„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #24

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Jak się umiera w powieści? Powinno być efektownie, z końcowym dialogiem, urwanym na ostatnim słowie. „Zimno mi, hyyy… zawsze kochałem tylko ciebie, hyyy, hyyy… Powiedz cioci Annie, hyyy… że nie przyjadę na święta. Klucz do sejfu jest w… kch, kch… prrrrt – klap”. Nie był tylko pewien, czy Wędrowiec pozwoli im zagrać tak rozbudowaną frazę. Stał w odległości dziesięciu metrów, bezwzględny i niewątpliwie szybki, skoro jeszcze dwie sekundy temu skrywał się za zakrętem. Florek poczuł gorąco na twarzy i mróz na plecach.

Czy ten fragment też ty pisałeś? – spytał szeptem Olka Zawijasa.

Olek nie odpowiedział. Gapił się na gadającego Wędrowca z półotwartymi ustami i płytko oddychał. Ręce odsunął od ciała jak rewolwerowiec. Tamten zachowywał się pewnie i z humorem, w końcu byli na jego terytorium. Tylko oczy miał nieruchome. Czarne i martwe.

Jakże to miło, zacni waszmościowie, tak spotkać się nieoczekiwanie na gościńcu życia – zakrzyknął z dziwaczną dwornością. – Tuszę, żeście godnie wypoczęli u naszych życzliwych gospodarzy, podjedli sytego żuru i ugasili pragnienie mocnym domowym piwem. A może i inne pragnienia także samo nasycili, bo z naszej pani karczmarzowej gospodyni nie lada, ha! Uczynna, otwarta, serce by człowiekowi oddała razem ze wszystkim innym. Co? Prawdę rzekłem, panie młodziku?

Pytanie było skierowane do Florka, który bał się poruszyć. Dziwny był ten literacki strach. Niby tylko na niby, a przecież prawdziwy, namacalny, łącznie z potem na czole i mrowieniem w krzyżu. Szpadę wchodzącą we własne trzewia też pewnie poczuje jak należy.

Nie odpowiadaj – szepnął Olek. – Zaraz coś się wydarzy.

Pamiętasz, co?

Olek pokręcił głową i to nie była dobra odpowiedź. W jego spojrzeniu królowały niepewność i napięte oczekiwanie. Czego? Wędrowiec zbliżał się ku nim krok po kroku, zagadując i mierząc raz jednego raz drugiego spojrzeniem drapieżnika, który hipnotyzuje ofiarę przed atakiem.

Żeście już tu przybyli w nasze skromne progi, to się wam bardzo chwali i podziw mój wyrażam szczery a niekłamany. Tem większy, że ziemia tu nieużyta i zdradliwa, człek nieostrożny zapaść się w nią może jako źrebię w moczary. I już nikt go nigdy nie najdzie…

Mówił z jakąś sztuczną nadętością, co rusz jednak spod tej gładkiej i dziwacznej stylistyki wydobywała się ledwie maskowana groźba. Mówił jak bohater taniej powiastki awanturniczej – był nim zresztą w istocie, jeśli wierzyć słowom Olka Zawijasa. Ten, uważnie wpatrzony w Wędrowca i zarazem nerwowo próbujący sobie przypomnieć ciąg dalszy, by ułatwić jego nadejście, tkwił w miejscu jak skamieniały. Florkowi zdawało się, że słyszy szum jego pracujących w mózgu obwodów.

… „że tak się tu po przyjacielsku spotykamy, dawni kompani od rozrywek młodości, które się nie wrócą, ale żyją wciąż swoim gorącym życiem we wdzięcznej pamięci starców…

Wędrowiec był coraz bliżej i krok jego stał się sprężysty, jakby koci, a prawa ręka nieznacznie przemieściła się do lewego boku, ku rękojeści szpady. Zrozpaczonym wzrokiem śledzili obaj ten niepozorny, a śmiertelnie niebezpieczny ruch. Z końca wąskiego ostrza wciąż zwisała czerwona kropla.

Jeszcze trzy kroki i nas sięgnie – szepnął Florek.

Jeszcze trzy sekundy i coś się wydarzy… – odparł Olek.

– … „starość bowiem ma to do siebie, że sięga wstecz i w przeszłych zdarzeniach szuka odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania. Czy słusznie, panowie? Czyż istotnie w tamtych zamierzchłych czas…

Mężczyzna ze szpadą przerwał w pół słowa. Za ich plecami rozległ się morderczy charkot. Jakby od tyłu nacierała na nich wataha wściekłych psów. Florek odskoczył w bok. Świst powietrza był wszystkim, co zdołały zarejestrować jego zmysły, w następnej sekundzie na Wędrowca runął czarny cień.

www.unsplash.com/Ricardo Cruz

Na lewo! – krzyknął Olek. Pobiegli w brzozowy zagajnik. Dokładnie w chwili, gdy Florek wyciągał nogę do skoku przez przydrożny rów, za nimi rozległ się trzask dartego materiału i zaraz potem przeciągły skowyt. Powstrzymał się, by nie spojrzeć za siebie. Wolał tego nie widzieć. Dźwięki stamtąd dochodzące w zupełności zaspokajały potrzeby wyobraźni. Ich wielkim finałem był gromki śmiech Wędrowca. Ryczał z uciechy jak biały niedźwiedź na pokazie fok. Najwyraźniej bawiła go ich ucieczka, podobnie jak rozpłatany zewłok brytana, który – Florek był tego pewien – skręcał się teraz w przedśmiertnych drgawkach u jego stóp. Będzie ich ścigał? Tego rączo umykający Madej już nie był pewien, ponieważ upiorny śmiech oddalał się i nikł za brzeziną. Nieważne. Ważne, żeby się stąd jak najszybciej wynieść. W przeciwnym razie będą musieli wkrótce skonfrontować się ze świeżymi kroplami na końcu ostrza.

Wpadli między drzewa i lekkoatletycznymi susami mknęli skroś brzeziny, aż dotarli do rozległego ornego pola. Ruszyli jego skrajem oglądając się za siebie.

Nie będzie nas gonił?

Raczej nie – pokręcił głową Olek. – To było tylko powitanie. Co to za powieść, która kończy się w drugim rozdziale? Jesteśmy, kochany, na początku drogi i jeszcze się trochę nabiegasz.

Ten pies… to był ten sam?

Uhmm.

Z tego wynika, że ten gospodarz, jak mu tam… Zemła – uratował nam życie. Bo to on go wypuścił, prawda?

Od momentu, gdy spadli ze zjeżdżalni na trawę pod murem starego młyna, Olek Zawijas zachowywał się tak, jakby miał uwagę podzieloną na dwie części i tylko jedną z nich poświęcał obecności kolegi. Druga zajęta była nieustannym analizowaniem obrazów, dźwięków i zapachów dobiegających do nich z fabularnego otoczenia. Podzielił się na dwóch Olków, stając okrakiem pomiędzy dwoma światami, chociaż swojemu towarzyszowi zalecał coś dokładnie odwrotnego. Próbował ogarnąć naraz dwa porządki. Teraz też słuchał jednym uchem, patrząc pilnie wkoło.

Nie. Ona – powiedział pokazując kępę krzewów. Florek powędrował wzrokiem za jego wyciągniętym palcem.

Na zwalonym pniu siedziała piękna żona karczmarza. Zanim Florek zdążył ogarnąć nieoczekiwane zjawisko, kobieta na ich widok podniosła się i podeszła szybkim krokiem. Miała na sobie żółtą bluzkę opiętą na kształtnych piersiach oliwkowym kubraczkiem, którego brzegi obszyte były brązowym futerkiem. Szeroka, czarna spódnica w żółte kwiaty sięgała jej do kostek. W kasztanowych włosach błyskały słoneczne promienie, tworząc jakby mgiełkę babiego lata wokół jasnej twarzy. Florek pomyślał, że dokładnie tak wygląda jego ideał kobiety.

Dzień dob… – zaczął uprzejmie, ale ona położyła mu palec na wargach.

Idźcie tam – pokazała palcem dolinę za opadającym lasem. – Cegielnię znajdziecie pod groblą stawu. Nazywają go Kościelecki, bo podobno tam kiedyś był cmentarz. Jeśli się pośpieszycie, zdążycie przed nim.

Bardzo pani dziękujemy – wybąkał Florek spięty jak licealista w dniu matury. – Jest pani naprawdę dobra… – znowu mu położyła palec na ustach. Ledwie się powstrzymał, by go nie oblizać.

Idźcie już – powiedziała odsłaniając boskie zęby. Florek przełknął ślinę i gapił się na nią, dopóki Olo nie pociągnął go za rękę.

Chodź – powiedział szarpiąc go jak psa na smyczy. – To nie tak leci. Przygody erotyczne będą trochę później. Jak dorośniesz.

Chciał oponować, przedłużyć tę chwilę, ale piękna karczmarzowa odwróciła się i odeszła szybkim krokiem między białe pnie brzóz. Udali się biegiem we wskazanym przez nią kierunku, a Florek parę razy jeszcze obejrzał się za siebie w nadziei, że dojrzy między drzewami jej żółtą bluzkę i zielony kubraczek. Ona jednak znikła tak samo szybko, jak się pojawiła.

Chcesz powiedzieć – nawiązał, kiedy biegli truchtem wzdłuż miedzy – że jeszcze ją spotkam? I że to będzie spotkanie… skuteczne?

Zamierzał trochę żartobliwie rozładować nagromadzone w ostatnich piętnastu minutach napięcie, wydarzenia biegły z filmową szybkością. Olek Zawijas odpowiedział jednak zupełnie poważnie.

Wolałbym zbyt wiele ci nie zdradzać z tej fabuły. Jesteś w niej nadprogramowy. A właściwie pełnisz funkcję zastępczą, w miejsce nieobecnego bohatera. Nie chciałbym, żebyś swoimi ingerencjami coś popsuł, bo wtedy na pewno nie załatwimy tego, po co przyszliśmy.

Chodzi ci o to, że mógłbym popsuć twój plan?

Chodzi mi o to, że mógłbyś popsuć tę historię.

To mi ją opowiedz. Żebym wiedział, czego mam unikać.

Olek Zawijas stanął w miejscu i upewniwszy się, że nikt ich nie ściga, położył rękę na ramieniu kolegi.

Tej sceny z nagą Zemłową w komórce nie było. Sam ją wymyśliłeś, a właściwie wyprodukowałeś swoimi fantazjami, pragnieniami, czy co tam w tobie teraz buzuje. O mały włos nie zepsułeś całego wątku z karczmą, pełniącego tu całkiem istotną rolę. Niewykluczone, że nie wydostaniesz się… to znaczy nie wydostaniemy się stąd bez pomocy karczmarza Zemły i jego żony. Inaczej mówiąc, flirt odpada.

Na pewno? – spytał Florek nie bez żalu.

Na bank. Dlatego Wędrowiec tak cię podpuszczał. Gdybyś – że się tak wyrażę – uległ swym namiętnościom, prędzej czy później doszłoby do awantury i skłócilibyśmy ich między sobą, karczmarza z żoną. Tym samym odcięlibyśmy sobie drogę odwrotu. A bez tego nie ma rozwiązania zagadki.

www.unsplash.com/Emily Morter

Szli przed siebie miedzą wśród ziołowych zapachów dogorywającego lata. Było ciepło i słonecznie, nad nimi przeleciał czarny ptak, krzyknął przenikliwie i podrywając skrzydło ostro skręcił w prawo nad łąki. Był jedynym ptakiem na całym niebie.

Jasnym się stało, że Olek szybko nie wyjawi całej fabuły swojej młodzieńczej powieści, nie było sensu się dopytywać. Zamiast tego Madej spróbował uszczknąć fragmentów poszczególnych perypetii.

Co się stało karczmarzowi, pamiętasz?

Oczywiście. Został okaleczony przez naszego Wędrowca.

Za co?

Stanął w obronie czci żony.

Uuu, niedobrze. Nie wiedział, z kim się żeni?

W naszym zamyśle to miała być dłuższa i nieco głębsza historia. Kiedy Zemła przyjechał do wsi i kupił tę chałupę, by urządzić w niej karczmę, był przystojnym, silnym mężczyzną. Podobał się kobietom i niejedna zaginała na niego parol. Bezskutecznie. Zemła rzucił się w wir interesów i zdawał się nie widzieć świata poza robotą. Na zaczepki i pytania o stateczność odpowiadał, że najpierw musi zabezpieczyć rodzinie godziwe życie, a dopiero potem ją zakładać. Był twardy, solidny, uczciwy do bólu i przy tym życzliwy dla mieszkańców. Niejednemu pomógł. I tak było do czasu, kiedy do jego gospody zajechała rodzina kupiecka z północy, małżeństwo i córka. Byli tylko przejazdem, zjedli obiad i ruszyli w dalszą drogę. Zemła sam podawał im do stołu. Na córkę spojrzał tylko raz. Kiedy zapłacili i odjechali, przebrał się w elegancki strój, plenipotencje i klucze od spiżarni przekazał pomocnikowi, po czym ruszył za tamtymi w drogę. Wrócił po dwóch miesiącach. Z narzeczoną. Wkrótce się pobrali.

Zawijas umilkł, ponieważ dotarli do wzniesienia, z którego rozciągał się widok na dolinę i zbocza następnego lesistego pagórka, mieniącego się wszystkimi odcieniami październikowych brązów i żółci. Daleko w siodle doliny przez korony drzew przebijały czerwone dachówki gospodarstw, blacha na wieży kościoła błyszczała srebrną iskrą.

Okropnie banalne – stwierdził Florek wzdychając.

To prawda, dlatego trzeba było historyjkę czymś urozmaicić. Wymyśliliśmy, że nasz zły charakter przybędzie do karczmy i podochocony zacznie się dobierać do młodej żony. Karczmarz stanie w jej obronie i zostanie pokaleczony. Zmieni się w brzydkiego, ohydnego półpotwora, mocno skontrastowanego z piękną żoną. Takie napięcie między postaciami. Doszło jednak do twórczej kontrowersji, ponieważ ja chciałem karczmarzowi zrobić tylko jedną malowniczą bliznę na policzku, natomiast Krzyś żądał pokiereszowania totalnego, z obciętym uchem i kawałkiem nosa.

Rozumiem, że jego wersja zwyciężyła.

Olek Zawijas podrapał się po głowie.

No właśnie nie. Dlatego mocno się zdziwiłem widząc tę straszną twarz, która wychynęła na nas wczoraj wieczorem zza płotu. On zmienia fabułę.

Kto, ten twój Krzyś?

A któżby inny? On w nią wchodzi i przepisuje zdarzenia. Wymusza swoje wersje. Dziwne.

Jeszcze dziwniejsze – dodał Florek – że facet od trzydziestu lat nie żyje.

Poczekał chwilę, aż paradoks wybrzmi z całą swoją mocą i wwierci się w rozwibrowaną mózgownicę Zawijasa, prowokując reakcję. Nic takiego się nie stało. Olek w milczeniu wpatrywał się w dolinę, przysłaniając dłonią oczy. Po chwili odwrócił się i powiedział z pobladłą twarzą:

Musimy wracać.

Dlaczego?

Tędy nie przejdziemy.

Ale dlaczego? Przecież nic się nie dzieje!

Dzieje się – odparł stłumionym głosem Olek Zawijas. – Popatrz.

Dnem głębokiej doliny szła w ich kierunku gromada ludzi. Byli uzbrojeni w kosy, widły, sierpy i zwykłe kije. Szli bezładnie, rozbiegając się i włażąc na siebie, w ich kroku znać było jednak pewną nerwową niecierpliwość. Najwyraźniej kogoś szukali, ponieważ co jakiś czas niewielkie grupki odłączały się, by spenetrować pobliski teren, po czym rozczarowane dołączały do reszty. Kilku ambitnych wyrostków wysforowało się naprzód, wymachując solidnymi pałkami. Podchodzili z dołu ponaglając się wzajemnie i pokazując przed siebie. Zbliżali się szybko. Wreszcie jeden z nich dostrzegł dwóch chłopaków na szczycie pagórka i zakrzyknął triumfalnie ku reszcie. Podniosła się wrzawa i gromada ruszyła biegiem.

Znowu?

Zaledwie tyle zdążył krzyknąć Florek Madej, gdy jego lepiej zorientowany w sytuacji przyjaciel szarpnął go za rękaw, dając sygnał do ucieczki. Już trzeciej tego dnia, choć jeszcze nie minęło południe. Tłum za ich plecami rzucił się w entuzjastyczną pogoń, urozmaicaną wrzaskami, waleniem w garnki i świstem piszczałek. Ujadały psy. Cała sfora.

Cdn.