„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #15

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Główna Księgarnia Naukowa przy ulicy Podwale 6 zaczęła płonąć zgodnie ze swoim numerem adresowym, czyli jako szósta. Było przedpołudnie trzydziestego września i pełni obaw księgarze właśnie szykowali się do otwarcia sklepu, kiedy na antresoli pojawił się gryzący dym. Natychmiast włączył się alarm przeciwpożarowy, na szczęście główne wejście zostało właśnie odryglowane przez jedną z pracownic i personel mógł błyskawicznie opuścić feralną placówkę. Ludzie zdążyli już przeczytać o nocnych pożarach oraz klątwie audiobooka i pracowali kręcąc się w okolicy drzwi wyjściowych. Tak na wszelki wypadek.

Wiedziałam, wiedziałam! – pokrzykiwała roztrzęsiona pani Beatka, która przytomnie podniosła żaluzje w drzwiach zaraz po przyjściu do pracy. – Od rana czułam, że to się stanie!

Z jedwabną apaszką przytkniętą do ust ciągnęła swoją koleżankę kasjerkę na drugą stronę ulicy, w bezpieczny cień krakowskich Plant. Ludzkie zbiegowisko już się gromadziło, nadjeżdżały wozy strażackie, przez otwarte na oścież szklane drzwi księgarni walił na zewnątrz gęsty dym. W środku migotały jęzory płomieni.

Co tam się tak pali? – spytała kasjerka, przytykając do ust dłoń, ponieważ nie miała chusteczek.

Jak to, nie wiecie? – odezwał się stojący obok mężczyzna w rękami w kieszeniach czarnej bluzy z kapturem. – Te książki do słuchania. Przecież mówili w radiu.

Gorąca literatura, hehe – zaśmiał się pan w wytartej marynarce i koszuli w kratę. – Rozpala wyobraźnię!

Dobrze mówili, że książki to zaraza – dodała starsza kobieta w płaszczu, z czarną torebką przewieszoną przez rękę.

Kto mówił? Pewnie ksiądz z ambony, hehe – rzucił dowcipny pan w marynarce.

Nie ma co sobie żartować! – obruszyła się starsza pani. – Ksiądz wykształcony człowiek, wie, co mówi.

To niech mu pani poradzi, żeby się nie kształcił, bo książki są niebezpieczne. Wystarczy popatrzeć.

www.unsplash.com/Guido Jansen

Pan w wytartej marynarce wskazał ręką na płonącą księgarnię, do której próbowali się dostać dwaj strażacy, wlokąc za sobą końcówkę węża. Kiedy znaleźli się w przejściu między barierkami systemu antykradzieżowego, nagle księgarnia eksplodowała. Pod ciśnieniem wybuchu szyby wyleciały na zewnątrz, a wraz z nimi zawartość wystawowych półek, otoczona chmurą białych kartek. Niczym odłamki pocisku rozprysły się po okolicy wydawnicze tomy, siejąc spustoszenie wśród najbliżej stojących gapiów. Ktoś jęknął, ktoś inny upadł, jeszcze ktoś inny zaczął uciekać z krzykiem. Pojedyncze białe kartki, które po drodze zdążył liznąć płomień, wzleciały w górę jak na ognistych rydwanach i po kilku sekundach efektownego trwania opadły czarnymi płatkami na chodnik, ulicę i na zbiegowisko ich niemożliwych już czytelników. Obu strażaków podmuch odrzucił na kilka metrów i koledzy w czarno-żółtych kombinezonach i białych hełmach pomagali im się pozbierać. Paru gapiów pobiegło z ofiarną pomocą. Z porzuconego węża woda lała się wprost do studzienki kanalizacyjnej.

Ja pierdzielę – podsumował z uznaniem pan w marynarce. Jego oczy błyszczały. – Te książki nas wszystkich zabiją.

Moglibyście coś zrobić, byczki, a nie gapić się i głupio gadać! – wykrzyknęła kasjerka, która z racji tuszy przysiadła na ławce. – Tam się pali!

I dobrze, niech się wszystko sfajczy – odparł człowiek w czarnej bluzie. – Jebać książki i tych, co je piszą. Mędrki pierdolone.

Zaraza z tymi książkami – dorzuciła jakaś kobieta.

Załatwią nas na amen, a potem oddadzą za darmo Niemcom!

Dzieci demoralizują, skurwiele – stwierdził na zimno człowiek w czarnej bluzie.

Co za bzdury! – nie wytrzymała pani Beatka. – Naucz się czytać, baranie, a potem się odzywaj.

Dobrze powiedział, książki to zaraza! – krzyknął ktoś z tyłu, a inni podchwycili. – Niech się spalą! Bzdury to są w tych książkach!

Ludzi podnieciła swoboda w bezkarnym wykrzykiwaniu nienawistnych opinii. Szybko zorientowali się, że są w olbrzymiej większości, więc pozwalali sobie na coraz więcej.

A pisarzy to trzeba na taczkach wywieźć! Jakich taczkach – powiesić! Zatruwają dzieci! Pedofilia i gender się szerzą! Dobrze księża mówią, że zguba nasza w tych plugastwach! Sam Bóg te pożary zsyła!

Gwar głosów narastał wraz z powiększającym się tłumem. Zbiegowisko falowało podnieceniem, bez przerwy dochodzili następni żądni sensacji przechodnie, rosło napięcie. Ktoś krzyczał o zabijającym audiobooku, inni przerzucali się faktami i plotkami o kolejnych pożarach magazynów z książkami. Jakaś kobieta piskliwym głosem powtarzała, że to skandal i początek wojny, i że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Tu i ówdzie rozpoczęły się negocjacje szczegółów, grupka mężczyzn nieopodal zmawiała się, jak odciągnąć strażaków od gaszenia pożaru.

Czy wyście wszyscy oszaleli? – Pani Beatka rozglądała się wkoło z pobladłą twarzą. – Chcecie palić książki i wieszać ludzi? Przecież to czysty hitleryzm! Ludzie, opamiętajcie się!

To książki są hitlerowskie! – odpaliła ta z piskliwym głosem. – A ty się zamknij, księgarniana szmato!

Co? Gdzie? Dlaczego księgarniana?

Ja je znam – ciągnęła tamta pokazując palcem panią Beatkę i jej koleżankę kasjerkę. – Są z tej księgarni. To one sprzedawały audiobooki. Ta gruba siedzi w kasie, widziałam.

Przez zbiegowisko gapiów przetoczył się groźny szmer. Facet w czarnej bluzie podszedł do pani Beatki i schwycił mocno za podbródek, jakby była cielakiem na bydlęcym targu.

Taaak? – spytał unosząc jej głowę. – To ty sprzedajesz to gówno?

Puść mnie, gówniarzu! – Szarpnęła się, ale on tylko mocniej zacisnął palce.

A może to ty podpaliłaś sklep, co? Znudziło ci się? Chciałaś wyłudzić odszkodowanie?

Miażdżył jej żuchwy żelaznym uchwytem i potrząsał nią jak szmacianą lalką. Bolało potwornie, ale nie mogła mówić. Koleżanka kasjerka widząc to skuliła się na ławce i zakryła łokciem twarz. Ktoś zaczął ją tarmosić za ramię. Ludzie skupiali się wokół obu kobiet coraz ciaśniejszym kręgiem, krzyczeli o klątwie książki, zasranych intelektualistach i o zatruwaniu umysłów. Najczęściej jednak słychać było błyskotliwą w swym szataństwie frazę Marty Massalskiej o braniu sprawy w swoje ręce.

Kto wie, jak by się to skończyło dla nieszczęsnych pracownic płonącej Głównej Księgarni Naukowej, gdyby nie interwencja policji. Czterech młodych ludzi w polowych mundurach i pod bronią przedarło się przez gardłujący tłum. Zręcznie uwolnili kobiety spod agresywnej presji, wzięli pomiędzy siebie i doprowadzili do pobliskiego radiowozu. Zamknęli w zakratowanej części i kazali spokojnie czekać. Na pytanie pani Beatki, na co mianowicie mają czekać, stwierdzili, że panie są świadkami i będą zeznawać, po czym wrócili do gaszenia społecznych niepokojów. Posłusznie usiadły i przez druciane okienka obserwowały rozwój wydarzeń.

Co tu się dzieje? – spytała po chwili milczenia kasjerka.

Pytanie rozwiało się w powietrzu i zniknęło bez odpowiedzi. Obie doskonale widziały, co się dzieje. Policjanci próbowali kordonem oddzielić pokrzykujący tłum od wozów strażackich, było ich jednak zaledwie kilkunastu i plan nie mógł się powieść. Ludzie ominęli ich i opadli pojazdy jak szarańcza, włażąc na podesty i do kabin, ktoś sprytnie zakręcił kran i woda przestała cieknąć. Zdezorientowani strażacy miotali się pomiędzy płonącym sklepem a samochodem, nie wiedząc, którą z pilnych prac wykonać najpierw – odzyskać samochody czy gasić pożar. A ten rozprzestrzeniał się swobodnie po kamienicy i jęzory płomieni sięgały już okien nad pierwszym piętrze. Ktoś stamtąd rozpaczliwie machał rękami przez jeszcze nierozbite szyby.

Pamiętasz tego wariata z zeszłego tygodnia? – spytała cicho pani Beatka.

Tego siwego od końca świata? Pewnie, ze pamiętam. Napluł mi na ladę.

Wołał wtedy taki wiersz, albo przepowiednię – ciągnęła pani Beatka dziwnie spokojnym głosem. – Że Heraklit szalony biega i patrzy, jak ogień trawi fundamenty świata. Pamiętasz?

Myślisz, że to on podpalił? – spytała kasjerka obcierając spocone czoło rękawem bluzki.

Nie. Myślę, że…

Nagle obie znieruchomiały, ponieważ tuż obok nich rozległ się krzyk. Trzech mężczyzn szarpało dziewczynę ze słuchawkami na uszach. Wyrwała się im, odbiegła na kilka kroków, ale znowu ją dopadli i jeden zerwał jej słuchawki z głowy, złamał na pół i odrzucił na trawnik, podczas gdy dwaj inni obmacywali ją w poszukiwaniu telefonu, trzymając mocno za ramiona. Znaleźli w tylnej kieszeni spodni i natychmiast rozbili o chodnik. Dziewczyna płakała w głos i wołała pomocy, ale jej krzyki rozmywały się w ogólnym tumulcie. Po krótkiej szamotaninie ten, który zniszczył słuchawki dziewczyny, zatkał jej dłonią usta i pociągnął w głąb Plant. Pozostali dwaj ruszyli za nimi, czujnie oglądając się za siebie.

www.unsplash.com/Barrett Ward

Dranie, zostawcie ją! – zaczęły krzyczeć obie i walić pięściami w zakratowane okienko, ale bezskutecznie. Ludzie biegli we wszystkich kierunkach, mijali o kilka metrów tamtych trzech i dziewczynę. Brzuchaty pan w swetrze uśmiechnął się głupio do okna radiowozu, towarzysząca mu kobieta przeżegnała się, młody chłopak pokazał środkowy palec… Nikt nie zareagował na to, co się dzieje w krzakach nieopodal. Lud miał pierwszorzędne igrzyska na rozpalonym placu zabaw i pędził tam w uniesieniu.

Opadły z sił i kasjerka zaczęła płakać. Pani Beatka objęła ją ramieniem i pogładziła po głowie. W głębi ulicy Dunajewskiego rozległy się przenikliwe wycia policyjnych syren, wkrótce z trzech stron naraz nadjechały policyjne kolumny. Tłum jednak gęstniał i nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Przeciwnie, pomruk agresji jeszcze się wzmógł. Strażacy odzyskali sikawki i wrócili do polewania płonącej kamienicy. Zewsząd pojawiły się szeregi umundurowanych ludzi w kaskach i z tarczami z przeźroczystego plastiku. Szykowała się uliczna walka.

Myślę, że on miał rację – powiedziała pani Beatka.

Kto?

Ten wariat. Nie płacz, Krysiu, bo to i tak nic nie da. Zupełnie nic.

W tym momencie młody policjant nerwowym szarpnięciem otworzył drzwi furgonetki.

Uciekajcie stąd! – krzyknął do nich odsuwając się na bok.

Tam jest dziewczyna… – próbowała interweniować pani Beatka.

Ale już! – ponaglał policjant. – Zgłosicie się później.

Pani Beatka chciała protestować, ale koleżanka pociągnęła ją za rękaw. W pierwszej kolejności należało skorzystać z oferty, która mogła się okazać krótkoterminowa.

Pobiegły obie w głąb trawnika, dokąd tamci trzej zawlekli dziewczynę. Pani Beatka zaglądając za kępę krzewów zaciskała pięści, jakby miała zamiar się boksować z tymi trzema typkami. Nie było tam już nikogo. Jedynie podarta dziewczęca kurtka zdradzała, że przed chwilą mogło się tu wydarzyć coś okropnego. Chyba się wydarzyło…

Chodźmy stąd – powiedziała smutnym głosem kasjerka.

Ruszyły w głąb ulicy Szewskiej, pod prąd nadciągających kolejnych grup ludzi i policyjnych posiłków. Kiedy minęły skrzyżowanie z ulicą Jagiellońską, za ich plecami znowu zawyły syreny. Obejrzały się. Policjanci wskakiwali do samochodów, które z miejsca ruszały i gnały gdzieś dalej w miasto.

Super – mruknęła kasjerka. – Przerzucają siły w inne miejsce. Czyli nie tylko tu…

Nie, nie tylko – przytaknęła pani Beatka, a po chwili dodała: – Kiedy wariat ma rację, to już nic jej nie ruszy.

Pierwszą ofiarą śmiertelną tamtego dnia, nie licząc Eliasza Baumgartena z Taniej Książki na Grodzkiej, który zmarł w płomieniach tuż po północy, była dziewczyna zawleczona w krzaki przez trzech młodych mężczyzn. Jej pokiereszowane i wykręcone ciało leżało pięćdziesiąt metrów dalej, niezauważone przez nikogo, ponieważ w mieście działy się rzeczy o wiele ciekawsze. Została uduszona. Czy morderstwo miało podłoże seksualne, nikt nie był w stanie stwierdzić, ponieważ do porządnej obdukcji zwłok dziewczyny nigdy nie doszło. Półtorej godziny później zabrano je do Instytutu Ekspertyz Sądowych przy ul. Westerplatte, ale zanim zebrał się zespół pod kierunkiem anatomopatologa, przywieziono pięć dalszych ciał, a potem jeszcze kolejne. Pod koniec dnia, gdy liczba ofiar przekroczyła piętnaście i wydarzenia w mieście zapowiadały, że to z pewnością nie koniec, pracownicy Instytutu porzucili zbożne zajęcie i rozbiegli się w myśl zasady: ratuj się, kto może.

Miasto zamieniło się w wielkie terytorium polowań. Na pierwszy ogień poszli młodzi, lekkomyślnie zasłuchani ludzie ze słuchawkami na uszach. Brutalnie zrywano im je z głów, a kiedy próbowali się bronić, padali ofiarą – jak to ujmowały raporty policji – „przemocy fizycznej”. Pod tym eufemizmem kryły się zarówno zwykłe pobicia (o ile pobicie w ogóle może być „zwykłe”), jak i ciężkie obrażenia cielesne, w tym śmiertelne. Wkrótce już nikt nie chodził w słuchawkach, więc agresja tłumu skierowała się przeciw literaturze w ogóle. Demolowano lokale biblioteczne i napadano na przechodniów w widoczny sposób wyposażonych w druki zwarte. Do najbardziej spektakularnych przypadków należało zakatowanie na ulicy Gołębiej trojga studentów polonistyki, z książkami pod pachą wracających z zajęć poświęconych krytyce literackiej. Jedna z ofiar umierała zakneblowana zmiętymi kartkami z najnowszej powieści Olgi Tokarczuk. Na wewnętrznej stronie okładki „Ksiąg Jakubowych” któryś z napastników nabazgrał: UKRAIŃSKA ŻYDÓWA.

Olga Tokarczuk, fot: smakksiazki.pl

Wydarzenia wrześniowego popołudnia wymknęły się spod kontroli służb porządkowych. Po nocnych pożarach policja próbowała prewencyjnie ochraniać krakowskie księgarnie i centra handlowe, w których mieściły się placówki Empiku czy Mole Mole, wkrótce jednak okazało się to niemożliwe ze względu na wybuchające wciąż nowe ogniska zapalne. Zamieszki zdawały się rozprzestrzeniać nieubłaganie i systematycznie, w regularnych odstępach czasu i w takich miejscach, by uniemożliwić szybkie przerzucanie jednostek policyjnych. Gdy tylko siły porządkowe przybyły do Centrum Zakopianka, by ratować tamtejszy Empik przed agresją klientów, następny bunt miał swoją erupcję po drugiej stronie miasta, w Centrum Handlowym Krokus.

Dodatkowym utrudnieniem w coraz bardziej desperackich i bezładnych działaniach policji były zakorkowane drogi. Od dwóch lat miasto paraliżowały mnożące się do granic wytrzymałości roboty budowlane na głównych arteriach komunikacyjnych Krakowa, co i bez zamieszek nosiło znamiona katastrofy. Kiedy na zapchane zwężenia i przebudowy ruszyła ławica samochodów prywatnych, wypełnionych uciekającymi z miasta mieszkańcami, katastrofa zmieniła się w apokalipsę. W mgnieniu oka zatarasowaniu uległy wszystkie drogi wyjazdowe i miasto stanęło. Ponieważ rychło zapełniły się również boczne ulice i pasy zieleni między nimi, przemieszczanie się po Krakowie jakimkolwiek pojazdem stało się w zasadzie niemożliwe. Pozostawały helikoptery oraz jednoślady, i te jednak wkrótce straciły na znaczeniu wobec zablokowania chodników przez ludzi i przedmioty. Gdy nad oszalałym i dymiącym miastem zapadał cynobrowy zmierzch ostatniego dnia września, najlepszym sposobem komunikacji było bieganie na piechotę po dachach porzuconych samochodów.

Taką też drogę wybrał inspektor Florian Madej, gdy bez powodzenia usiłował przedrzeć się swoim służbowym volkswagenem passatem przez szeroki pas zieleni za Rondem Mogilskim, by omijając kłębowisko ludzi i pojazdów na alei Powstania Warszawskiego dobrnąć do Ronda Kotlarskiego i dalej przez most na Podgórze. Włączył koguta i wystawił go na dach, wspierając go klaksonem i wrzaskiem przez otwarte okno. Był naprawdę dzielny. Minął skwer przed sądem, cudem przedarł się pod Urzędem Wojewódzkim i bankiem ING, przeciął ulicę Sądową i może dalej szłoby mu równie świetnie, gdyby nie zwężenie przed Szkolnym Ośrodkiem Sportowym. Wjechał na chodnik trąbiąc i krzycząc, kobieta z dzieckiem uskoczyła, a jego passat walnął w parkomat i zgasł. Pod pękniętą chłodnicą natychmiast rozlała się kałuża płynu. Rajd dobiegł końca.

Gdzie jedziesz, bandyto! – krzyknęła kobieta porywając małą dziewczynkę na ręce.

To jeden z nich! – krzyknął ktoś inny.

Audiozbok! – zawołał trzeci głos i nagle grupa ludzi na chodniku zwróciła się jak na komendę ku gramolącemu się Madejowi.

Brać go! – rozlegało się tu i ówdzie.

Inspektor pechowo dobił do parkomatu tuż przy ogrodzeniu i nie miał jak wydostać się przez drzwi od strony kierowcy. Zanim zdołał przegramolić się nad dźwignią zmiany biegów na sąsiednie siedzenie, drzwi od strony pasażera otwarły się na oścież. Ujrzał wyciągniętą rękę i nabrzmiałą twarz.

Wyłaź, chuju!

Nie było sensu tłumaczyć. Wyszarpnął spod pachy pistolet i wymierzył prosto w tę nabrzmiałą twarz.

Odsuń się.

Twarz znikła, a wtedy inspektor schwycił skórzaną teczkę z tylnego siedzenia i wyskoczył z samochodu. Zdezorientowany jegomość stał przed nim z rozkrzyżowanymi rękami, jakby chciał zasłonić innych przed niebezpiecznym wariatem z samochodu. Madej wystrzelił w powietrze i ludzie z jękiem się rozstąpili, a wtedy pobiegł. Trochę kluczył między samochodami zajmującymi wszystkie trzy pasy, przeciął tory tramwajowe i znalazłszy się po drugiej stronie alei, ruszył chodnikiem do ronda. Parę osób pobiegło za nim, po chwili jednak musieli dać za wygraną, bo stracił ich z oczu.

To było niesamowite. Wszyscy ludzie dokądś biegli w podnieceniu, pokrzykując na siebie albo do smartfonów, robili zdjęcia i popychali się w niezrozumiałym ferworze. Przeciskając się między nimi Madej usiłował podsłuchać, o czym właściwie się komunikują, ale to nie były żadne logiczne informacje, raczej masowa i zupełnie chaotyczna artykulacja powszechnego mobilnego rozgorączkowania. „Nie chodź tam!”, „poszli do galerii!”, „idziemy na centrum!” – padało z różnych stron. To „na centrum” zabrzmiało najgroźniej, jak wezwanie do ataku na wrogą twierdzę. Słyszał również sporo głosów cudzoziemskich, które prawdopodobnie należały do spanikowanych gości pobliskiego hotelu Vienna House.

www.unsplash.com/Szymon12455

Miał nadzieję przedostać się na drugą stronę Wisły licząc, że z Podgórza łatwiej wyjedzie na południe, za miasto, gdzie w jednej z podkrakowskich wiosek mieszkał profesor Aleksander Zawijas. Tylko takie rozwiązanie przyszło mu do głowy po gwałtownej i pozbawionej konkluzji rozmowie z komendantem wojewódzkim.

To jest, kurwa, jakaś pierdolona rewolucja! – wrzeszczał niby w otwarte okno, a właściwie na niego inspektor Andrzej Pliszka, nie dalej jak pół godziny temu. – Kto tym kieruje? Gdzie to się w ogóle zaczęło?

W gazecie – odparł spokojnie Florian Madej. – I w radiu.

W jakiej gazecie? O czym ty gadasz? – warknął, ale odpowiedzi już nie słuchał odbierając kolejny telefon.

Nie mam już ludzi! – odpowiadał komuś w terenie. – Ściągamy wojsko, ale to trochę potrwa. Wiem, kurwa, że nie macie czasu! Nikt go nie ma! W pizdę jeża…

To ostatnie rzucił już do wygaszonego ekraniku smartfona. Wziął głęboki oddech.

Florek, musimy coś zrobić. Wysyłanie ludzi i gaszenie pożarów to nie jest rozwiązanie. Trzeba zatrzymać ten ciąg, zapanować nad procesem. Masz jakiś pomysł?

Mam – odpowiedział spokojnie inspektor Madej. – Ale ci go nie powiem.

Co ty pieprzysz? Gadaj zaraz!

Nie mogę. I tak mi nie uwierzysz.

Zbliżająca się ku niemu spocona twarz komendanta drgała ze wzburzenia. Wyglądała jak powierzchnia niewystygłej planety, z nadal wysoką aktywnością tektoniczną.

Masz na myśli te pierdoły o audiobooku, który zabija?

Inspektor Madej chciał odpowiedzieć, ale znowu zabrzęczała komórka. Komendant kłócił się przez chwilę z kimś po drugiej stronie, po czym wrócił do tematu.

No więc? Szybko. Masz minutę. Zaraz zaczynamy posiedzenie sztabu kryzysowego.

Używanie urzędniczej nomenklatury uspokajało komendanta, dlatego naradę z zastępcami nazywał sztabem kryzysowym. Skądinąd, kryzys był. Widzialny i słyszalny nawet przez otwarte okno.

Wiesz, co to jest audiobook? Powieść do słuchania. Można kupić na płytce albo ściągnąć z internetu. Ktoś wgrał w płytę wirus, który działa na psychikę słuchających. Nie pytaj mnie, jak to zrobił, nie mam pojęcia. To wyjątkowo perfidny i skrajnie destrukcyjny wirus. Co gorsza, służy również jako program szpiegujący, za jego pomocą sprawca ma bieżący kontakt ze słuchaczem, czytelnikiem…

Powiedz mi, że sobie jaja robisz – poprosił cicho inspektor Pliszka. – Zmyśliłeś to. Film z Netfliksa opowiadasz.

Obawiam się, że nie.

Przecież sam powiedziałeś, że nie masz pojęcia, jak on to zrobił. To skąd możesz wiedzieć?

W minutę ci tego nie wyjaśnię. Zebrałem trochę faktów i ułożyłem…

A to rozwiązanie? Co chcesz zrobić? Zakazać słuchania? Polecić zniszczenie całego nakładu tych zasranych płytek?

To nie pomoże. Ludzie poprzegrywali już na twarde dyski, telefony, ipody. To się już rozlazło. A zakazać używania komputera nie można. Nie uda się.

Więc co? – denerwował się komendant Pliszka spoglądając na zegarek. – Co chcesz zrobić? Mów, ale szybko!

Chcę tam wejść… – zaczął Madej, ale przerwało mu gwałtowne wtargnięcie do gabinetu sierżant Violi Nowickiej. Wbiegła na swoich nieziemsko długich nogach, cała zaaferowana, i krzyknęła od progu:

Panie inspektorze, minister!

Co minister?

No, przyjechał! Właśnie tu idzie – mówiła machając rozcapierzonymi palcami, jakby suszyła lakier na paznokciach. – Podać kawę i ciastka?

Kurwa mać! To znaczy przepraszam. Cholera! Tak, nie, do sali konferencyjnej – komenderował komendant, porzucając szefa Wydziału Kryminalnego i jego dziwaczny temat potwornego audiobooka, który przecież (w pizdę jeża) nie mógł za żadne skarby być przyczyną całej tej ogólnomiejskiej katastrofy. Wybiegł z gabinetu witać ministra, a za nim sierżant Nowicka z estradowym klekotem obcasów. Na korytarzu dołączyły do nich inne kroki i wkrótce na klatce schodowej brzmiał już cały chór służbowych podeszew.

Inspektor Madej wzruszył ramionami i wyjął telefon. Wybrał numer, posłuchał chwilę głuchego sygnału i rozłączył się, widząc na ekranie swojego Samsunga wyłaniającą się z mroku buźkę: dwie kropki i slash.

Niech to szlag.

Postanowił więcej nie dzwonić, tylko wskoczył w samochód na parkingu za budynkiem komendy, poczekał, aż kolumna czarnych opancerzonych limuzyn rozstawi się w odpowiednim szyku wokół wejścia, po czym dyskretnie wyjechał na ulicę. Natężenie ruchu sięgało zenitu. Co ciekawe, korki tworzyły się w obie strony, jakby wszyscy naraz chcieli zarazem wjechać i wyjechać z miasta. Dotarł do połowy alei Powstania Warszawskiego i utknął, a teraz biegł do ronda Kotlarskiego z nadzieją przedarcia się na Podgórze. Właśnie mijał po prawej stare fabryczne zabudowania, z wielkim kominem z ciemnej cegły. Na placu jak wszędzie kłębili się ludzie i samochody, ale tu było nieco inaczej. Wchodzili grzecznie, za porządkiem do środka opuszczonej hali, nad którą komin wznosił się majestatycznie jak minaret nad meczetem. Zawahał się. Co za fabryka tu była? Czy aby nie – cegielnia?

fot: smakksiazki.pl

Właściwie powinien tam wejść za innymi, ale posłyszał za sobą nowe krzyki i przekonany, że to jego ścigają, rzucił się do dalszego biegu. Zgodnie z przewidywaniami most za rondem Kotlarskim był dokumentnie zatarasowany pojazdami, łącznie z chodnikami, i przejście go wydawało się niemożliwością. Wtedy właśnie wpadł na pomysł, by wskoczyć na dach pierwszego z brzegu samochodu. Stały blisko siebie, zderzak w zderzak, i bez trudu przeskoczył na następny, potem jeszcze jeden. Szło mu świetnie. To było jak małpi gaj na ćwiczeniach policyjnych w terenie. Z kabiny pod nim rozległ się wrzask i przekleństwa, ale nie miał czasu wdawać się w pertraktacje. Biegł szybko i pewnie. Zaraz też tupanie w dachy samochodów krakowskich mieszczuchów zaczęło mu sprawiać frajdę. Im droższą furę miał pod butem, tym mocniej tupał.

Znalazł się na Zabłociu. Tu ruszył wzdłuż Wisły, starając się omijać ciasne i wypełnione ludźmi uliczki. Jedna z odnóg wściekłego tłumu prawdopodobnie zmierzała do Centrum Sztuki Współczesnej MOCAK, jednoznacznie kojarzonego z niebezpieczną kulturą. Mieściła się tam zresztą całkiem zasobna biblioteka, pożądliwy obiekt wspólnotowej zemsty. Szybko zgasił w sobie pierwszy odruch obywatelskiej służby, który nakazywał powstrzymać szarżujący tłum. Wiedział już, że ten tłum niczego i nikogo nie słucha. Chyba że szalonego audiobooka, hehe. No, bardzo śmieszne.

Udało mu się dotrzeć do rynku Podgórskiego i stamtąd podjechać skradzionym rowerem do ronda Matecznego. Tu korek był straszliwy we wszystkie cztery świata strony, chodniki również były nieprzejezdne, więc dopiero za rozkopanymi Łagiewnikami, które przytrzymały korek i spowodowały, że dalej ulica była trochę przejezdna, wsiadł na rower i dopedałował do Borku Fałęckiego. Przed sobą miał stromy podjazd na Górę Borkowską. Zaklął i rzucił rower na barierkę obok przejścia dla pieszych. Wtedy przed nim zatrzymał się bus.

Wskakuj pan – zawołał kierowca przez otwarte okienko, nie pytając go, dokąd chce jechać. – Mam jeszcze jedno wolne miejsce.

Inspektor wsiadł pomyślawszy, że nawet jeśli tylko wyjedzie pod tę cholerną górkę, już będzie jakiś zysk. Wręczył kierowcy dziesięć złotych i nie biorąc reszty poprosił o wysadzenie w Mogilanach. Na pytanie, o które Mogilany chodzi, podał nazwę ulicy i kierowca bez słowa skinął głową. Bus był niemiłosiernie wypełniony i Madej stał oparty plecami o drzwi, rozważając w myślach brawurową głębię wyrażenia „wolne miejsce”. By się uwolnić, zaczął myśleć o dziurze na prawym pasie zakopianki, na której pędzący z niegodną jego szacownego wieku prędkością bus nagle podskakuje i łokieć inspektora przypadkowo naciska klamkę. To by rozwiązało wiele problemów. W zasadzie wszystkie.

Łokieć zdołał zapanować nad sobą i wyjechali szczęśliwie z miasta. Kierowca kazał mu wysiąść we Włosani i jeszcze pokazał ręką dalszą drogę na piechotę. Madej podziękował i ruszył poboczem w ciemniejącą wieś. Do furtki domu Zawijasów dotarł po dwudziestu minutach, błądząc trochę po wąskich odnogach głównej drogi. Mijani ludzie w grupkach komentowali krakowskie wydarzenia, niektórzy wybierali się na wiadukt nad zakopianką, by na własne oczy przekonać się, czy pogłoski o pożarach księgarń są prawdziwe. Po ciemku lepiej widać płomienie.

Nacisnął dzwonek przy furtce. Po dłuższej chwili usłyszał niepewne „kto tam”.

Dobry wieczór, tu inspektor Florian Madej. Chciałbym zamienić parę słów z pani mężem.

Nie ma go w domu – usłyszał oschłą odpowiedź.

A kiedy wróci? Muszę z nim porozmawiać, to ważne.

To pan dzwonił wczoraj? Mówiłam, że jest poważnie chory.

Wiem, ale mimo to chciałbym się z nim rozmówić w pewnej ważnej…

Jest w szpitalu.

Inspektor Madej głośno przełknął ślinę. Gdzieś niedaleko rozległ się strzał z długiej broni. Z odgłosu wnioskował, że chodzi o strzelbę myśliwską.

W jakim szpitalu? Co mu się stało?

Nie powiem panu. Niech go pan zostawi w spokoju.

Dobrze – objął dłońmi metalowe pudełko domofonu, jakby się do niego modlił albo spowiadał. – Ale najpierw muszę z nim porozmawiać. Na pewno słyszała pani, co się dzieje w mieście. Sytuacja jest coraz trudniejsza, giną ludzie…

A co on ma z tym wszystkim wspólnego?

Był zmęczony. Nogi zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa i najchętniej by usiadł na skarpie obok furtki Zawijasów i podrzemał, póki nie nabierze sił. Albo póki ktoś go nie zdejmie z myśliwskiej strzelby.

Myślę, że… mógłby mi pomóc.

Ale jak?

Chwilę zbierał się do odpowiedzi, ale zakręciło mu się w głowie i stuknął czołem w zimny metalowy słupek. Słuchawka domofonu zachrobotała i ucichła, a po minucie na podjeździe rozległy się kobiece kroki.

Niech pan wejdzie – powiedziała Magda Zawijasowa i uchyliła furtkę.

W drzwiach skoczył na niego wielki pies i nim pani domu zdołała go powstrzymać, obślinił mu jęzorem pół twarzy. Madej przetarł się rękawem, ale pies poprawił jego pozycję negocjacyjną, ponieważ Magda Zawijasowa zaczęła go przepraszać, a potem zaprowadziła do łazienki, żeby się obmył. Chłodna woda przyniosła mu ulgę. Osuszył twarz ręcznikiem i spojrzał w lustro. Z tamtej strony patrzył na niego zmęczony, blady starzec z przekrwionymi oczyma i miną ponurą niczym fotografia wraku okrętu z dna oceanu. Zamknął oczy. Kiedy je otwarł i spojrzał znowu, przez ułamek sekundy widział nie siebie, lecz mężczyznę w marynarskim mundurze, z siwą brodą i w czapce z daszkiem. Na piersi miał przyszytą mosiężną tabliczkę z nazwiskiem SUNDICK.

Cholera jasna – zdołał wyszeptać inspektor Madej i osunął się na bok.

Jego tyłek trafił na deskę klozetową. Przysiadł na niej i zakrył twarz rękami. Niemożliwe. Niemożliwe.

Wszystko w porządku? – usłyszał zza drzwi.

Tak – odparł po prostu, bo na więcej nie mógł się zdobyć. Wstał z trudem i wyszedł, uprzednio rzuciwszy okiem na lustro. Zobaczył w nim bladego Floriana Madeja. Lepiej.

Gospodyni usadziła go przy stole, poczęstowała gorącą herbatą i ciasteczkami własnego wypieku, po czym zaczęła opowiadać. Powiedziała mu wszystko, co jej zdaniem inspektor powinien wiedzieć, zanim poprosi jej męża o pomoc. Mówiła długo i rzeczowo, dopóki nie zaczęła płakać.

Cdn.