje między SB, milicją a kościołem. Opracowując te kawałki czułem się czasami jakbym redagował książkę o proboszczu Don Camillo. Czy też, by być bliżej dzisiejszego odbiorcy, jakbym tworzył spin off serialu „Ranczo”. No bo trudno się nie roześmiać, gdy czyta się o tym, jak to księża wiedząc kto na mszy jest podstawiony, specjalnie nasączali na funkcjonariuszy kropidła, by przemoczyć ich do suchej nitki, a zawodzący któregoś razu głos potępionej duszy w środku kościoła okazał się niczym innym jak zwarciem potraktowanego święconą wodą ukrytego magnetofonu.
Wrocław, fot: www.unsplash.com/ Mateusz Gzik
Rzecz ukaże się w Wydawnictwie Marginesy, czy to znak, że opuszczasz SQN, a może jest to chwilowy romans?
Nieodmiennie bawi mnie stosowanie względem współpracy z wydawcami nomenklatury właściwej dla związków, relacji o charakterze romantycznym. Jest w tym jakieś takie tabloidowe szukanie skandaliku, które na tym poziomie mam za uroczo-zabawne. Odpowiadając jednak na pytanie – moja współpraca z wydawnictwem SQN układa się bardzo dobrze. Wydani niedawno „Stróże” radzą sobie świetnie, na jesień szykujemy wspólnie nowe, poprawione wydanie Kłamcy, kolejne publikacje w planach. Tak jednak jak uważam, że należy tworzyć opowieść w pasującym do niej medium, tak jestem za tym, by, gdy już gotowy produkt powstanie, słać go tam, gdzie poczują go najlepiej. „Bezpański” – jako historia gliniarza, pasował mi szczególnie do Marginesów. To w końcu tam Wojtek Chmielarz publikuje opowieści o Mortce – uczciwie napisane powieści policyjne.