„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #11

www.unsplash.com/phil hearing

Taksówkarz, który mówił ze wschodnim akcentem, zatrzymał samochód przed skrzyżowaniem Grzegórzeckiej i Dietla, by przepuścić pędzące na sygnale dwa wozy strażackie. Z dużą prędkością przemknęły im przed nosem w stronę centrum, robiąc syrenami niesłychany raban.

Gdzieś się pali – powiedział kierowca. – Duży ogień.

Skąd pan wie, że duży? – spytał machinalnie profesor Zawijas. Myślami był gdzie indziej, ale na nieprecyzyjne uwagi jego akademicki umysł reagował automatycznie.

Bo jadą z Lipskiej, a w centrum jest straż pożarna na Bohaterów Westerplatte. Jakby był mały, toby wystarczyły tamte.

Ruszyli dalej i Zawijas rzucił okiem w prawo. Oba wozy skręciły w ulicę Świętej Gertrudy.

Ciekawe, gdzie ten pożar – powiedział półgłosem do siebie.

Jak pan chce, mogę sprawdzić – odezwał się taksówkarz, który dosłyszał mruknięcie. W tym zawodzie długie ucho jest elementem profesjonalizmu. – Kolegi mie powiedzą przez radio.

www.unsplash.com/Guido Jansen

Postukał palcem w pulpit z przyczepionym doń czarnym pudełeczkiem na skręconym w sprężynę kablu.

Sibi radio – wyjaśnił. Zdjął z uchwytu czarne pudełeczko i przyłożył do ust. – Wiecie, gdzie ten pożar? Który tam jeździ po śródmieściu?

Z placu Wszystkich Świętych pojechali w Grodzką – odpowiedziało czarne pudełeczko, które okazało się również głośnikiem.

Stoją przed kościołem Piotra i Pawła – dodał inny głos. Profesor pomyślał o swoim uniwersyteckim parkingu przylegającym do kościoła i wyraził w myślach nadzieję, że pali się to wielkie stare drzewo, z którego ptaki regularnie obsrywają karoserię jego nowiutkiej astry. No, teraz po wypadku już nie takiej nowiutkiej…

Pali się sklep – powiedział ktoś trzeci. – Chyba ten z rockowymi plakatami.

Albo księgarnia – dorzucił czwarty. – Widziałem też miśków. I karetkę.

Dzięki, na razie.

Kierowca odłożył mikrofon cb radia na pulpit, a profesor zanurzył się głębiej w kanapę tylnego siedzenia. Księgarnia? Karetka? Miśki to pewnie policjanci – pasowałoby. Ledwie udało mu się uspokoić podrażnione neonem ALKOHOLE 24H nerwy, a już zaczął drżeć na nowo. Akademicki umysł odganiał od siebie skojarzenia jak natrętne muchy i bronił się przed łączeniem sygnałów w logiczny ciąg. Natrętne muchy mają jednak to do siebie, że w miarę przeganiania stają się coraz bardziej natarczywe, ucieszone irytacją ofiary.

Najgorsze są słowa. Raz wbite w korę mózgową brzęczą do znudzenia jak niechciana melodia, która przyczepia się przy porannej kawie i słyszysz ją potem cały dzień, aż do kolacji. Wysyłam gońców z ponagleniem. Ponaglenie. Gońcy. Wysyłam. Język hegemona, władcy, pana na włościach. I szamana: pojmiecie znaki niechybnie. W tych czasach i w tym miejscu połączenie władcy i szamana brzmi jak definicja psychopaty. Właściwie to by się zgadzało.

W pierwszym odruchu chciał poprosić o podjechanie na Grodzką, by naocznie sprawdzić swoje podejrzenia, ale ta druga, nieakademicka część umysłu szybko mu to odradziła. Lepiej, żebyś nie skojarzył, nie pojmował znaków niechybnych i nie wiedział. W przeciwnym razie skończy się źle.

Może turysty tam co zrobili – odezwał się taksówkarz przerywając ciszę. – Oni teraz całymi nocami zwiedzają miasto, do rana. All inclusive, to może i pożar też. Jak pan szanowny chce, możemy podjechać i sprawdzić…

Nie! – zaprotestował profesor. Znowu za szybko i za głośno. – Proszę się trzymać kursu.

Machnął ręką odganiając natrętne muchy, które zabrzęczały tym radośniej. Skręć i sprawdź, będziesz miał pewność. Jako naukowiec wręcz powinieneś. No już, profesorze, zbadaj wytrzymałość akademickiego dyskursu na przesądy i omamy słuchowe. Nie ma, że uciekniesz i będzie okej. No dawaj, zawracamy.

Skąd ten taksówkarz taki domyślny?

Jestem zmęczony, chciałbym już być w domu – powiedział i zamknął oczy.

Człowiek za kierownicą niewiele rozumiał z tego pulsującego zainteresowania, które chciało i nie chciało znać szczegółów pożaru, pojął natomiast, iż należy pasażera zostawić w spokoju i nie odezwał się już do końca podróży. Dojechali na miejsce, profesor zapłacił z sutym napiwkiem i przez skrzypiącą furtkę wkroczył na swoją posesję chwiejnym ze zmęczenia krokiem.

W domu było ciemno i cicho, żona i córka spały. Jego syn Jacek od dwóch lat mieszkał osobno, w mieszkaniu po babci, które zapewniało mu tyle samodzielności i świętego spokoju, ile potrzebował jako student. Robił co chciał, a gdy się kasa kończyła, jechał na obiad do mamy. Profesor został w domu z dwiema kobietami i psem, który był suką. Żywioł żeński dominował. Miało to swoje dobre strony, na przykład teraz na stole ujrzał talerz z dwiema kanapkami i kubek herbaty nakryty podstawkiem, żeby nie wystygło. Uśmiechnął się, ale niczego nie tknął, nie czuł głodu. Wypił szklankę wody i poszedł do łóżka.

Długo nie mógł zasnąć. Rozbiegane myśli to jedno, ale gorsza sprawa była z żołądkiem. Skurczył się i ssał jak w najgorszych czasach. Profesor zacisnął zęby i wsłuchał się w rytmiczny oddech żony. Spokojnie. Opanuj się. Nic się nie stanie, skoro przez pięć długich lat się nie stało. Żyjesz i będziesz żył nadal. Dałeś radę, uśpiłeś smoka i nie wpadaj w panikę tylko dlatego, że sobie przez sen coś tam mruknął. Spokojnie. Opanuj się. Oddychaj równo, tak jak Magda.

Kiedy wreszcie udało mu się zasnąć, znalazł się w ruinach starej fabryki z wielkim niebieskim neonem na dachu, po którym biegły szybkie, nerwowe znaki: PENIS ALKOHOLE 24H PENIS ALKOHOLE 24H. Próbował się odwrócić i uciec, ale świetlista plansza odwracała się razem z nim i wciąż miał ją przed sobą. „Pojmiesz znaki niechybnie!”, ryknął ktoś za nim straszliwie. Wzdrygnął się, ale wytrzymał, nie obudził się. Rozpoznał głos inspektora Madeja i znowu chciał uciec, ale nogi rozjeżdżały mu się w miękkiej jak bagno substancji, która jeszcze przed chwilą była podłogą zrujnowanej fabryki. Tonął powoli. Ostatkiem sił wyrwał się z kleistej topieli i pobiegł na oślep przed siebie, wprost pod neonowy szyld, który migotał coraz szybciej i szybciej, aż w końcu litery stały się nieczytelne i zmieniły się w pędzące niebieskie taśmy. Były wszędzie, kręciły się wokół niego po sklepieniu okrągłych ścian, jak pulsująca banderola na burcie wielkiej beczki. Poczuł zapach spirytusu. Stąpał po kostki w wódce. Zamoczył palec i spróbował językiem. Zapiekło. Poczuł dreszcz. „Warzę godziwą strawę”, zabrzmiał tubalny głos inspektora. „To ścieżka w jedną stronę”… Skulił się ze wstydu i strachu. I zawył. Aaaa! Yyyaaa!

Ktoś szarpał go za ramię.

Olek, obudź się!

Usiadł na łóżku. Za oknem było jasno. Magda wpijała palce w jego przedramię.

Co się stało? – spytał nieprzytomnym głosem.

Strasznie krzyczałeś. Jezu, ale się przestraszyłam! Kto to jest Byrny?

Zdjął jej rękę z ramienia i ścisnął skronie. Waliły jak strażackie motopompy.

Byrny? Nie mam pojęcia, nigdy nie słyszałem tego słowa. Co z nim?

BYRNY OĆ!, wołałeś. BYRNY OĆ! Chyba miało być „chodź”, ale przez sen mamroczesz trochę niewyraźnie.

W przeciwieństwie do innych, którzy we śnie mają nienaganną dykcję.

Długo ci wczoraj zeszło – zauważyła Magda nieprzejęta złośliwością. Przyglądała mu się z ukosa. – Mam wyguglować tę doktorantkę nazwiskiem Byrny?

Prowokowała go tak tylko, na wszelki wypadek. Na pierwszy rzut oka wczorajszy wieczór jej męża nie miał kwalifikacji erotycznej. Raczej sensacyjną. Może Byrny to jakiś przestępca?

Gugluj sobie, ile chcesz – powiedział. – Jak znajdziesz, oświeć mnie, bo nie kojarzę. Albo wymyśl coś lepszego.

Powiedział to obojętnie, bez cienia dwuznaczności, mając uwagę zajętą czymś innym. Uspokoiła się. W niczym nie czuła się tak dobrze wyszkolona, jak w wykrywaniu jego kłamstw. Lata uczestniczenia w jego piciu zrobiły swoje. Podczas przesłuchań profesora Zawijasa policja mogłaby jej używać jako wariografu.

À propos policji.

Coście ustalili na komendzie? Złapali tego złodzieja maszynopisów?

Siliła się na beztroski ton, by nie urazić jego miłości do powieściowych notatek, chyba jednak nie do końca skutecznie, ponieważ wstał nie odpowiedziawszy i na piżamę narzucił szlafrok.

Chodźmy na kawę – rzucił i wyszedł z sypialni.

Przy śniadaniu opowiedział jej o ich dziwacznych eksperymentach z płytą audiobooka i jeszcze dziwniejszych efektach tych eksperymentów, łącznie z powtórzonym słowo w słowo złudzeniem słuchowym. O niecodziennej propozycji inspektora wspomniał tylko mimochodem, bagatelizując ją na ile to było możliwe.

Wiesz, wymyślił sobie, że ten audiobook działa na odbiorców sugestywnie i zmusza do różnych działań. Tak między innymi tłumaczył mój wypadek samochodowy – że niby się zasugerowałem i nie widziałem drogi przed sobą. Bzdura. Gdyby tak było, kobieta za mną musiałaby też słuchać tej samej płyty, a niczego takiego nie stwierdzili. Słuchała Abby.

www.unsplash.com/Andrew Ebrahim

Powiedziałeś mu, że to bzdura?

Oczywiście! Dziwiłem się nawet, że niby inspektor policji, człowiek doświadczony w racjonalnym myśleniu, bo przecież na tym polega policyjne śledztwo – i takie głupoty zmyśla.

Siorbnął kawy i teatralnie wzruszył ramionami by pokazać, jak to zawiódł się na racjonalizmie inspektora. Żona przyglądała mu się z uwagą.

Kiedy dzwoniłam do ciebie, też nie brzmiałeś szczególnie racjonalnie – stwierdziła. – Zabroniłeś Zośce słuchać tego audiobooka. W ogóle wszystkim. Widać ta bzdura miała wczoraj wieczorem całkiem sporą siłę rażenia.

Popatrzył w bok, jak w czasach swoich najświetniejszych wykrętów.

To prawda – przyznał bębniąc palcami po stole. – Miałem chwilę słabości i uległem jego argumentom. Puszczaliśmy tę płytę w kółko by sprawdzić, co usłyszymy.

I co usłyszeliście?

W zasadzie nic takiego – odparł profesor i nie patrząc na żonę sięgnął po kawę. Za bardzo przechylił kubek, trochę płynu pociekło mu na brodę i pierś.

Cholera!

Odstawił kubek i zaczął wycierać się rękawem szlafroka, a żona przyglądała mu się z jeszcze większą uwagą. Jej wewnętrzny wariograf zaczął pikać. Na razie cichutko.

Nic takiego – powtórzył. – Mniej więcej to samo, co i ty słyszałaś. Okropne powieścidło napisane w konwencji płaszcza i szpady, nieudolne naśladowanie Dumasa. Akcja jeszcze osiemnastowieczna, albo i wcześniejsza, a język z podrzędnego kryminału z czasów pozytywizmu. Bohater jak skrzyżowanie głupca i psychopaty. Pomieszanie z poplątaniem.

Wiecie, kto to napisał?

Pokręcił głową i odwrócił się do okna. Krzewy porzeczkowe na końcu ogrodu zasnuwała poranna mgła. Koniec września. Tak, na pewno koniec września, skoro mgła, a nie koniec sierpnia, jak mu szyderczo podpowiadał syn.

O której wróciłeś?

Wpół do pierwszej.

I?

Co i?

I co dalej?

Nie ma żadnego dalej.

Owszem, jest, tylko nie chcesz mi powiedzieć. Coście tam robili do północy? Od czwartej popołudniu do dwunastej w nocy puszczaliście w kółko jeden audiobook i sprawdzaliście, co do was mówi? Zapisywaliście sobie na karteczkach zapamiętane zdania, a potem porównywaliście swoje wersje i ustalali, kto wygrał? Czy ty słyszysz, jak to brzmi?

Słyszę. Ale…

To brzmi jak zabawa dwóch zdziecinniałych pensjonariuszy w domu starców. Albo dwóch półgłówków z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, jeszcze przed przybyciem Nicholsona. Inspektor policji oraz profesor od literatury… I pewnie mi jeszcze powiesz, że niczego tam nie jadłeś. – Pokazała talerz przed sobą, nakryty drugim talerzem. – A kanapki zostały na stole. Daj spokój, Olek. Nie chcesz rozmawiać, to nie, ale nie rób ze mnie idiotki.

Wstała z krzesła, podeszła do komody w jadalni i ostentacyjnym gestem włączyła radio, pogłaśniając je tak, że dalsza rozmowa nie miała za bardzo sensu.

Magda, przestań.

Podszedł do niej i próbował objąć, ale go odepchnęła. Został z rękami w powietrzu, a ona wróciła do kuchni i zaczęła zmywać. Wrócił na krzesło i dla częściowego choćby zadośćuczynienia zabrał się do jedzenia wczorajszych kanapek. Dopiero teraz poczuł, jaki jest głodny.

W połowie drugiej kanapki wzięły go nerwy i rzuciwszy o talerz resztkami jedzenia, wyszedł z jadalni.

Nie ciskaj się, tylko dokończ śniadanie! – zawołała za nim żona, ale nie słuchał. Twardym krokiem poszedł na górę, zamknął się w gabinecie, padł na kozetkę pod ścianą, która służyła do popołudniowych drzemek, i zakrył ramieniem oczy.

Spokojnie. Nic się nie sypie. Smok śpi. Wszystko idzie zgodnie z długofalowym planem… Planem czego? Jaki właściwie był plan? Gdzie jest to życie, które jeszcze pięć lat temu miało swój mocny, wyrazisty smak?

Diabli wzięli. Zapadło w sen razem ze smokiem, zwinięte w kłębek u jego boku jak zmęczony psiak, który się wyhasał i teraz odpoczywa. A on, szanowany naukowiec i ceniony wykładowca, czyta powieści, sporządza notatki do zajęć, układa referaty na konferencje, które następnie wygłasza z werwą, jakby wierzył w to wszystko, po czym wraca do domu na obiad albo kolację, a kiedy zajęcia się przeciągną, zdarza mu się wrócić późno i wtedy na stole czekają nieco podeschnięte kanapki i nakryta podstawkiem herbata. Dobre. Spokojne. Komfortowe. Więc o co chodzi?

Obrócił się na bok, owinął kocem i podciągnął kolana pod brodę. Ssanie w żołądku nieco zelżało, ale bynajmniej nie znikło. Serce tłoczyło krew spokojnie, rytmicznie, bez zakłóceń, jak dobrze wyregulowana przez harmonijne użytkowanie pompa. Wszystko będzie dobrze, tylko wytrzymaj ten atak – jest słaby i wkrótce przejdzie. Wszystko będzie dobrze – ta fraza brzmi terapeutycznie, dlatego musi paść w dobrej powieści czy w poruszającym filmie.

Zamknął oczy i wtulił twarz w poduszkę. Zmuszał się, by pomyśleć o czymś dobrym. O czymś jasnym, dobrym i ciepłym. Była kiedyś taka łąka za domem, pełna kwitnących kwiatów i brzęczących owadów, nad nią zwisało rozkoszne niebo z uśmiechniętym słońcem, niedaleko szemrała rzeczka Macocha, a przy nodze chłopca szedł mały czarny pies, jego najbliższy przyjaciel. Szli sobie, nieważne dokąd. Za polami i rzeką, na tle parkowego starodrzewu, panoszyła się bryła starego młyna dworskiego. Dzień wokół chłopca był ciepły i jasny, a okienne oczodoły ceglastej ruiny – ciemne i chłodne.

I tak jest ze wszystkim”, zwykła mawiać ciotka Leokadia, która przeniknęła mechanizmy rzeczywistości. Światło wlecze za sobą ciemność, jak chromy kulawego. Jasnowłosy chłopiec prowadzi u nogi czarnego kundla. Woda na powierzchni jeziora jest ciepła i srebrna, ale w głębi panuje lodowaty mrok. Błękitna czasza nieba nakrywa czarną ziemię. Najjaśniejszy zamek o wrotach z pierzastych chmur mieści w podziemiu lochy…

Z łańcucha metafor wyrwało go pukanie w drzwi.

Olek, jesteś tam? Otwórz!

Jestem, jestem.

Dobrze się czujesz? Wpuść mnie.

Dobrze. Po prostu chcę pobyć sam. Jestem zmęczony.

Tym razem łomotanie było znacznie silniejsze.

Otwórz te drzwi, do jasnej cholery, i przestań błaznować! Możesz odpoczywać z otwartymi drzwiami! Tak robią normalni ludzie.

Wstał ciężko i z najwyższą niechęcią przekręcił klucz w zamku. Wpuścił Magdę do środka i z powrotem położył się na łóżku. Nie patrzył na nią.

W porządku? – spytała siadając na jego obrotowym fotelu przy biurku.

Wszystko jest pod kontrolą – odparł uśmiechając się w sufit. Nie rozbawił jej ten żart.

Właśnie tego się obawiam – stwierdziła przyglądając mu się z tym samym napięciem, które pięć lat temu bezpośrednio poprzedzało wysłanie męża na odwyk. – Powiesz mi wreszcie, co się z tobą dzieje?

A co się ma dziać? Leżę na łóżku z rękami pod głową, patrzę w sufit i mówię z uśmiechem, że wszystko jest w porządku. Mam specjalnie coś wymyślać, żeby zaspokoić twój niepokój? Proszę bardzo, jeśli tak bardzo chcesz. Wczoraj wieczorem pewien audiobook groził mi śmiercią. Nie tylko mnie, inspektorowi Madejowi również. Powiedział, że nas zabije, ale najpierw musimy go odwiedzić, ponieważ bardzo chce z nami porozmawiać i szykuje już eleganckie, chociaż nieco staroświeckie przyjęcie na naszą cześć. Droga do niego nie jest łatwa i prowadzi tylko w jedną stronę, jak był łaskaw się wyrazić, niemniej nie powinno nas to zniechęcać, ponieważ korzyści płynące z tej wizyty znacznie przekroczą wszelkie straty związane z niedogodnościami podróży. Powinniśmy wyruszyć niezwłocznie, by uniknąć kolejnych zwłok, że się tak wyrażę. Zwłaszcza że niezwykły nasz gospodarz nie nawykł do czekania. Leżę teraz i obmyślam szczegóły…

Mógłbyś przestać pierdolić? – przerwała mu ostro. – Pytam poważnie.

Westchnął jak nauczyciel w rozmowie z tępym uczniem i uniósł się na łokciu.

No widzisz, chcesz ze mną porozmawiać, a kiedy grzecznie i szczerze odpowiadam na pytania, nazywasz to pierdoleniem. Nie tędy droga, kochanie, jeśli ta rozmowa ma jeszcze trochę potrwać.

Olek, spójrz mi w oczy. – Zakręciła się na obrotowym krześle, by znaleźć się na wprost niego. – Chcesz, żebym uwierzyła w coś tak kretyńskiego? Nazwałeś bzdurami pomysły tego inspektora o autosugestii, a tymczasem to pikuś w porównaniu z tym, co mi tu wciskasz. Cholera jasna, tego się właśnie obawiałam!

prof. Krzysztof Zajas

Czyli czego? – spytał z uśmiechem.

Że jak okrzepniesz trochę w swoim dobrym samopoczuciu, to zaczniesz znowu wariować. I po to tylko, żeby nam zrobić na złość za wysłanie cię na terapię. Wiedziałam! Bo ty taki już jesteś. Ukryta mściwość to twoja właściwa natura. Zawsze taki byłeś, tylko nauczyłeś się to świetnie maskować.

To po co za mnie wyszłaś?

Bo cię kochałam, idioto! I nadal kocham.

Jak się kocha idiotę, trzeba się liczyć z konsekwencjami.

Taa, taa, do tego jeszcze te twoje bonmoty. Zręczne riposty. Retoryczne popisy pan profesora. Daruj sobie i lepiej mi powiedz, czy mam dzwonić do twojej terapeutki, czy sam zadzwonisz? Masz pięć sekund na decyzję.

I co jej powiem? Że powinna ze mną porozmawiać, ponieważ audiobook groził mi śmiercią i nie wiem, co począć?

Pozostała niewzruszona.

Dzwonisz?

Nie.

Dlaczego?

Spoważniał, przetarł dłońmi twarz i popatrzył na nią smutno.

Bo to prawda, co powiedziałem. A ja, widzisz, jestem służbowo zobligowany do służenia prawdzie.

Szlag mnie trafi! – wykrzyknęła żona i zerwała się z fotela, który zakręcił się fantazyjnie, jakby właśnie usiadł w nim klaun z twarzą rozciągniętą w czerwonym uśmiechu. – Słuchaj, mam tego dosyć! Albo kompletnie ci odbiło, albo sobie ze mnie robisz pańskie jaja. Jedno i drugie pustoszy nasz związek w sposób nieodwracalny. To nie jest groźba, drogi mężu, tylko stwierdzenie faktu. Ciekawa jestem, co z nim zrobisz.

Mam jeszcze trudniejsze fakty, z którymi muszę coś zrobić – burknął.

A ja mam nadzieję, że to nie ty podpaliłeś tę księgarnię na Grodzkiej – odcięła się kładąc rękę na klamce. – Są ofiary śmiertelne.

Jakie ofiary? – spytał nieswoim głosem. Nagłe podejrzenie zacisnęło mu dłonie na gardle.

Sprzedawca. Zobacz sobie w internecie – powiedziała i wyszła zatrzaskując głośno drzwi gabinetu.

Gdy tylko jej kroki ucichły na schodach, usiadł przy biurku i włączył komputer. Najpełniejsza informacja była na Interii po wielkim nagłówkiem ŚMIERĆ W POŻARZE:

Wczoraj około północy wybuchł pożar w jednej z księgarń przy ulicy Grodzkiej. Chodzi o popularną Tanią Książkę, gdzie krakowianie z upodobaniem wertowali swoje ulubione lektury. Sklep spłonął całkowicie, zniszczeniu uległy również zapełniające go woluminy, zalane wodą ze strażackich sikawek. Niestety, na zapleczu znaleziono ciało jednego z pracowników obsługi, Rafała Olbarskiego, który zmarł wskutek uduszenia dymem. Powody jego obecności w sklepie w godzinach nocnych nie są znane, podobnie jak przyczyny pożaru. Jeden ze strażaków biorących udział w gaszeniu pożaru powiedział nam nieoficjalnie, że w grę może wchodzić podpalenie. Policja na polecenie prokuratury podjęła czynności śledcze”.

W okienku obok tekstu widniała fotografia ofiary – rudzielca w okularach, który trzy dni wcześniej patrzył z wyrzutem na Aleksandra Zawijasa, zbierając z podłogi rozsypane przez profesora płyty z audiobookami, w tym Cegielnię.

Krzysztof A. Zajas

Cdn.