Chłopiec ma dziesięć lat i boi się wejść do starego młyna. Codziennie wracając ze szkoły mija starą, opuszczoną ruinę i przez dziurę po drzwiach wejściowych zerka do wnętrza, nigdy jednak nie przekroczył progu. Tam, w głębi, jest ciemno i chłodno, bije stamtąd wilgotna i nieprzychylna cisza. Martwa cisza. Nic tam nie mieszka, nic nie porusza się w chłodnej wilgoci, stary młyn zatrzymał się na zawsze. Czasami w słoneczne dni, w smudze światła padającego z okienka na południowej ścianie tańczą drobinki kurzu, chłopiec jednak dobrze wie, że to złudzenie. Nic się nie porusza. Młyn stoi. Chłopiec również stoi. Zatrzymał się przed kamiennym progiem i ostrożnie wdycha tę pulsującą, chłodną wilgoć.
Pewnego dnia chłopiec ma już dwanaście lat i postanawia wejść do starego młyna. Całą powrotną drogę ze szkoły do domu zbiera się na odwagę:. musi tam wejść. Od rana przeczuwał, że tak będzie. W szkole na przerwie pewna dziewczyna o zielonych oczach, której się wpisał do pamiętnika, przeczytała jego słowa i wybuchła śmiechem, a potem pokazała jego wpis koleżankom, które również się śmiały. To zdecydowało. Idzie wolnym, uważnym krokiem i bez wahania skręca na betonową kładkę przerzuconą pomiędzy szosą a wejściem. Jest szary, wrześniowy dzień z mgłą nad łąkami, która od rana nie chce się podnieść, ani opaść. Dzięki szarości na zewnątrz młyn w środku nie jest tak ciemny i straszny. Po przekroczeniu progu chłopiec czeka chwilę, a kiedy oczy oswajają się z mrokiem, rusza w głąb.
Myśli o śmierci. Już raz o niej myślał, w pewne słoneczne letnie południe, kiedy położył się w trawie i z rękami pod głową patrzył na płynące po niebie obłoki. Wyobraził sobie wtedy, że siedzi okrakiem na czymś takim miękkim i białym w górze, wysoko nad całym światem, i płynie beztrosko w dal. Całkiem jak Dyzio Marzyciel. Wiatr przyjemnie głaszcze go po policzkach, ziemia w dole jest mała i nieważna, jak obrazek z kalendarza. On płynie i po raz pierwszy oddycha całą pełnią swoich astmatycznych płuc. Nie chce wracać na ziemię. Tu jest lepiej. Nareszcie dobrze. Widzi swoje ciało spadające na łąkę i roztrzaskujące się na tysiące kawałków, i wcale mu to nie przeszkadza. Tu jest dobrze.

www.unsplash.com/Adrian Dascal
Stary młyn ma swój najciemniejszy kąt i chłopiec po krótkim wahaniu tam kieruje swoje kroki. Mija zwalistą bryłę obudowy silnika z przytwierdzoną doń mosiężną tabliczką, na której wypukłe litery DEUTZ widoczne są mimo grubej warstwy kurzu. Podłoga jest drewniana i cicho skrzypi. Chłopiec idzie z wyciągniętymi przed siebie rękami, niepewny pogrążonej w półmroku przestrzeni.
W najciemniejszym kącie stoi ubrany na czarno mężczyzna.
Chłopiec domyśla się czarnego stroju, ponieważ w ciemności widzi tylko białą twarz, bez włosów i brwi, oraz jasne plamy dłoni na wysokości bioder. Mężczyzna patrzy na niego i nic nie mówi. Chłopiec znajduje się jeszcze w strefie szarego półmroku i ma wybór. Może odwrócić się i uciec. Nie robi tego. Dzisiaj rano, wkrótce po niefortunnej historii z pamiętnikiem dziewczyny o zielonych oczach, postanowił już nie bać się niczego i poszukać śmierci w najbardziej brawurowych i niebezpiecznych misjach. Pierwsza z nich to wejście do starego młyna.
– Długo pan tu czeka? – pyta drżącym głosem. Odwagę można sobie postanowić, ale strach ma swoje prawa.
– Długo – przytakuje mężczyzna.
– Dlaczego na mnie?
– Trudno powiedzieć. Może dlatego, że zatrzymujesz się tu codziennie i zaglądasz do środka. Pragnienia torują drogę rzeczom, nie odwrotnie.
– Nie bardzo rozumiem.
– Nie szkodzi. Kiedyś zrozumiesz.
Mężczyzna ma głos niski i miękki, o którym się mówi: aksamitny. Bardzo przyjemny i chłopiec chce go jeszcze trochę posłuchać.
– Dorośli w kółko mi to powtarzają.
– Co powtarzają?
– Że kiedyś zrozumiem.
– Bo to prawda – mówi mężczyzna stojący w najciemniejszym kącie starego młyna. – Dlatego i ja tak powiedziałem. Kłopot w tym, że zrozumienie spraw, o których mówią dorośli, przychodzi za późno i niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. Nawet jeśli zrozumiesz, twoje rozumienie do niczego ci się nie przyda. Ból pozostanie bólem.
– Znowu nie rozumiem. Dlaczego ból?
Mężczyzna nie odpowiada, tylko patrzy. Obaj milczą dłuższą chwilę. Oczy chłopca przystosowują się do ciemności i widzą coraz więcej szczegółów. Strop młyna podparty jest drewnianymi filarami, z których najbliższy stoi tuż obok niego. Na wbitym w rozeschłe i spękane drewno gwoździu wisi gruby sznur z pętlą. Ktoś go niedawno używał, warstwa mącznego pyłu jest naruszona. Dalej zwisa z sufitu ogromny lej o kwadratowym przekroju, pod jego wylotem stoi beczka. Za lejem następny element wyposażenia – skręcona drewniana rynna, opadająca aż do podłogi i przypominająca dziecięcą zjeżdżalnię w parku. Chłopiec domyśla się, że służy do spuszczania z piętra worków z mąką. Jest wyślizgana i jej powierzchnia błyszczy w okruchach światła, jak gdyby ostatni worek zjechał dosłownie kilka minut temu. W całej hali pachnie sianem i chlebem.
– Chcesz sobie zjechać? – pyta mężczyzna. Chłopak waha się bardzo krótko.
– Tak.
Mężczyzna wychodzi z najciemniejszego kąta i zatrzymuje się przed chłopcem. Rzeczywiście ma na sobie czarne ubranie. Spodnie, buty, surdut i kamizelka pod nim – wszystko jest czarne, prócz białej koszuli. Teraz chłopiec widzi, że mężczyzna nie jest pozbawiony włosów, lecz siwy. Jego brwi i rzęsy również są białe.
– Musimy wejść na górę – stwierdza wyjaśniająco mężczyzna i nie czekając na odpowiedź, rusza w kierunku metalowych schodów pod ścianą.
Chłopiec posłusznie rusza za nim, ani trochę niezdziwiony swoją odwagą. Przecież od rana się do niej przygotowywał. Dzisiaj może zrobić wszystko, czego dotychczas nie umiał w swoim krótkim życiu. Wejście po schodach na piętro starego młyna wydaje się logiczną konsekwencją jego decyzji, by tu w ogóle wejść. W głębi duszy pragnął tego od dawna, i ta głupia niewdzięcznica o zielonych oczach znakomicie ułatwiła mu dzisiejsze zadanie. Pragnął śmierci w starym młynie. Właśnie tak. Stwierdził w duchu, że zaczyna trochę rozumieć, o co chodzi z tymi pragnieniami, które torują drogę rzeczom.
Mężczyzna idzie pierwszy, chłopiec za nim.
– Jak się pan nazywa?
– A ty? Najpierw należy się przedstawić samemu, potem pytać drugą osobę.
– Ja jestem Olek.
– Czyli Aleksander. A ja Asmodeusz. Obaj na A.
– Myśli pan, że to coś znaczy?
– Wszystko znaczy.
Chłopiec nie daje za wygraną, chce mówić.
– Hmm. Dziwne imię. Nigdy takiego nie słyszałem.
– Może i dziwne. Nie ja wybierałem.
– Moje wybierała mama. Mówiła, że to po jakimś fajnym wujku. Ale ja go nie znałem, umarł, zanim się urodziłem. Pan tu pracuje?
Mężczyzna nie odpowiada i chłopiec domyśla się, że zadał nietaktowne pytanie.
Wchodzą na piętro, które tak naprawdę jest wielkim strychem, zwieńczonym ukośnym dachem. Przez pojedyncze dziury po rozbitych dachówkach wpada tu nieco więcej światła, niż na dole. Jest sucho i ciepło. Dookoła niskich ścian stoją rzędami pełne worki, wszędzie pachnie mąką i kurzem. Młyn już wcale nie wygląda na ruinę, tylko na nieźle prosperujący zakład, w którym pracę zakończono dosłownie przed chwilą. Chłopiec kładzie dłoń na masywnej obudowie silnika i przekonuje się, że jest ciepła. Podnosi wzrok, przez dziury w dachu wpadają promienie słońca.
– Tędy – mówi mężczyzna lekko popychając go w kierunku otworu ze zjeżdżalnią dla worków. Przez okienko w szczycie budynku chłopiec widzi błękitne niebo, a przez drugie, niższe, widzi również zieloną łąkę i niebieskie lustro stawu za wsią, na nim białe kropki łabędzi. Na łące kwitną kwiatki. Wszystko się zmieniło, jest wiosna.
Tak, myśli, to jest moja śmierć.
– Jedziesz? – pyta mężczyzna wskazując początek błyszczącej rynny. – To tylko chwila.
– Wiem – mówi chłopiec. – Marzyłem o tym od dwóch lat. Pragnienia torują drogę rzeczom.
Mężczyzna uśmiecha się, po czym pomaga mu usiąść na wyślizganym drewnie i zanim tamten zdąży się wygodnie usadowić, popycha go mocno za ramiona.
– Hooooop! – woła i chce jeszcze coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobywa się tylko niewyraźny charkot. Już nie brzmi aksamitnie, raczej zwierzęco.
Chłopiec sunie. Wpada w prędki, ciasny wir, krew uderza nagłym skurczem w skronie i oczy same zamykają się od oszałamiającego ruchu. Powietrze świszczy. Na początku jest trochę jak na karuzeli, kiedy jednak jazda się przedłuża i wydaje mu się, że już dawno powinien wylądować na podłodze dolnego poziomu, próbuje otworzyć oczy. Nie potrafi. Powieki są jak sklejone. Ciało nabiera prędkości, szum w uszach staje się nie do zniesienia, chłopiec otwiera usta i krzyczy. Wyje z całych sił, jak to kiedyś istotnie robił na karuzeli, gdy osiągnęła najwyższe obroty i krzesełko na łańcuchach leciało prawie poziomo. Krzyk pomaga. Nagle, kiedy prędkość staje się zawrotna i jego ciało wiruje jak w bębnie pralki, świst się ucina i chłopiec jak z procy wylatuje w pustkę. Chwilę szybuje w stanie nieważkości, a kiedy wibracje ustają i krew w skroniach się uspokaja, nareszcie otwiera oczy.
Leci nad ziemią. Okrakiem dosiada małej chmurki i płynie w powietrzu nad zieloną krainą. Jest ciepły maj, świeci słońce. Jego ciało nic nie waży. Spogląda w dół i widzi dokładnie to, co chciał widzieć: domy wielkości klocków wzdłuż szarej wstążki szosy, którą jeszcze przed chwilą kroczył; prostokąty pól, jedne jasne i suche, inne już zazielenione; błotnista droga wzdłuż stawu; ciemna plama lasu; niebieska plama wody; żółta plama rzepaku…
– O to chodziło?
Chłopiec wzdryga się i gwałtownie odwraca. Mężczyzna w czarnym ubraniu jest tuż za nim. Siedzi okrakiem na tej samej chmurce, zupełnie jakby jechali na jednym motocyklu, albo kłusowali na jednym wierzchowcu. Kładzie rękę na ramieniu chłopca. Ręka jest zimna i ciężka.
– Tak.
W dole na powierzchni stawu podrywa się stado cyranek. Chwilę biją wodę skrzydłami i unoszą się z krzykiem, zostawiając za sobą długie bruzdy, które zaraz znikają. Kaczki tną przestwór szybkimi, nerwowymi ruchami, lecą na wschód i wkrótce znikają za lasem, gdzie lśni szaroniebieskie oko następnego stawu. Chłopiec dobrze pamięta, że już je raz widział, wiosną tego roku. Dokładnie tak samo zerwały się z wody i z wrzaskiem poleciały za Jaszowiecki Las, kiedy wkroczył na groblę i nagłym ruchem rozgarnął suche, zeszłoroczne trzciny. Jeszcze chwila i drogą od południa nadjedzie samochód dostawczy ze świeżym chlebem do jedynego we wsi sklepu. O, już jedzie, kołysząc się na nierównej nawierzchni, która za kilka lat zostanie pokryta asfaltem aż do następnej wsi, ale on jeszcze o tym nie wie. Na razie z uwagą obserwuje maleńki samochód. Tak, to on, skręcił i parkuje pod sklepem w starym domu Zemły. Zaraz z szoferki wyskoczy młody kierowca w obcisłych dżinsach i flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami, opuści z tyłu klapę żuka i przysunie do krawędzi druciane kosze z pieczywem. Będzie brał po dwa w ręce w płóciennych rękawicach i rzucał drugiemu, który stanie na progu magazynu. Chłopiec obserwował ich wiele razy. Są doskonale zgrani, jeszcze nigdy żaden bochenek im nie upadł.

www.unsplash.com/Wesual Click
– Widzisz swój dom? – pyta mężczyzna siedzący tuż za nim. Chłopiec nie czuje ani jego oddechu na karku, ani ciepłej bliskości ludzkiego ciała. Czuje chłód. Myśli, że to dobrze, że tak powinno być.
– Jest za nami, musimy się odwrócić.
– To nie takie proste. Przypominam ci, że siedzisz na chmurze, a wiatr wieje w jednym kierunku.
Istotnie, obraz pod nimi przesuwa się na zachód i jego rodzinna wieś zostaje za ich plecami. Chłopiec usiłuje się odwrócić, ale powiewające na wietrze poły czarnego surduta przesłaniają widok. Wychyla się na bok, przytrzymuje ręką fruwający materiał…
– Powinien być gdzieś tam – pokazuje za siebie w dół i wtedy czuje, jak jego nieważkie ciało nagle zsuwa się z obłoczka i spada w otchłań. Chłopiec chce krzyczeć, ale pęd powietrza zatyka mu usta, więc tylko rozkłada ramiona i próbuje sterować swoim upadkiem. Na niewiele się to zdaje. Ziemia przybliża się z szaloną prędkością, widzi coraz wyraźniej szczegóły topograficzne, takie jak linia przydrożnych drzew, miedza wśród pól, kępa krzewów, grudy zoranej gleby, coraz większe i większe, coraz prędzej i prędzej…
Bach!
Siedzi na zakurzonej podłodze starego młyna. Z rozpostartymi ramionami i otwartymi do krzyku ustami, z których wydobywa się świszczący oddech. Pośladki trochę go bolą od twardego lądowania. Odwraca się. Środkiem zjeżdżalni dla worków biegnie z góry ciemna smuga, pozostawiona przez jego szkolne spodnie. Chwilę dyszy ciężko, a kiedy łomot serca trochę zwalnia, podnosi się i rozgląda wkoło. Jest ciemno i wilgotno, w szparze po drzwiach widzi szare i brzydkie wrześniowe popołudnie. Drogą przejeżdża samochód, jego warkot dochodzi do uszu chłopca z daleka, jakby zza grubej szyby. Waha się, ale krótko. Dzisiaj może zrobić wszystko. Wraca do metalowych schodów i wchodzi na górę jeszcze raz. Na wszelki wypadek. Krąży po piętrze i zagląda we wszystkie zakamarki, ale oczywiście nikogo nie ma. Podchodzi do wylotu zjeżdżalni, kuca, dotyka palcem wytartego jego własnymi spodniami kurzu. Jeszcze raz? Nie, nie dzisiaj. Wszystko nie znaczy za dużo. Wróci tu jutro.
Zabiera z podłogi pobrudzony szkolny plecak i wychodzi. Idąc do wyjścia, klepie dłonią obudowę silnika z tabliczką DEUTZ. Blacha jest lekko ciepła. Wieczorem przed zaśnięciem wyjmuje z szafki czysty zeszyt i na jego okładce pisze nierównymi, drukowanymi literami: STARY MŁYN. Zapisuje pierwsze zdania i postanawia, że będzie codziennie tam wchodził i notował swoje doznania. Wszystko, co zapamięta i przeżyje.
Ale nie ma następnego razu. Przez następne dni podczas powrotów ze szkoły przekracza betonowy próg zrujnowanego młyna i nic się nie wydarza. Nie ma nikogo. Nie ma również masywnej obudowy silnika z napisem, ani drewnianej zjeżdżalni na worki. W jej miejscu zwisa z sufitu przegniły fragment słupa, z którego jak ze stalaktytu kapią krople wody. Schody na piętro nie istnieją.
To znaczy owszem, ktoś się pojawia. W najciemniejszym kącie młyna przez pewien czas mieszka rodzina szczurów. Później w jej miejsce przychodzi kot, który za każdym razem na widok intruza z głośnym miauczeniem wyskakuje przez oczodół okna. Chłopiec ucieka. Kiedy pewnego dnia, mniej więcej dwa miesiące po tamtej przejażdżce na chmurze, staje w progu starego młyna i w nozdrza uderza go okropny smród padliny, rezygnuje. Nie ma sensu. W ciągu następnych lat będzie tam jeszcze przez sporadycznie zaglądał, ale tylko po to, by się upewnić, że mężczyzna w czarnym surducie nigdy więcej nie przyjdzie.
Chłopiec jednak pisze.
Zapełnił już dwa zeszyty i zaczął trzeci, kiedy z mroków niepamięci wyłania się właściwy początek tej historii. Aleksander Zawijas doskonale pamięta tamten mroźny styczniowy dzień. Z powodu ataku zimy lekcje w szkole odwołane zostają na tydzień i właśnie wracają z kolegą do domu oblodzonym poboczem głośno zastanawiając się, czym wypełnić wolny czas. Rozmowa koncentruje się wokół książek, ponieważ Krzysztof również lubi czytać. Chwilę przerzucają się ulubionymi tytułami, padają nazwiska Dostojewskiego, Manna, Kafki, Hemingwaya, Gombrowicza. Jeszcze wszystkiego nie czytali, ale znają już tytuły i będą szukać na półkach domowych bibliotek.
Zanim dojdą do domu Olek, uwiedziony literacką wrażliwością Krzysztofa, zaproponuje mu lekturę swoich zapisków. Od dawna bardzo chce je komuś pokazać, ale nie natrafił dotychczas na odpowiedniego kandydata. Jego nowy kolega nadaje się znakomicie. Następnego dnia zanosi mu swoje dwa bruliony i przez następny mroźny tydzień czeka w napięciu na werdykt. Krzysztof przychodzi wreszcie z wizytą, bruliony ma pod pachą, a na twarzy trupią bladość. Jest pod ogromnym wrażeniem notatek Olka. Rozmawiają aż do późnego wieczora. Mogliby znacznie dłużej, ale mama Olka przerywa tę namiętną literacką sesję i wysyła ich do łóżek.
Czy to wtedy zaczęła się ta niewiarygodna przygoda? Czy tamtego wieczora zostało powiedziane jedno zdanie za dużo? Może nawet jedno słowo, które uruchomiło śmiercionośną lawinę? Profesor Aleksander Zawijas jeszcze tego nie wie, ale samo wspomnienie dawnej historii i przyjaciela z lat szkolnych dotyka go w sposób bolesny. I niezwykle prawdziwy, jak to zdarza się tylko wyjątkowo trafnym intuicjom. Czy to możliwe, by ta katastrofa była ciągiem dalszym? Pragnął jej? Czekał na nią przez te wszystkie lata, jak czekał w starym młynie na człowieka w czarnym surducie? Czy mogłoby być aż tak… ciemno?

www.unsplash.com/Aaron Burden
Właśnie pomyślał sobie, że to właściwie zagadka kryminalna i przydałaby mu się pomoc człowieka, któremu całkiem niedawno sam odmówił pomocy, gdy usłyszał:
– Panie profesorze, ma pan gościa.
Głos pielęgniarki wyrwał go wprost z samego dna wspomnień. Zamrugał oczami i pokazał na zegarek.
– O tej porze?
– To nie jest zwykły gość. Sam pan zobaczy. Oczywiście, jeśli pozwoli mi pan go wpuścić. To policjant.
Pokiwał ze zdziwieniem głową jak człowiek, który musi się pogodzić z nieuchronnym, co pielęgniarka odczytała jako wyrażenie zgody. Po chwili do pokoju wkroczył inspektor Florian Madej. Z pewnym skonsternowaniem Aleksander Zawijas stwierdził, że wcale go to nie dziwi.
– Przepraszam, panie profesorze, ale musiałem – zaczął od progu inspektor. – Nie wiem, czy pan słyszał, co się dzieje w mieście…
– Słyszałem.
– No właśnie, to już nie są żarty, ani gra w literackie skojarzenia. Ruszyła lawina zdarzeń, której nikt nie potrafi zatrzymać, chociaż w naszej siedzibie na Mogilskiej odbywa się właśnie narada, w której bierze udział minister, przekonany, że potrafi zatrzymać wszystko. Jestem tutaj, bo… bo uważam, że pan coś ukrywa w sprawie tego audiobooka, że nie był pan ze mną całkiem szczery i powinniśmy wrócić do naszej rozmowy, tam, w gabinecie, kiedy usłyszeliśmy ten głos z płyty i pan zrobił taką minę, jakby pan ten głos znał. To prawda, profesorze? Rozpoznał go pan?
– Tak.
– No właśnie. Od razu zauważyłem i postanowiłem wrócić do tego podczas następnego naszego spotkania, ale do niego nie doszło, to znaczy doszło teraz, ponieważ uparłem, żeby tu przyjechać i zapytać pana jeszcze raz o tamten głos. Kto to był?
– Poproszę następne pytanie.
– Profesorze! Powtarzam, to nie jest gra. Skończyły się ciuciubabki i zgadywanki. Kto to jest? Pan musi powiedzieć!
– Po co?
– Jak to po co? Żebym mógł wziąć ludzi, pojechać po tego człowieka i go zaaresztować za wielokrotne zabójstwo, nakłanianie do samobójstwa i wzniecenie zamieszek. To na początek, paragrafów jest więcej.
– Chce pan zaaresztować trupa?
Inspektor zdębiał. Patrzył na profesora nierozumiejącym spojrzeniem, dopóki nie odzyskał na tyle kontroli nad sobą, by spytać:
– Chce pan powiedzieć, że on nie żyje? Ale… to co myśmy słyszeli?
Profesor patrzył na Madeja spokojnym wzrokiem, z tym rodzajem opanowania, które stanowi najlepsze antidotum na głupstwa. Taki wzrok mają również szachiści, którzy przewidzieli wszystkie ruchy przeciwnika, aż do końca partii.
– Ciekawe pytanie. Zagadkowe. A twierdził pan, że gra w zgadywanki się skończyła. Czy to już wszystkie pańskie rewelacje, inspektorze, czy może ma pan jeszcze coś w zanadrzu? Bo jeśli nie, to pozwoli pan, że teraz ja spytam. Ma pan ze sobą mój laptop?
Inspektor Madej zbaraniał po raz drugi.
– Mam – wybąkał.
– Doskonale. A ubranie?
Madej zbaraniał po raz trzeci, ale już krócej. Poklepał się po obszernym tułowiu, po czym zdjął płaszcz, wyjął spod marynarki srebrny laptop i rzucił profesorowi na łóżko, po czym zaczął się rozbierać. Pod marynarką miał sweter, pod nim dwie koszule, które wpuścił do dwóch par spodni. Zdjął to wszystko z siebie i koszulę ze swetrem oraz cienkie dżinsowe spodnie położył obok laptopa. Profesor przyglądał się tej operacji z lekkim uśmiechem.
– Niewiele – skwitował patrząc na części garderoby z wieszaka w jego gabinecie.
– Założyłem, że zachowa pan piżamę pod spodem. Poza tym, jest całkiem ciepło.
– Tutaj – zauważył tajemniczo profesor. – Domyślam się, że samochodu pan nie ma. Żona pana podwiozła i wróciła do domu. Nie chciała się ze mną pożegnać?
– Odradziłem jej – przyznał inspektor z niejakim wstydem. – Po tym, co mi opowiedziała uznałem, że tak będzie lepiej.
Profesor spojrzał pytająco na gościa, nie podjął jednak wątku i zamiast tego spytał:
– To czym się dostaniemy na miejsce?
– Na miejsce? Myślałem, że jakoś… inaczej.
– Taak. Tylko że to „inaczej” leży siedemdziesiąt kilometrów stąd.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwał inspektor energicznym postanowieniem. Wstał z krzesła i nakazawszy profesorowi ubrać się w dostarczone rzeczy, wyszedł z pokoju. Po kilku minutach wrócił.
– Telefony stacjonarne działają. Za kwadrans będzie tu Macerak z drugim policjantem. Dostarczą nam samochód. Podobno miasto jest już odblokowane. Gotowy?
Profesor skinął głową. Gotowy. Starali się sprawiać wrażenie pewnych siebie, choć żaden nie miał pojęcia, na co się właściwie decydują.
Cdn.