„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #8

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Kiedy profesor Zawijas skończył opowieść o własnych notatkach wmontowanych w audiobook Cegielni, ciasny gabinet na trzecim piętrze Komendy Wojewódzkiej ponownie wypełniła gęsta cisza. Za oknem panował już solidny jesienny mrok, rozjaśniany kryształkami błysków z obmytej przez deszcz ulicy Mogilskiej. Techniczna lampa na suficie brzęczała cichutko, jak dyskretny generator myśli, które kotłowały się pod czaszkami obu mężczyzn.

Może to zwykły plagiat? – zaryzykował inspektor Madej.

Nie były nigdy publikowane – uciął profesor. – To kradzież zawartości komputera. Ściślej rzecz biorąc, kradzież własności intelektualnej. Zdaje się, że w Polsce stanowi dosyć poważne przestępstwo, policja mogłaby się wykazać.

Tym się zajmuje prokuratura z powództwa cywilnego. Musiałby pan wnieść sprawę osobiście. I przedstawić dowody, a te – na ile dobrze zrozumiałem – zaistniały wyłącznie w pańskich uszach. I tylko przez jakiś czas.

Zamilkli. Profesor szukał argumentów, które pozwoliłyby mu odeprzeć tak ewidentne oskarżenie o nierównowagę i oralne złudzenia, jego akademicka uczciwość nakazała mu jednak zgodzić się z faktem, że takich argumentów nie miał. Nikt oprócz niego nie słyszał tych słów. Przy postronnych słuchaczach kradzież się nie ujawniała. „A może – pomyślał Zawijas – rzeczywiście miałem omamy?”

Zgoda –– powiedział głośno. – Tylko że kilka razy z rzędu. Zawsze, kiedy słuchałem sam.

Inspektor kiwał głową, jakby się zgadzał. Trudno było jednak powiedzieć, na co konkretnie, ponieważ nie sprawiał wrażenia przekonanego, zajęty jakimś własnym tokiem rozumowania.

Panie profesorze – zaczął wreszcie – skoro już tu siedzimy i mamy przed sobą przedmiot naszych wątpliwości, to może zróbmy eksperyment? Posłuchamy najpierw razem, a potem pan posłucha sam, i porównamy obie wersje. Gdzieś tu miałem przenośny odtwarzacz…

Nie! – krzyknął profesor. – Nie chcę!

Na myśl o kolejnym wchodzeniu w tę pokręconą opowieść o cegielni zareagował nagłym skurczem żołądka. W środku palił go roztopiony ołów. Przypomniał sobie tamte słowa: Wieczność jest niema i przeraził się, że znowu w niego uderzą tą dziwną, otumaniającą falą, która omal nie zrzuciła go ze schodów. Nie potrafił jej wyjaśnić, ale brzmiała jak echo i przypominała mu inny głos, z bardzo dalekiej przeszłości, gdy był jeszcze dzieckiem. Nie chodziło o znaczenie, dobrze znał słowa z własnych notatek, raczej o brzmienie, samą artykulację głosek. Ktoś już kiedyś tak do niego mówił, natarczywie i żałośnie, jakby prosił o ratunek. Żądał go.

www.unsplash.com/Jon Tyson

Pamięć zdumiewa. Jak w kufrze na strychu, chowamy w niej przedmioty z przeszłości, magazynujemy ile się da z naszego życia, by choć trochę ocalić. To na poziomie świadomości. Ale jest również druga pamięć, głębsza i znacznie mniej uporządkowana. Przypomina raczej kubeł śmieci, gdzie bez porządku mieszają się kawałki materii, szczątki roślin, pojedyncze klatki filmu, strzępy głosów, smużki zapachów… Stoi sobie to wiadro gdzieś w najciemniejszym kącie piwnicy, na samym dnie duszy, i czeka na promień światła, który wywoła je z niebytu. Może nim być cokolwiek, na przykład dotknięcie materiału, takiego samego jak ten, z którego mama zrobiła twój pierwszy sweterek. Kolor plastiku, ten sam, co na tamtej przedszkolnej zabawce, twojej pierwszej miłości. Aromat ciepłego wiejskiego chleba, przypominający tamte, pieczone przez babkę w domowym piecu. Linijka wiersza z pierwszej samodzielnie przeczytanej bajki. Przebija cię w najmniej spodziewanej chwili i nie prowadzi donikąd, jest ślepą uliczką wspomnienia, które uderza znienacka i równie nagle się cofa. Bez konsekwencji, jeśli nie liczyć krótkiego ukłucia bólu.

Mniej więcej coś takiego przytrafiło się profesorowi na schodach, gdy głowę wypełnił mu tamten okrzyk. Ktoś już kiedyś tak wołał do niego i był absolutnie pewien, że nigdy więcej tego krzyku nie chce słyszeć.

Dlaczego nie? – zdziwił się inspektor. – Przecież to pański jedyny dowód.

Nie mam zamiaru wnosić żadnego oskarżenia. Jak pan sam zechciał zasugerować, zrobiłbym z siebie kompletnego idiotę posuwając się do czegoś takiego. Nie, dziękuję, dowody są zbędne, nie wiem zresztą, czego miałyby dowodzić. Że trapią mnie omamy słuchowe? Pan wybaczy. Chyba już mi lepiej, czy mogę iść?

To była akurat prawda. Miał ochotę jak najszybciej stąd wyjść. Trapiły go nie omamy słuchowe, tylko mocne przekonanie, że nie powinien już dłużej siedzieć w tym ciasnym i dusznym gabineciku, nieprzyjemnie podobnym do karceru, w którym spędza się czas za karę, a nie dla przyjemności. Oparł dłonie na blacie i wtedy zabrzęczała komórka inspektora. Opuścił ręce.

Co jest, Macerak? – warknął inspektor, niezadowolony, że mu przerywają w kluczowym momencie. W miarę słuchania jego złość przechodziła w zainteresowanie, o czym bezbłędnie informowała jego tężejąca twarz. Wetknął palec wskazujący w otwór płyty z audiobookiem i mimowolnie obracał ją palcami. „Żywy odtwarzacz”, przemknęło profesorowi przez myśl. Siedział i czekał. Teraz nie wypadało wychodzić.

Możesz to powtórzyć? – poprosił Madej i dotknął palcem wyświetlacza.

Ale co? – spytała głośno komórka.

Macerak, skup się. Jak powtórzyć, to znaczy że to samo, tylko jeszcze raz.

Aha. No więc miał pan dobrą intuicję. Dzwoniła mama tego Damiana, co się utopił na Zakrzówku, że znalazła płytkę z tytułem Cegielnia. A na laptopie jej córka przejrzała folder z muzyką i znalazła ten sam audiobook na mp3. Znaczy, chłopak przegrywał sobie na telefon. Musiał słuchać.

Uniesione brwi inspektora mówiły do Zawijasa: „I co pan na to?”, podczas gdy palce bawiły się obracaniem krążka.

Dalej.

No więc…

Macerak, błagam! Nie zaczynaj jak analfabeta każdego zdania od „no więc”. Wytęż umysł. Przeskocz samego siebie.

Now… Jeszcze jeden przypadek jakby był trochę podobny – ciągnęła na głos komórka. – Dziewczyna poszła na spacer nad Wisłę, na bulwar, no ten, co się nazywa jak z Potopu

Kurlandzki.

No wł… tak! Założyła słuchawki na uszy, położyła się na trawie i po prostu umarła.

Na co? – wyrwało się profesorowi.

Właściwie na nic… przepraszam, dobry wieczór, aspirant Macerak…

To profesor Aleksander Zawijas – szybko wtrącił inspektor. – Specjalista od literatury. Próbuję go namówić do pomocy, ale na razie bezskutecznie.

Aha. Now…, tak, lekarz wpisał serce jako przyczynę zgonu, bo niczego innego nie znaleźli. Jej matka sprawdziła: dziewczyna słuchała Cegielni.

www.unsplash.com/phil hearing

Dobrze, Macerak. Dzięki. Zadzwoń do tych ludzi i jakoś oględnie im powiedz, żeby na razie nie słuchali tego audiobooka. Nie mów nic o naszych podejrzeniach, po prostu niech nie dotykają pliku, to znaczy tej cholernej płyty, bo stanowi dowód w sprawie. Jakoś tak. I nie zaczynaj od „no więc”, bo cię zignorują.

Jasne, panie inspektorze, tak powiem. Może być tylko problem z matką tej dziewczyny znad Wisły. To dziennikarka z „Wyborczej”.

O kurwa – jęknął Madej. – A która?

No, ta… Massa.

Czemu mi o tym wcześniej nie powiedziałeś? Jasna dupa! Jej córka zmarła na serce nad Wisłą? Cholera, cholera! Był przy tym jakiś prokurator? Jest sprawa?

No właśnie nie. Protokół z sekcji, na jej żądanie. A potem cisza.

W takim razie do niej nie dzwoń. I szukaj dalej. Tylko ostrożnie.

Rozłączył się i spojrzał na profesora wzrokiem pełnym wszelkiej wymowności.

Nie lubi pan „Wyborczej”? – spytał Zawijas z rozbawieniem.

Lubię. Ci dziennikarze są cholernie dociekliwi i nieustępliwi. I to jest problem.

Chodzi panu o to, że jak się baba doczepi, to nie popuści?

Niech pana Bóg broni mówić o niej „baba”! – zakrzyknął Madej unosząc obie ręce. – Jak to usłyszy, udusi pana w feministycznym sosie i zje zagryzając sałatką z gendera.

Kto?

Marta Massalska, tygrysica krakowskiego dodatku „Wyborczej”. Przepis na ten drink jest prosty: spirytus, proch strzelniczy i pokruszone żyletki. Jeśli się dowie o tych podejrzeniach, nici z dyskrecji. Nasze fotografie wylądują na pierwszej stronie, ze zmierzwionymi włosami i kosym spojrzeniem, nieco niewyraźne, nad głowami wielki tytuł: TROPICIELE AUDIOBOOKA ZABÓJCY! Na pewno chcemy takiej medialnej sławy?

Profesor skrzywił się w uśmiechu i pokręcił głową.

Proszę nie używać liczby mnogiej. Nie my, tylko pan, ponieważ ja jednak chciałbym się pożegnać i wrócić do swoich zajęć. Nie będę się wypierał, sprawa do pewnego stopnia jest intrygująca i nie wątpię, że z odrobiną samozaparcia ją pan wyjaśni. Beze mnie. Nie widzę tu dla siebie roli. Mogę jedynie ze swej strony zapewnić, że nikt się ode mnie nie dowie o tej dziwacznej historii, i że nigdy więcej nie pozwolę sobie nazwać pani Massalskiej „babą”. A co do zabijającego audiobooka, to proszę mi wybaczyć, ale reprezentuję instytucję naukową i pańskie sugestie nie mieszczą się w jej paradygmacie badawczym.

Wstawszy zdjął z oparcia przemoczony płaszcz, który zaczął już aromatycznie parować, i narzucił go z elegancją na ramiona. Powróciła przemożna chęć, by natychmiast opuścić to ciasne pomieszczenie i wyjść wreszcie na chłodną ulicę, przyjemnie rześką od wrześniowego deszczu. Chciał głęboko odetchnąć, uwolnić się, zejść z tej niezwykłej sceny, na którą wepchnął go ciąg jak najbardziej zwykłych zbiegów okoliczności. Głos w jego głowie zamilkł, strach minął, drżenie ustało, puls zwolnił. Potrzebny był jeszcze oddech. Wyluzowanie.

Audiobook, który zabija. On przeżył, ponieważ zdążył wyhamować. Nie samochód, tylko narrację. Jest literaturoznawcą, dlatego potrafi panować nad fabułą, w przeciwieństwie do czytelników amatorów, którzy wpadają w nią jak mucha do miodu i nie mogą się już wydostać. Ocalał, bo sam pisze i wie, co to jest pisanie.

Kompletna bzdura.

Zawijas, idź do domu.

Pójdę już, inspektorze – powiedział wyciągając rękę. – Powinienem dodać „niech pan zadzwoni, jakby co”, ale właściwie nie wiem, czy chcę. Do widzenia.

Jego wyciągnięta dłoń zawisła nad stołem.

Niech mi pan da minutę – powiedział inspektor podnosząc się z krzesła. – Tylko jedną minutę, sam ją pan wybierze. Z pierwszej części, która ma dokładnie dwadzieścia jeden minut i piętnaście sekund. Dowolna. Pan wybiera, ja puszczam i słuchamy obaj. Przecież to i tak kompletna bzdura,

(jak on to usłyszał???)

więc nic nam nie grozi. Bardzo pana proszę. Jedna minuta.

Zanim profesor zdążył odpowiedzieć, Madej ruchem prestidigitatora wyjął spod biurka przenośny odtwarzacz z otwartą na wierzchu klapą i włożył doń krążek CD.

To jak, która? – spytał z palcami uniesionymi nad odbiornikiem jak nad kapeluszem, z którego zaraz wyskoczy królik.

Jedenasta – odparł odruchowo profesor i ugryzł się w język. – To znaczy nie, wolałbym jednak nie…

Pierwsze słowo się liczy – mruknął inspektor Madej i już wciskał klawisz z wyszukiwaniem. Gdy dotarł do właściwego miejsca, uniósł palec w gotowości i wskazał profesorowi krzesło. Ten po raz trzeci usiadł, z lekkim skurczem w żołądku. Wielkie oczodoły głośników kierowały wprost ku niemu nieżyczliwe spojrzenie.

Jedna minuta – powtórzył policjant z uniesionym palcem, jakby podkręcał napięcie przed spektaklem. Wcisnął PLAY i stał nad urządzeniem jak alchemik nad kotłem.

Głos chrypiał nieznośnie niskim basem, a miejscami warczał zupełnie jak pies, który nauczył się mówić. Mógł być głosem kogokolwiek, czegokolwiek, ale na pewno nie był głosem lektora zatrudnionego do czytania powieści.

się wam wydawało, że możecie sobie chodzić po tej ścieżce tam i z powrotem? Wybijcie to sobie z głowy, słyszycie? Moja ścieżka, mój las, moja cegielnia – wszystko tu jest moje! Kto raz wszedł, zostaje na zawsze. Okruchy zmiotłem ze stołu, ogień w piecu rozpaliłem, warzę godziwą strawę specjalnie dla was i czekam. A żebyście nie ociągali się zbyt długo, wysyłam gońców z ponagleniem, pojmiecie znaki niechybnie. Jakoż słoneczna tarcza w koronie z krwi ku zachodowi się chyli.

Ta ścieżka jest tylko dla was. Czekam. Nie zaczynamy zdania od „nowięc”? No więc, profesorku, nie wybieraj się jeszcze do domu. Tu teraz twoje miejsce i twój czas. Słuchaj uważnie poleceń pana inspektora, albowiem mamy razem sporo do zrobienia.

A na końcu was zabiję. Bo to jest ścieżka tylko w jedną stronę. Rozumiecie? Rozu… jedną… zrobieni… biję…

Pstryknął klawisz stopu. Palec zamarł w powietrzu, jakby groził odtwarzaczowi. Następnie inspektor uległ zawodowemu odruchowi i zaczął uważnie oglądać ściany i sufit w poszukiwaniu podsłuchu. Miał przy tym minę kogoś, kto usilnie chce dać do zrozumienia, że się nie przejął. Próbował pogwizdywać.

Aleksander Zawijas roztrzęsioną ręką sięgnął po komórkę.

Magda? Wszystko w porządku? Nigdzie nie wychodźcie! Jestem na policji, nic mi się nie stało. Nie potrąciłem nikogo, przecież samochód mam w warsztacie. Słuchaj – pod żadnym pozorem nie słuchaj tego audiobooka, rozumiesz? Absolutnie! Ani Zośka, ani Jacek. Nikt! To bardzo ważne! Później ci wytłumaczę! Bardzo ważne! Przyrzeknij! Pa, niedługo wrócę. Pa.

Rozłączył się i oparł łokcie na blacie, wbijając wzrok w odtwarzacz z kręcącą się na jałowym biegu płytką.

To pańska mistyfikacja? – spytał.

Nie, to pański dowód – odparł inspektor Madej.

Na co właściwie?

Że nie miał pan omamów słuchowych, profesorze. Z tym audiobookiem naprawdę jest coś nie tak. Bardzo mocno nie tak.

Z nim, czy z nami? – spytał profesor. Nie usłyszał odpowiedzi i odczuł z tego powodu niemałą ulgę.

Cdn.