Zaufanie do mediów to bardzo skomplikowana sprawa. Praca dziennikarza nie polega na pielęgnowaniu poprawnych stosunków z obywatelami, o nie. To nie przedstawiciel służby zdrowia czy innej prospołecznej instytucji, która ma poprawiać samopoczucie, albo sprawdzać, bądź dbać o naszą czystość. O nie. Dziennikarz służy prawdzie. Dlatego tak fundamentalna jest tajemnica dziennikarska, opoka, na której buduje on swój gmach informacji. Nie wolno mu zdradzić źródła, ale ma obowiązek pisać, co wie. Ponieważ prawda zalicza się do kardynalnych cnót ludzkości, należy jej podporządkować wszystko inne, łącznie z lojalnością. Tak, prawda ponad wszystko.
Takimi mniej więcej ścieżkami biegła asekuracyjna myśl Marty Massalskiej, gdy pisała swój brzemienny w skutki artykuł o audiobooku zabijającym słuchaczy. Był późny wieczór, którego ciszę przerywały sygnały pędzących do akcji wozów strażackich i karetek pogotowia, przemierzających miasto we wszystkich możliwych kierunkach. Płonęły księgarnie. Od kolegów polujących na doraźne sensacje wywiedziała się, że jest ich już pięć i policja pośpiesznie asekuruje kolejne w przekonaniu, że ma do czynienia z notorycznym podpalaczem lub podpalaczami.
Hipoteza poniekąd trzymała się kupy. Wariat wsiadł w samochód wyładowany kanistrami z benzyną i jeździ od punktu do punktu, podkładając ogień pod sklepy z książkami w celu zrealizowania jakichś sobie tylko znanych psychopatycznych założeń. Może stuknięty bibliofil, który całą miłość do książek chce zagarnąć dla siebie. Może bibliofob nienawidzący słowa pisanego i przypisujący mu winę za wszelkie zło. Jedno i drugie równie sensowne. Albo równie bezsensowne. Ona wiedziała więcej i była o krok przed nimi. Tym się różni dziennikarz najlepszy od zaledwie świetnego – wyprzedza pozostałych. Zanim wszyscy ci technicy, analitycy i inni laboratoryjni badacze odkryją, że źródłem pożaru nie jest człowiek, lecz mały plastikowy krążek z nagraną na nim powieścią, ona już będzie autorką teorii wyjaśniającej, opublikowanej na łamach wiadomego „znanego dziennika o zasięgu ogólnopolskim”. Będzie pierwsza. Jak prorokini.

www.unsplash.com/Jan Mellström
Jasne, to wariactwo. Płytka nie może być mordercą. Tylko co z tego, skoro płytka właśnie jest mordercą i zabija miłośników czytanej na głos literatury, w tym jej własną córkę?
Jej córka. Marysia. Niełatwo być matką samotnie wychowującą dziecko. Zawód dziennikarki bynajmniej jej w tym nie pomagał, przeciwnie, rozpieprzył do reszty rachityczne więzi rodzinne. Pewnie, teraz wszystko to widziała jak na dłoni, i co z tego? Swoją wiedzę mogła sobie dzisiaj wsadzić do dupy i pomerdać ogonem dla osobistej satysfakcji. Kurewsko bolesnej satysfakcji.
Może stąd pomysł, by za śmierć Marysi zemścić się artykułem? Odpalić dziennikarską bombę jak atomowy pas szachida i zmieść z powierzchni całe to miasto? Profesjonalizm matki zabił córkę, to niech i zabije resztę. Trochę naciągane, ale sugestywne.
Nigdy nie słuchała audiobooków. Była typem ekstrawertycznym, nastawionym na socjal, relacje, kontakt bezpośredni, a w samotnym ślęczeniu ze słuchawkami na uszach widziała rodzaj autyzmu. Człowiek społeczny lubi innych ludzi, nawet jeśli traktuje ich tylko jako nośniki handlowo przydatnej informacji. Ona to uwielbiała. Wpadała w ludzki wir i kręciła nim jak zaklinaczka żywiołów – byle szybciej, więcej, głośniej, z hałaśliwym przytupem. Wrzask ludzkich emocji, w którym jak w gorącym gulaszu pływały kawałki faktów, napawał ją satysfakcją, energią, niemal szczęściem. Prawdą z tego uwarzoną karmili się wszyscy po równo, grzecznie i regularnie, jak dzieci w przedszkolu. Wchodziła, odurzała, buzowała w tkankach aż do nieprzytomnego odlotu. A jej dawała nadludzką moc.
Marysia nienawidziła jej pracy.
Z przymusowym uśmiechem słuchała zawodowych ekscytacji matki, kuląc się na krześle z kolanami podciągniętymi pod brodę i smutkiem w oczach. A kiedy już Massa wyrzuciła z siebie wszystkie rewelacje, wyłuskała siebie z kokonu dziennikarskiej pasji i zdobyła się na pytanie: „A co u ciebie, kotku?”, Marysia odpowiadała „nic takiego” i szła do siebie. Tam wkładała słuchawki na głowę, siadała na łóżku i pogrążała się w tym czymś, co jej się sączyło do ucha z obleczonych gąbką krążków, których drugi koniec sięgał w jakiś inny, fikcyjny świat.
Nie żeby Massa nie podejmowała prób; jasne, że próbowała. Widziała, że coś jest nie tak.
–Skarbie, porozmawiaj ze mną.
–Ale o czym?
– No w ogóle, co w szkole, co u Gośki, Magdy, albo Marceli.
–Nie znam żadnej Marceli.
–Tak tylko powiedziałam, figuratywnie.
– No to figuratywnie nic nowego u mnie, mamo. U Gośki i Magdy też nic. A moja najlepsza przyjaciółka ma na imię Zuza, i u niej też nic.
–Chodzisz jeszcze z tym Pawłem?
–Nie. Właściwie nigdy z nim nie chodziłam, trochę się kumplowaliśmy i tyle.
–Dajesz jakoś radę?
–Spoko.
I tyle. Massa znała się na ludziach i wiedziała, że istnieją introwertycy, którzy wolą się zamykać w swoim świecie i najbardziej lubią, jak się ich zostawia w spokoju, by mogli sobie bez przeszkód dryfować w płynnej rzeczywistości. Nazywają to flow. Marysia wpadała we flow na całe dnie, a nawet tygodnie. Myślała, że może chodzi o jakieś molestowanie i przeprowadziła nawet w szkole małe dochodzenie, ale nie znalazła żadnego potwierdzenia swoich podejrzeń. Marysia była lubiana, oceny miała świetne, relacje z klasą dobre, sama z przekonującym uśmiechem zaprzeczała, by ktoś jej cokolwiek zrobił. A potem milkła i wracała do pokoju.
I to, niestety, na cholerne nieszczęście było dla Massy bardzo wygodne. Zdejmowało z niej rozmaite konieczności, odsuwało troski i dawało – jakże pozorną! – swobodę działania. Robiła co chciała, bo dziecko grzecznie siedziało wieczorami w swoim pokoju i dorastało sobie w introwertycznej ciszy, jak marihuana w domowej hodowli. Samo, bez matki, która w tym czasie klepała palcami w klawiaturę laptopa, aż do późnej nocy, nim zmorzył ją sen. A od rana to samo, tylko jeszcze szybciej, jeszcze więcej, jeszcze dłużej.
Teraz widziała całą patologię tego układu, i nic nie mogła zrobić. Było już za późno. Kurewsko za późno.
Mogła zrobić jedno. Przygryzła wargi i wstukała w komputer:
Jakkolwiek by to fantastycznie nie brzmiało, istnieje mocna zbieżność pomiędzy kilkunastoma zdarzeniami ze skutkiem śmiertelnym, jakie miały miejsce w ostatnim czasie w Krakowie i okolicy, a słuchaniem pewnego tajemniczego audiobooka. Nosi on tytuł „Cegielnia” i dostępny jest w księgarniach jedynie na płycie CD, bez wersji papierowej, a także bez nazwiska autora, czytającego tekst lektora oraz bez nazwy wydawnictwa. Dziwne, że taki produkt w ogóle trafił do dystrybucji, jednak na pytanie, jak to było możliwe z handlowego punktu widzenia, żaden z księgarzy nie umiał mi odpowiedzieć. Albo nie chciał. Z tego, co wiem, sprzedaż audiobooka z „Cegielnią” trwa w najlepsze.
Przeczytała fragment ogryzając skórkę wokół kciuka. Po krótkim namyśle dopisała:
Policja nie jest zainteresowana podjęciem śledztwa w sprawie morderczego audiobooka. Wykracza to poza ramy racjonalnego postępowania, jak stwierdził szef Wydziału Kryminalnego Wojewódzkiej Komendy Policji w Krakowie, inspektor Florian Madej, dodając, że policja nie posiada żadnych wyraźnych tropów. Z czego należy wnioskować, że plastikowy krążek znajdowany przy ofiarach nie stanowi żadnego „wyraźnego tropu”. Pogratulować przenikliwości. A audiobook nadal zabija.

Kraków, fot: www.unsplash.com/Erik Kossakowski
Miała już zamknąć plik, ale zostało jeszcze trochę skórki wokół kciuka, więc zajęła się jej ogryzaniem patrząc w tekst. Nie, to za słabe. I wklepała ostatnie, śmiercionośne zdanie:
Świadome swych zagrożeń społeczeństwo nie musi czekać na działania policji – właśnie dlatego, że jest świadome.
Teraz jej się podobało. Już czuła, jak kocioł z emocjami zaczyna bulgotać, a zbierane przez dziennikarzy fakty kręcą się w wywarze skwiercząc i podskakując, jak im temperatura zagra. Powinno zadziałać.
Kliknęła WYŚLIJ i zamknęła oczy. Piekły ją niemiłosiernie od wgapiania się w piksele, więc wyjęła z szuflady krople Hylo Dual, przechyliła głowę i wpuściła po jednej ożywczej kropli pod każdą z powiek. Rozchodziły się jak balsam, nawilżając zdrewniałe gałki oczne i łagodząc ból. Czuła, że rozpływa się razem z nimi, ścieka po powierzchni zdarzeń i znika w jakiejś przyjemnej cielesnej fragmentacji. Flow. Smużka dymu wijąca się dnem chłodnej, malachitowej doliny. Chciałby tak dopłynąć do Marysi, odnaleźć ją w najdalszym zakątku nicości, owinąć się zwiewnym kłębem wokół jej dziecięcej główki i wyszeptać do ucha słowa miłości. Tej prawdziwej matczynej miłości, której nie potrafiła jej dać za życia. Nie zdążyła. A teraz żal. Taki wielki, kurewsko ogromny żal!
Odsączyła chusteczką nadmiar płynu z rzęs i otwarła oczy. Na wygaszonym ekranie laptopa migotały dwie kropki i kreska. Buźka.
– Co jest grane? – powiedziała głośno.
Kropki rozsunęły się na boki, po czym wróciły na swoje miejsca, a kreska zakołysała się filuternie.
– Z czego się śmiejesz, palancie? Włamałeś się do mojego kompa?
Zamrugała załzawionymi powiekami. Ikonka znikła. Właściwie trudno było ją nazwać ikonką, wyglądała raczej jak chwilowa awaria wyświetlacza. Uderzyła klawisz ENTER, później SPACJA i BACKSPACE, ale nic się nie wydarzyło. Doszła do wniosku, że po prostu zwyczajnie zwariowała. Właśnie miała opuścić klapę, gdy zadzwoniła jej komórka. Darek.
–Cześć, nie śpisz jeszcze? – spytał.
–Nie. Gadam z wygaszonym ekranem kompa. A co?
–Fajnie masz. Myślałem, że słuchasz kradzionego audiobooka.
Zmroziło ją.
– Co powiedziałeś?
Zareagował krótkim śmiechem człowieka, który jest zadowolony z osiągniętego efektu.
–Pomyślałem, że jesteś zawsze szybsza od innych i że to ty musiałaś zwinąć te płyty.
–Jakie płyty? Mógłbyś jaśniej? Ktoś ukradł audiobooki? Ale skąd?
–Konkretnie jeden, tak przynajmniej twierdzi właściciel małej księgarni, która właśnie poszła z dymem. Ale bez obaw, żartowałem. Jeden z policjantów sprzedał mi takiego newsa. Za fajkę i obietnicę wywiadu. Fajkę mu dałem, a wywiad odbędzie się w nieokreślonej przyszłości.
Potrząsnęła głową, w której powstał nagły mętlik. Audiobook, kradzież, policjant, wywiad. Darek pracował w radiu i prowadził cykliczne audycje o mieście. Błysnęła jej piorunująca myśl.
–Słuchaj, zrób ten wywiad, najlepiej jutro rano.
–Ale z kim, z tym gliniarzem? Już sobie pojechał.
–Nie, ze mną.
Śmiech po drugiej stronie był krótki i urwał się nagle.
–Mówisz poważnie? O czym miałby być? Słynna Massa Massalska rozwiązała kryminalną zagadkę ginących audiobooków?
–Żebyś, kurwa, wiedział. O której rano zaczynasz?
– O ósmej.
–Będę.
–Ale czekaj… ty już wiesz?
–Wysyłam tekst, który poszedł właśnie do składania, też na jutro rano. Przejrzyj i przygotuj się do rozmowy. I słuchaj, gościu, to nie jest prima aprilis.
Darek już całkiem pozbył się rozbawienia słysząc, że Massalska nie żartuje. Powiedział coś o słynnej radiowej punktualności i w zasadzie byli umówieni. Dopiero kiedy się rozłączyli, Marta uświadomiła sobie, że nie spytała nawet, po co do niej zadzwonił. Pewnie chciał jej zdradzić najnowszą rewelację i był mocno rozczarowany, że ona już wie o tajemniczym audiobooku. A rano chce z nim o tym robić audycję. Uśmiechnęła się. Darek był świetnym radiowcem i bolało, że zawsze za nią w tyle. Jest różnica między dziennikarzem świetnym i najlepszym. Dupku.
Pomyślała, że wzmocnienie artykułu w „Wyborczej” audycją w radiu tik fm powinno przynieść pożądany efekt. Darek za to zapłaci, podobnie jak ona, ale nie przejmowała się. A precyzyjniej rzecz ujmując, na obecną chwilę miała to głęboko w dupie. To czajenie się inspektorka z profesorkiem, ta dyskrecja podszyta chłodnym profesjonalizmem, który nie dopuszcza irracjonalnych rozwiązań i trzyma się kurczowo zdrowego rozsądku jak dziwka latarni – krakowskie aż do mdłości – wkurzyło ją na maksa. Tak, tak, wiemy, jaka jest prawda, niestety, ale nie możemy jej ujawnić, ponieważ mogłoby to doprowadzić do nieprzewidzianych konsekwencji. Pierdu, pierdu. A co mnie, murwa kwoja tać, obchodzą nieprzewidziane konsekwencje! Chyba tylko o tyle, o ile można je zaaranżować, czyli poniekąd przewidzieć. A najlepiej wymyślić i wywołać. Dobre. Spodobało się jej.
Murwa kwoja tać…? To spodobało się trochę mniej.
Spojrzała na komórkę, było wpół do dwunastej w nocy. Powinna dobrze wypocząć przed jutrzejszą audycją, ale nie miała ochoty na sen. Poszła do kuchni, wyjęła z lodówki butelkę Finlandii, nalała pół szklanki i dopełniła tonikiem. Dwa głębokie hausty spełniły równie ożywczą funkcję jak krople do oczu. Wyluzowała się i poczuła flow. Podeszła do okna.

www.unsplash.com/neil godding
Maryś, gdzie jesteś? To ty podpalasz te księgarnie? Nie zdziwiłabym się. Zawsze byłaś uparta i twarda, twardsza nawet ode mnie, tylko bardzo powściągliwa. A ja, głupia pizda, myślałam, że do niczego się nie nadajesz. Wiem, spieprzyłam to. Nie zdołałam ci pomóc w życiu, to chociaż trochę pomogę w śmierci. Tak, dokładnie to mam ochotę zrobić i nikt mnie nie powstrzyma. Wiesz, Maryś, zrobimy to we dwie. Razem. Choć raz zróbmy wspólnie coś wielkiego i wspaniałego. Jak ta katastrofa na końcu Greka Zorby. A reszta niech się pieprzy.
Dopiła szklankę i zrobiła drugą. Potem zrobiła jeszcze dwie i żeby należycie zadziałały, zakończyła imprezę papierosem na balkonie. Syreny strażackie i sygnały karetek ucichły, powietrze pachniało normalną jesienną wilgocią. Pozory rzeczywistości trwały. Wydmuchała kłąb dymu w krakowską noc. Trwajcie, sobie, trwajcie, dopóki możecie.
Rano pojechała do studia i w godzinnej rozmowie przekonywała słuchaczy, że po mieście krąży morderczy audiobook, który należy natychmiast unieszkodliwić wszelkimi dostępnymi metodami. Po wyłożeniu licznych argumentów i przykładów nie omieszkała dodać, że policja niewiele w tej sprawie czyni i najwyższy czas wziąć sprawy w swoje ręce. Polecała również swój artykuł w gazecie. Słuchacze i czytelnicy prawidłowo odczytali informacje i zgodnie z poleceniem wzięli sprawę w swoje ręce.
A po południu rozpętało się piekło.
Cdn.