„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #6

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

6.

Gdyby nie sympatyczny pan w szarym płaszczu, który przyszedł ze swoją sprawą nie na pierwszy lepszy komisariat, ale wprost do budynku Komendy Wojewódzkiej na ulicy Mogilskiej, dzisiaj inspektor Florian Madej spokojnie konsumowałby zapasy sławy i emerytury, gromadzone przez lata pracy dla dobra i porządku publicznego w królewskim mieście Krakowie. Gdyby przyszedł do komendy na Mogilską w normalny dzień roboczy, a nie w sobotę popołudniu, kiedy prawie nikt nie urzęduje, może udałoby się ocalić spokój długo wyczekiwanej emerytury inspektora. Ba, sympatyczny pan w szarym płaszczu mógł sobie przychodzić w każde inne sobotnie popołudnie, proszę bardzo! Dlaczego pojawił się w dyżurce przy szlabanie właśnie w tę sobotę w chwili, gdy on, już nieomal emerytowany inspektor Florian Madej, wysiadł z samochodu celem pożegnania się z długonogą sierżant Nowicką, której ciasno zapięty mundur przyciągał go katastrofalnym wręcz magnetyzmem? Komu i do czego potrzebny był ten obciążony ponurymi skutkami zbieg okoliczności?

Wciąż-jeszcze-nie-emerytowany inspektor Madej podejrzewał jednak, że nie był to wyłącznie zbieg okoliczności. Słowa tamtego wkręcały się w uszy jak refren, a tajemniczy uśmiech towarzyszący zerkaniu na jego rozpaczliwie dziarskie wysiadanie z passata podkręcało atmosferę tajemniczości.

Nie można wykluczyć, że chodzi o ważny dowód w sprawie – podsłuchał Madej, jak pan w szarym płaszczu tłumaczy cierpliwie strzelistonogiej policjantce. – Czy mógłbym porozmawiać z kimś od spraw wypadków?

Nie ma u nas takiego wydziału – odparła zniechęcająco sierżant Nowicka. – Niech pan się zgłosi na swój macierzysty komisariat.

A który to jest?

To zależy, gdzie pan mieszka.

Powiedzmy, w centrum.

Ale w centrum gdzie?

Noo – mężczyzna się zawahał – w centrum miasta. To się chyba nazywa śródmieście.

Nie może pan po prostu podać adresu? – zdziwiła się Nowicka. – Do każdego zgłoszenia potrzebne są dane osoby zgłaszającej. Musi pan podać jakiś adres.

Nie chcę żadnego zgłoszenia. Byłem świadkiem wypadku i chciałbym dołączyć dowód. Nie mam nic nowego do zgłaszania, wolałbym nie uruchamiać niepotrzebnie całej proceduralnej machiny. Czy nie mogłaby pani wezwać kogoś, kto się zajmuje takimi sprawami?

Mówił spokojnie, ale z jakąś ukrytą stanowczością, a poły jego płaszcza powiewały w podmuchach popołudniowego wiatru. Dopiero kiedy wysiadł, inspektor Madej uświadomił sobie, że wcale nie wieje i nawet liście na pobliskich topolach zwisają bezwładnie.

Kraków, fot: www.unsplash.com/Jacek Dylag

Dzisiaj nikogo już nie ma. Jest sobota wieczór. Niech pan zostawi, przekażę koledze, jak przyjdzie. O, panie inspektorze, proszę mi pomóc! Może pan wyjaśni obywatelowi, jak się załatwia takie rzeczy!

Madej wygramolił się z samochodu i usiłował raźno podejść do dyżurki. Spirytusowym ogniem paliło go podejrzenie, że Nowicka słyszy, jak mu skrzypią kolana.

O co chodzi, pani Violu?

Człowiek chce zostawić dowód w jakiejś sprawie.

Dzień dobry, inspektor Madej. Jaki dowód?

Przybrał poważny, urzędowy ton i wyprostował się, nieco zadzierając brodę. To miała być postawa dominująca. Zakładał, że działa na kobiety z kategorii niebotycznonogich policjantek. Był rozwodnikiem, mógł sobie pozwolić.

Mężczyzna wyciągnął rękę i przedstawił się imieniem i nazwiskiem, którego Madej w ogóle nie zrozumiał. Nigdy nie umiał zapamiętać nazwiska nowopoznawanej osoby. Ten brzmiał mniej więcej jak „Amadeusz Bez”. Równie dobrze mógł to być jednak „Amorfeusz Bas”. Albo „Asmodeusz Bies”. Każdy z wariantów uchylał drzwi ku innym możliwościom.

Pan Amadeusz wyjął z kieszeni brązowe słuchawki.

Znalazłem je na miejscu wypadku. Dziewczyna wpadła pod tramwaj. Zabrało ją pogotowie, a one leżały na chodniku, więc wziąłem – tłumaczył głosem tak spokojnym, jakby całe życie ćwiczył tylko po to, by brzmieć przekonująco.

Mówi pan o tym wypadku pod Galerią Krakowską?

Skinął głową, nadal wyciągając rękę ze słuchawkami. Komisarz odruchowo odebrał je od niego i obejrzał. Zwykłe słuchawki, ale bez kabla, nie było też żadnego śladu uszkodzenia. Pewnie bezprzewodowe, teraz takie robią. Wszystko zrobią, co byś nie wymyślił.

Wskazał ruchem głowy na ławkę obok „kibla z policją”, jak między sobą nazywali budkę wartowniczą przy szlabanie, i obaj usiedli. Strzeliste nogi powiodły sierżant Nowicką do środka, gdzie pewnie zajęła się przeglądaniem internetu w poszukiwaniu promocji na wizytę w Centrum Paznokcia. Miała ich do obrobienia dwadzieścia, jeden okazalszy od drugiego.

Dlaczego pan uważa, że to może być ważny dowód w sprawie? – spytał.

Mężczyzna widocznie się odprężył. Owinął się szarym płaszczem jak książę na tronie i patrzył przed siebie z uśmiechem. Nie odpowiedział od razu, jakby szukał słów dla wyjątkowo skomplikowanej treści. Od ulicy Mogilskiej dochodził szum samochodów, wspomagany czasem turkotaniem tramwaju.

Ta dziewczyna jechała schodami obok mnie z tymi właśnie słuchawkami na uszach – zaczął powoli, mrużąc oczy przed wrześniowym słońcem. Nowicka przesadziła z tym wieczorem.

Jak to „jechała schodami”?

Z galerii na ulicę Pawią się wyjeżdża schodami – mówił Amadeusz Bez (czy Asmodeusz Bies) z tym swoim terapeutycznym spokojem. – Mówiła do siebie. Początkowo sądziłem, że z kimś rozmawia przez bluetooth, czy jak tam zwą ten kapsel na uchu. W pewnym momencie wyjęła telefon, żeby coś sprawdzić. Wie pan, oni ciągle na tych komórkach coś sprawdzają. Zerknąłem na wyświetlacz smartfona. Tak to się chyba nazywa, prawda? Smartfon? No więc spojrzałem i zobaczyłem zielony trójkącik, taka strzałka do przodu, na pewno widział pan kiedyś, i zrozumiałem, że ona czegoś słucha.

W inspektorze Madeju narastała irytacja. Mężczyzna w szarym płaszczu co rusz trącał go zwrotami w rodzaju „wie pan”, „widział pan”, traktując jak półgłówka. Na tym punkcie policjanci bywają szczególnie wrażliwi. Oczywiście, że zauważył, jak młodzi ciągle gapią się w komórki. Oczywiście, że smartfon nazywa się „smartfon” i że wyświetlacz na nim jest po prostu wyświetlaczem. A zielona pozioma strzałka oznacza włączony odtwarzacz. Nawet inspektor krakowskiej policji w średnim wieku jest w stanie coś takiego wiedzieć.

Nie tylko o to chodziło. Ten człowiek mówił, wręcz zaczepiał jego uwagę, a równocześnie był nieobecny. Patrzył na wprost, w gładką ścianę parterowego budynku przed nimi. Madejowi nawet przemknęło przez myśl, że pod przymrużonymi od słońca powiekami widzi zupełnie nie to, co się rozciąga w jego polu widzenia, czyli kremowy tynk siedziby Małopolskiej Platformy Elektronicznej Komunikacji Policji oraz pustawy parking wśród drzew. Może wczuwał się w tamtą dramatyczną sytuację tuż przed śmiercią dziewczyny, ale w takim razie byłoby bardzo dziwne wczuwanie. Na zimno. Przypominało trans lub ćwiczenie jogi.

Mężczyzna tymczasem ciągnął swoje dywagacje o dziewczynie i słuchawkach.

Z nikim nie rozmawiała, tylko komentowała to, co słyszy, wie pan, z tych słuchawek. Od razu zaznaczam, że jej komentarze nie cechowały się nadmierną kulturą osobistą. Nawet się zdziwiłem, że nikt z ludzi wokół nie zareagował na brzydko przeklinającą dziewczynę.

To znaczy jak?

Wykrzykiwała słowo „penis”.

To nie jest żadne przekleństwo.

Usta pana Beza (Bza?) rozciągnęły się w uśmiechu. Wyglądał teraz jak meloman zanurzony po uszy w arii z „Tannhäusera”. Najwyraźniej polemika sprawiała mu przyjemność. Madeja przepełniał niejasny niepokój w odniesieniu do tego człowieka, jednakże nie potrafił swoich odczuć sprecyzować.

Uważa pan, że jak czternastoletnia uczennica w publicznym miejscu wykrzykuje raz po raz słowo „penis”, to wszystko jest w porządku? Naprawdę pan tak sądzi?

Palant. Zaakcentował tę uczennicę, by podkreślić moralną wagę problemu. Madej wcale nie uważał, że to w porządku, ale facet nie musiał mu tego tak dobitnie unaoczniać. Był inspektorem (ciągle jeszcze), ale nie półgłówkiem.

Fakt, że drugi raz podczas tej rozmowy musiał zapewniać siebie, że nie jest półgłówkiem, nieco go rozsierdził.

Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza. Chciałbym uprzejmie zauważyć, że jest sobota popołudniu, a ja właśnie jadę do domu. Mógłby pan skierować już łódź do brzegu?

– Tak, naturalnie, koniecznie – pośpieszył tamten z wyjaśnieniem. – Już mówię, o co chodzi. Jak wspomniałem, rzuciłem okiem na wyświetlacz i nad zieloną strzałką dostrzegłem tytuł:CEGIELNIA. Otóż ona słuchała powieści czytanej przez lektora, czyli oni to nazywają audiobookiem…

(jasna cholera, nie jestem półgłówkiem)

Ale, oczywiście, pan wie takie rzeczy, przecież inspektor policji w Krakowie nie może być półgłówkiem…

(szlag mnie zaraz trafi!)

… więc kiedy ona wykrzykiwała te swoje penisy, a ja zobaczyłem ten tytuł, to, rozumie pan, pomyślałem sobie, że jedno do drugiego nie pasuje. No chyba że chodziło o jakąś tanią erotykę w rodzaju Harlequina, takie soft porno, bo ta dziewczyna zupełnie nie wiedziała, co się dokoła niej dzieje. Szła przed siebie jak nakręcana lalka, albo android, wie pan…

Wiem, co to jest android – przerwał mu inspektor unosząc dłoń. Zaraz potem znowu się zirytował. Facet z nim się bawił, a on dał się wkręcić.

Właśnie dlatego tu jestem. Bo widzi pan, ja ją uratowałem od śmierci.

Jak to?

No właśnie. Za pierwszym razem ją uratowałem, bo wchodziła prosto pod tramwaj, że się tak wyrażę, z tym penisem na ustach…

Za ich plecami trzasnęły metalowe drzwi od dyżurki. Madej obejrzał się i napotkał surowy wzrok sierżant Nowickiej. Z jego perspektywy nogi sięgały daszku nad wejściem. Ciekawe, ile zdążyła podsłuchać.

To się dało inaczej powiedzieć – mruknął. Pan w szarym płaszczu go zignorował, zatopiony we własne opowiadanie.

…i zdołałem ją zatrzymać. Powiedziała „przepraszam” i poszła dalej. Prosto pod drugi tramwaj, z naprzeciwka. Nie mogłem nic zrobić. Zresztą nie wiem, może mogłem. Ale sam byłem pod wrażeniem tej nietuzinkowej osóbki i jeszcze nie zdążyłem ochłonąć po tamtym incydencie, kiedy ona znowu… Tak mi przykro. Czy umarła od razu?

Zdawał się być bliski płaczu. Madej spojrzał na jego oczy i stwierdził, że nadal były przymrużone i niespecjalnie obecne, a usta zdobił ni to uśmiech, ni to grymas. Jakby błazen odgrywał żałobę. „Nietuzinkowa osóbka”, „ochłonąć po incydencie” – co to za wyrażenia? Normalnie jak z brukowego powieścidła!

Nie wiem, czy umarła od razu. Nie wiem również, do czego pan zmierza. Chyba sobie pójdę. Proszę zostawić dowód u sierżant Nowickiej.

By potwierdzić powagę groźby, podniósł się z ławki i wyjął kluczyki z kieszeni kurtki. W głębi duszy jednak wcale nie miał wielkiej ochoty odejść. Coś w tej historii było intrygującego. Coś… głupiego. Raz ją uratował, drugi raz nie zdążył? Zginęła z „penisem na ustach”?

Niech pan siada – powiedział twardo pan w szarym płaszczu. Już nie był tak sympatyczny, jak na początku. – Zaraz kończę.

Madej posłusznie usiadł.

Kiedy ją zabrali, podniosłem słuchawki z chodnika. Coś w nich nadal chrobotało, więc przyłożyłem do ucha. Usłyszałem spokojny głos lektora uważnie czytającego powieść morską, jakiegoś Conrada czy Melville’a, nie znam się na tym. W eleganckich, pełnych i malowniczo złożonych zdaniach nie było niczego z rzeczy, o które można by podejrzewać tekst na podstawie reakcji tej biednej dziewczyny. Kapitan stał na mostku i z niepokojem obserwował pierwsze oznaki nadchodzącej burzy, nie będąc pewnym należytego przygotowania jego statku i załogi do tak niebezpiecznego starcia. Miał przeczucie katastrofy, ale, powiedziałbym, bardzo przyzwoite. Zero penisów, zero taniej pornografii, zero jakichkolwiek nieskromnych rzeczy. No i zero cegielni.

www.unsplash.com/Barrett Ward

Skończył, by wreszcie obrócić swoje zmrużone oczy na słuchacza. Przez inspektora Madeja przebiegł dreszcz. Jeszcze przed kwadransem miał do czynienia z miłym rencistą na sobotnim spacerze, a teraz siedział obok niego niepokojący typ o powierzchowności sprytnego magika, prestidigitatora, który z przymrużonymi oczyma obmyśla coraz to nowe zagadki i sztuczki. Używał dziwnych zwrotów i mówił jakby kilkoma językami naraz. Już się nie uśmiechał, tylko patrzył. Inspektor wytrzymał jego spojrzenie kilka sekund i odpuścił. O stopień dyżurki stuknął obcas.

Zrobić panom jakiejś kawy? – spytała nieco za głośno Nowicka. Słówko „jakiejś” zdradzało, że wcale nie ma zamiaru robić żadnej kawy. Chciała rozładować napięcie.

Nie trzeba – odparł Madej otrzepując spodnie na tyłku, chociaż ławka była czysta. – Pan już sobie idzie. Pani Violu, proszę przyjąć dowód w sprawie i wypisać kwit.

Odwrócił się do pana w szarym płaszczu.

Dziękuję za pomoc, pańska relacja była bardzo ciekawa, a teraz pozwoli pan, że pójdę. Czekają na mnie sprawy domowe.

Wyciągnął dłoń na pożegnanie, ale mężczyzna go zignorował. Nadal siedział na ławce, z rękami w kieszeniach płaszcza i wzrokiem zawieszonym na kremowej ścianie naprzeciwko.

Wie pan, jak się nazywał ten kapitan z powieści? Peter North Sundick. Dziwne, prawda? Coś to panu mówi?

Nic mu nie mówiło. Natomiast coś mu mówiło w duszy, że ten człowiek przyszedł tu specjalnie z jego powodu. Dokładniej rzecz biorąc, by się zabawić jego kosztem. On czytał kiedyś Conrada, ale to było dawno i nawet tytułu nie zapamiętał. Coś o jakimś szaleńcu na jednej z wysp Oceanii. Natomiast ten tu przyszedł i…

Jako śledczy powinien pan mieć rozwinięty zmysł kombinatoryki. Zapraszam do wspólnej zabawy.

Wstał, minął jego nadal wyciągniętą rękę i nie pożegnawszy się odszedł stanowczym krokiem ku ulicy Mogilskiej. Madej i Nowicka odprowadzili go wzrokiem, a potem spojrzeli po sobie.

Wariat jakiś – skwitowała pani sierżant z typową dla siebie delikatnością.

Zasadniczo miała rację. Umysł inspektora zaprzątała jednak inna sprawa. Wreszcie zrozumiał, co go w tym człowieku niepokoiło. Starszy pan, w płaszczu, ale bez kapelusza. Włosy jasne, ale nie siwe, tylko blond, jak u młodzieńca. I rzęsy. Facet nie miał rzęs, ani brwi. Florian Madej nie był już taki pewien, że wie, co to jest android.

Kiedy specjalista od dziwnych audiobooków zniknął za zakrętem ulicy, inspektor wręczył sierżant Violi Nowickiej brązowe słuchawki, które jakimś cudem znowu znalazły się w jego rękach, i poczłapał do samochodu. Uruchomił silnik, podkręcił głośność i zanurzony w uwerturze do „Latającego Holendra” skręcił w prawo na Nową Hutę. Po drodze do domu zrobi zakupy w M1.

Trąby, dużo trąb. Spieniona woda bije w skalisty brzeg. Okręt wpływa ostrożnie i rzuca kotwicę na środku zatoki, z dala od niebezpiecznych skał. Ale prawdziwe niebezpieczeństwo idzie nie od lądu, a od coraz bardziej wzburzonego oceanu. Na mostku kapitańskim sir Sundick w chmurnym namyśle pociera gęstą brodę. Jak się ratować? Sundick, Sundick… co to ma być? Sun to po angielsku słońce, a dick to ptaszek. Ptaszek, ha, fiutek, mały penis. Czy o to chodziło w tej zagadce?

Z całej siły wcisnął hamulec. Tuż przed jego nosem świecił bagażnik złotej toyoty, która zatrzymała się na żółtym świetle. Uniósł dłoń w przepraszającym geście, człowiek za kierownicą tamtego samochodu zrobił to samo. Uff. Co za bzdura. Omal się nie wpakował przez tego głupiego fiutka. Penis, penis!

Kiedy tak wykrzykiwał przed siebie to pobrzmiewające raczej medycyną niż pornografią słówko, stwierdził, że nawet nadaje się na przekleństwo. Ale słabe. Jak on miał na imię? Peter Nor Sundick? Jakoś tak to brzmiało. Inspektor od kombinatoryki. W skrócie inspek. Prawie jak penisek…

Kurwa, znowu żółte!

Tym razem hamował jako pierwszy. Przednimi kołami stanął pół metra za linią, tuż przed przejściem dla pieszych. Młody człowiek z kapturem na głowie pokazał mu wyciągnięty środkowy palec. Penis. Peter North Sundick, inicjały P-N-S. To samo.

Phi, o to chodzi w tej zagadce?

Za jego plecami rozległo się trąbienie. Wrzucił bieg i ruszył powoli prawym pasem, pozwalając się wyprzedzać i machać sobie przez szybę środkowymi palcami. Za to jego myśl przyspieszyła. Dziewczyna słuchała powieści Cegielnia, o statku na pełnym morzu przed zbliżającą się burzą, i wykrzykiwała słowo oznaczające męski narząd, które z dziejącą się właśnie akcją nie miało nic wspólnego. Poza inicjałami jednej z postaci. Nawet jeśli miała takie samo skojarzenie jak on, to nikt przy zdrowych zmysłach nie wykrzykuje tego na głos przy ludziach, jakby co najmniej natrafił na żyłę złota. W dodatku dziewczyna była tym (czym właściwie?) tak zaaferowana, że dwukrotnie weszła pod jadący tramwaj, za drugim razem skutecznie. Z powodu głupiego skojarzenia inicjałów?

Nic tu do niczego nie pasowało.

Wysiadł zamyślony na parkingu pod centrum handlowym i sam o mało nie wszedł pod samochód, chociaż szedł prawidłowo przejściem dla pieszych. Uskoczył. Kobieta za kierownicą coś mówiła, nie chciał zgadywać, co. Wszedł do ogromnego holu i wtedy przypomniał sobie, że niedaleko po prawej jest księgarnia. Skręcił.

Przepraszam, czy dostanę audiobook powieści Cegielnia? – spytał młodą sprzedawczynię w okularach. Sądząc z wyglądu, absolwentka polonistyki albo wiedzy o kulturze.

Mieliśmy, ale się skończyły – odparła przyglądając mu się z zaciekawieniem.

A będą jeszcze?

Szczerze mówiąc, nie wiem. To była jednorazowa dostawa.

Podziękował i już miał wyjść, ale jeszcze coś mu przyszło do głowy.

A czy jest może wersja papierowa?

Przez dwie sekundy wpatrywała się w niego swymi megawielkimi okularami, zanim odparła:

A wie pan, to ciekawe. W wersji papierowej nigdy jej nie mieliśmy. Ani mobi. Tylko audio.

Nie był pewien, co to jest mobi, ale nie chciał się kompromitować dopytywaniem o najwyraźniej oczywiste dla niej rzeczy. Przecież nie był półgłówkiem.

Jest pani pewna?

Cmoknęła głośno.

Proszę pana. Kończyłam polonistykę i w kwestii książek z grubsza wiem, co mówię.

Ano proszę. Podziękował, skłonił się i wyszedł. Machinalnie skierował kroki w stronę supermarketu, przy wejściu odpiął wózek i wjechał między regały, zupełnie nie myśląc o tym, co z nich zdejmuje. Kombinatoryka. Coś gdzieś mu jeszcze świtało. Stając przed półką z nabiałem i ważąc w dłoni wielkie jak cegły kostki białego sera, wreszcie zdecydował. Wyjął telefon.

Bartek, słuchaj, pamiętasz sprawę tego gościa, co się rzucił ze szkieletora?

Jego podwładny, aspirant Bartosz Macerak, bardzo starał się ukryć swoje westchnienie, co mu się nie do końca udało. Zza jego pleców dochodził gwar ogrodowej imprezy. Znowu grill w rodzinnym gronie, z dzieciaczkami na huśtawkach, piwem na pompkę i łomotem disco z głośnika na balkonie. Był gliniarzem, sąsiedzi mogli mu skoczyć.

Chodzi panu o tego z kwietnia?

Uhm. Czy ja dobrze pamiętam, że on zleciał w dół ze słuchawkami w uszach?

No, to znaczy raczej wystartował – poprawił Macerak. – Bo na dole to on już je miał nie w uszach, tylko w mózgu. Ale, panie inspektorze, ja teraz…

Wiem, wiem, pozdrów żonę i szwagra. Pamiętasz może ten protokół? Czego on słuchał?

Aspirant odsunął telefon od twarzy i krzyknął do kogoś, żeby przypilnował mięsa na ogniu.

Mam go w lapku, to znaczy w komputerze. Sprawdzę i oddzwonię.

Rozłączył się, a inspektor Madej popchnął wózek w kierunku regału z piwami melancholijnie rozmyślając nad tym, że jego młodszy kolega ma go za półgłówka, który nie wie, co to jest lapek. Przeglądał zgrabne flaszki z niszowych browarów o dziwacznych nazwach, jak Baba Jaga czy Brodacz, produkujących piwa Czarna Wdowa i Masochista. Było nawet piwo Sailor Girl i pomyślał, że tamta dziewczyna, Oliwia Derko, mogłaby je mieć za swoje ulubione. Gdyby kiedyś dorosła…

O mało nie upuścił butelki Dybuka z browaru Golem, gdy jego lewą piersią targnęła wibracja. Trzy razy musiał przejechać palcem po czarnym ekraniku, nim się połączył. Kiedyś to był zwykły przycisk. Do diabła z tym światem, coraz mniej poręczny.

Szefie, mam. To się nazywało Cegielnia.

Dzięki, Bartek. I przepraszam za kłopot.

Nie czekając na odpowiedź rozłączył się i drżącą ręką schował komórkę do kieszeni, tym razem spodni. Bał się o serce.

Cegielnia. Niech to szlag. Jednak zagadka.

Zagadka jak sto penisów.

Cdn.