„Coś się kończy, coś zaczyna”, lutowy felieton Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Maksymilian Rigamonti/ Wydawnictwo WAB

Walentynki tuż tuż, a to oznacza, że Instagram zaroi się od ckliwych cytatów, zdjęć z różami i pierścionkami zaręczynowymi. Nie bardzo rozumiem, co romantycznego jest w oświadczynach poczynionych tego dnia, ale widocznie jest w tym jakaś magia. Nie zapomnijmy o balonikach i czekoladzie. I wśród tego całego ckliwego gówna, przewija się gdzieś Szczygielski ze swoim Sercem.

Jeszcze kilka lat temu byłem pogodzony ze swoim losem. Siedziałem w pracy na niewygodnym krześle i zastanawiałem się, jak zabić te ostatnie kilka godzin do magicznej szesnastej. I tak codziennie. Od poniedziałku do piątku. Od stycznia do grudnia. Dziś moje życie wygląda zupełnie inaczej i nie dlatego, że z pracy odszedłem i mam inną. Wygląda inaczej, bo jestem chodzącym dowodem na to, że książki zmieniają życie. Moje zmieniły i to jest krótka historia pewnego przypadku.

Pisać zacząłem właśnie z przypadku. Z nudy i dlatego, że lubię darmowe żarcie. Zresztą, czy jest ktoś, kto go nie lubi? Dowiedziałem się, że w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu organizowane są warsztaty pisarskie. Warsztaty z noclegiem, wyżywieniem oraz lekcjami od samych mistrzów. Miałem już wtedy za sobą kilka całkiem udanych (jak na wtedy) opowiadań, więc spróbowałem. Napisałem tekst w dwa dni, wysłałem i tak się przyjemnie złożyło, że zostałem doceniony. Spędziłem więc tydzień we Wrocławiu w samym środku festiwalu i z ludźmi, którzy po prostu kochali pisanie.

Moim pierwszym nauczycielem był Mariusz Czubaj. Ten sam, który kilka lat później powiedział mi po rozdaniu nagród Wielkiego Kalibru, że czuje się ojcem chrzestnym mojego sukcesu. Wróciłem z kolejnej edycji tego samego festiwalu z nagrodą specjalną i wiedziałem, że teraz dużo się zmieni. Nie w sensie finansowym czy mojej popularności, ale tego, co siedzi w mojej głowie. Bo to w mojej głowie tkwiła ta nuda, która sprawiła, że zacząłem pisać Aortę. Książkę, która zmieniła wszystko.

Nie jestem przykładem pisarza, który zaraz po debiucie zdobywa wydawniczy świat i niczego nie musi już udowadniać, bo i tak wszyscy liżą mu rowa. Miałem i dalej mam dużo rzeczy do udowodnienia, ale głównie samemu sobie. Aorta sprawiła, że uwierzyłem w siebie. Trochę, bo nie powiem, żebym czuł się dobrze ze samym sobą. Nigdy się tak nie czułem, ale debiut na zapchanym rynku wydawniczym udowodnił mi, że jestem w czymś dobry. A przynajmniej, że nie jestem całkowicie do dupy.

Pracę nad kolejną książką zacząłem już będąc zatrudnionym w innym miejscu. Tam nie zastanawiałem się, jak wytracić godziny do końca dnia pracy, ale jak je wydłużyć, bo z niczym się nie wyrabiałem. Krew pisałem nocami i w weekendy. Z nieustającą presją, że musi być lepsza. Mocniejsza, ciekawsza i bardziej wciągająca, niż Aorta. W końcu druga książka to sprawdzian dla debiutanta. Jak go obleje, to pozamiatane. W pewnym momencie zwyczajnie odpuściłem. Przestałem pisać, a za to zacząłem oglądać dużo kotów w Internetach. Stwierdziłem, że to i tak bez znaczenia, co napiszę, bo przy takim nagromadzeniu autorów, zapomni się o mnie w kilka dni po skończeniu lektury.

Paradoksalnie, to mi właśnie pomogło, bo Krew praktycznie napisała się sama. Wtedy, kiedy zdecydowałem się odpuścić. Druga powieść pojawiła się na rynku i cholera, do tej pory nie rozumiem, czemu nie zgarnąłem za nią żadnej nominacji. Jest o klasę lepsza, niż Aorta. Pod względem konstrukcyjnym i językowym znacznie dojrzalsza. Stała się taka, bo ja się zmieniłem. Pisanie sprawiło, że zacząłem podchodzić dożycia odrobinę inaczej. Odrobinę, bo do wielkich zmian potrzebowałem jednak czasu.

Serce, zamknięcie trylogii, wymęczyło mnie na każdym możliwym polu. Znów czułem presję i to znacznie większą, niż przy Krwi. Ściskało mnie od środka wiele rzeczy, a znajomi mówili, że wyglądam jakbym wiecznie był nieszczęśliwy. Tak, był moment,że pisanie mnie unieszczęśliwiało. Nie wiedziałem, czy będę sobie w stanie z tym poradzić. Wiedziałem, że muszę to skończyć, bo inaczej mnie to zabije i palnę sobie w łeb. Miałem w głowie wszystko poukładane, bo Aorta, Krew i Serce to jedna, długa opowieść. Opowieść, która musiała się skończyć, żebym ja mógł pójść dalej.

Serce skończyłem dawno temu, a w świecie wydawniczym musiały minąć lata świetlne (tak, wiem, że to jednostka odległości, nie czepiajcie się), by pojawiła się na półce. Czy poszedłem dalej? Tak, bo pisanie sprawiło,że przejrzałem na oczy i odkryłem rzeczy, które wcześniej skrywały się pod mgłą. Tą, która spowijała mój mózg. Jestem kurewsko dumny z każdej mojej książki. Z każdej, ale z Serca w szczególności, bo to zamknięcie. Zamknięcie idealne i wyzwalające mnie z łańcuchów, które sam sobie założyłem przed laty.

Zmiany są potrzebne, a każda z moich książek taką zmianą była. Życiową czy też psychiczną. Mogę śmiało powiedzieć, że coś się kończy, coś się zaczyna. I teraz, kiedy na Walentynki gdzieś na Instagramie zobaczycie moje Serce, pomyślcie przez chwilę o jednej rzeczy.

Książki zmieniają życie.

Bartosz Szczygielski