Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was – może nawet, na co po cichu liczę, większości – problem poruszony w tym liście nie dotyczy. Ale, ponieważ praktyka, do której zamierzam się odnieść, nie jest nowa i kilka razy zepsuła już paru osobom krew, pozwolę sobie napisać otwarcie do Wszystkich. Może gdzieś kiedyś, w przyszłości, gdy pojawi się wywołana okolicznościami pokusa, treść tego listu zaświta w głowie? Bardzo bym chciał, by tak właśnie było.
Otóż chodzi mi o to, drodzy Wydawcy, że czytelnik nie jest debilem. Znaczy – owszem, zdarzają się wyjątki, jak w każdej grupie, ale przeciętnego czy też, chciałoby się zażartować, statystycznego odbiorcy literatury nie można określić tym mianem ani w znaczeniu medycznym, ani potocznym.
To oczywiście nie znaczy, że nie jest podatny na sztuczki, manipulacje i triki. Wszyscy dajemy się na nie łapać, zwłaszcza dzisiaj, gdy tempo naszego życia dostrzegalnie przyspieszyło, a mnogość informacji bombardujących nas codziennie stała się przytłaczająca. Szybko, w biegu zauważamy coś, wydaje nam się, fajnego, łapiemy pod wpływem impulsu i dopiero po czasie orientujemy się, że ktoś nas kiwnął. Niby na legalu, nie ma tu żadnego przestępstwa. Ale przyzwoitość leży w kącie i kwili.
Naprawdę rozumiem potrzeby rynku, rozumiem zasady marketingu, miałem dość długi epizod pracy w branży i jako publikujący autor też nieustannie szukam sposobów na zainteresowanie czytelnika. Uważam jednak, że pierwszą zasadą, jaka powinna dominować jest: hej, jesteśmy fair wobec odbiorcy. Jasne, trochę kusić musimy, ale jednak bez przesady, są granice.
Pozwólcie, drodzy Wydawcy, że pokażę to na przykładzie. Wyobraźcie sobie, że jesteście facetem i podoba się Wam dziewczyna (możecie w dowolnej konfiguracji, mnie po prostu tak będzie łatwiej pisać). Chcecie ją poderwać i zaczynacie w tym temacie działać. Uważam, że absolutnie dopuszczalną zagrywką jest zadbanie o oprawę. Jakiś stylista, barber może, wizyta w sklepie odzieżowym, wylanie na siebie flakonu perfum. Wszystko gra, kiedy, podnosząc swoją atrakcyjność, zadbasz o jakieś gadżety – kwiaty, butelkę wina, bilety do kina – czy dobre miejsce i okoliczności zawarcia znajomości. Innym popularnym trikiem, bywa, że trochę bardziej z szarej strefy, ale niech będzie, jest namówienie kogoś, kogo dziewczyna ceni, by szepnął za tobą słówko. Jeśli mówi szczerze, w oparciu o swoją wiedzę, jest super. Jeśli tylko dlatego, że obiecałeś mu piwo, idzie to na jego sumienie. Nadal jednak, uważam, jest to do przyjęcia.
Tym, co do przyjęcia nie jest, byłoby wykorzystywanie faktu, że dziewczyna jest szaleńczo zakochana w filmowej gwieździe, do której jesteś troszkę podobny, rzeczona dziewczyna troszkę wstawiona i jeszcze przebywacie w pomieszczeniu, w którym złe światło działa na twoją korzyść. Już skorzystanie z okazji, nie wyprowadzając jej z błędu, jest paskudne. Ale zaplanowanie tego i zrobienie stosownego make-upu, byleby się tylko pomyliła i zorientowała po czasie, to już skrajna chujoza.
Ufam, że zgadzamy się co do przykładu i jego oceny. A skoro tak, przenieśmy to na rynek książkowy.
Nie tak dawno wydawnictwo SuperNova, znane w latach dziewięćdziesiątych z wydawania większości rodzimej fantastyki, dziś skupione na odcinaniu kuponów od zamieszania wokół Wiedźmina i Andrzeja Sapkowskiego, postanowiło wydać zbiór opowiadań konkursowych napisanych przez czytelników „Nowej Fantastyki” z okazji „urodzin” Wiedźmina. Konkurs zyskał przychylność samego autora, który podobno uczestniczył w wybieraniu tekstów. Zwycięskie opowiadania opublikowano w piśmie, a do tego zdecydowano, że antologia pojawi się również w wersji książkowej.
Podkreślę kluczowe słowo: antologia. Tu rozumiana jako zbiór tekstów różnych autorów, ze wskazanym tematem i zbiorczym tytułem. Pisałem do kilku takich antologii, widziałem ich jeszcze więcej, nawet takich dedykowanych konkretnemu autorowi (weźmy za przykład wydane w Polsce „Jest legendą…” poświęcone Richardowi Mathesonowi) i nieomal zawsze na okładce umieszcza się nazwiska autorów poszczególnych tekstów, choćby mniejszymi literami. Ale nie tu. Tutaj czytelnik, natrafiając na tę książkę, musi uważać, by zauważyć słowo przedstawia umieszczone pod wielkim ANDRZEJ SAPKOWSKI. Pod spodem jest równie wielki tytuł „WIEDŹMIN: SZPONY I KŁY”. Wszystko zaprojektowane jest tak, by przeciętny odbiorca, zauważając książkę w Empiku czy kiosku, uznał, że to nowa powieść lub zbiór opowiadań jednego autora.
I tutaj ktoś z Was, Szanowni Wydawcy, powie: No, trzeba było uważać. Zanim to jednak zrobicie, pozwólcie, że przypomnę że w polskim popie już tych słów użyto. Wypowiada je kasiarz Kwinto, rozbrajając bankowy alarm w filmie „VaBank”. Nie wiem, czy chcecie być przyrównani do człowieka, który rżnie innych na kasę.
Idźmy dalej. Robert Ziębiński, dziennikarz, pisarz, obecnie naczelny polskiej edycji „Playboya” opublikował swego czasu książkę zatytułowaną „Stephen King. Sprzedawca strachu”, ciekawą, choć trochę nierówną publikację na temat ekranizacji powieści Stephena Kinga, która jednak przeszła bez większego echa.
Zapytacie pewnie, skąd zdziwienie, skoro podobne prace generalnie nie są chodliwe? Otóż stąd, wydawcy – o ile wiem, w porozumieniu z autorem – wpadli na dość przewrotny pomysł promocji i zabawy okładką i tekstami na niej. Pierwsze wrażenie, gdy na nią spojrzymy, jest jednoznaczne: oto nowa książka Stephena Kinga, zatytułowana „Sprzedawca strachu”. W pierwszym wydaniu – nie wiem, czy były kolejne – Wydawnictwo Replika poszło w tej zabawie tak daleko, że… nazwiska Ziębińskiego w ogóle na pierwszej stronie okładkowej nie ma! Trzeba je było specjalnie doklejać w postaci specjalnej nalepki!
Przy tej zagrywce przyczynek do napisania tego felietonu wydaje się niewinnym wykorzystaniem nadarzającej się okazji. Chodzi mianowicie o książkę „Dziecięce zabawy” autorstwa Tomasza Mroza wydaną przez śląskie wydawnictwo Videograf.
Ktoś może powiedzieć: ale czego się człowieku czepiasz? Ma chłopak na nazwisko Mróz, to jakiego ma używać? Upał? Co, jemu nie wolno pisać książek, bo, tak się składa, jest ktoś taki, kto się nazywa podobnie? I to wszystko racja, tyle że argumenty nie dotykają sedna. To nie jest pierwsza książka Tomasza Mroza. Jeśli wejdziecie w sieć i pogooglacie, zobaczycie kilka tytułów opublikowanych w postaci ebooków wypuszczonych przez wydawnictwo RW2010. Różna tematyka, różne oceny, ale, powiedzmy to szczerze, nic, co zdołałoby autorowi zbudować nazwisko wśród odbiorców.
Tyle, że chwila! Akurat to nazwisko jest już zbudowane! Tu nie trzeba pracować specjalnie, bo MRÓZ, zwłaszcza w kontekście kryminału, coś już w tym kraju znaczy! Gdyby teraz odpowiednio to ograć, pójść w minimalistyczną okładkę budzącą skojarzenie ze skandynawskimi kryminałami, wstawić kapitalikami MRÓZ – na podobieństwo książek Remka – to ktoś się może w pędzie złapie? A może – tak, zakładam, tłumaczyć się mogą marketingowcy Videografu – ktoś przez pomyłkę sięgnie, ale mu się spodoba i zostanie z Tomaszem tak, jak jest teraz z Remigiuszem?
Cholera, idę o zakład, że niemal tak samo pomyślał koleś uprawiający seks z pijaną dziewczyną w knajpianej toalecie, której podał się za Johnny’ego Deppa: a może jej się spodoba i wtedy się przyznam, a ona i tak zostanie? A jak nie, przynajmniej zaliczę. Sami powiedzcie, to jednak obrzydliwe, nie?
Szanowni Wydawcy, jak wspomniałem na początku, wiem, że większości z Was problem nie dotyczy, bo nie zniżylibyście się tak bardzo dla paru groszy. Ale apeluję: czy to na spotkaniach branżowych, czy w kuluarach, gdy komuś z Waszych kolegów wpadnie do głowy kolejny raz odwalić taki pomysł, dajcie mu w ryj. Tak po prostu, szczerze, w imieniu polskiego, ale i światowego rynku książki. Bo, nawiązując do słów Gustawa Holoubka zapytanego kiedyś w programie, czy czegoś nie toleruje, to to, do czego nigdy i w żadnej branży dopuszczać nie wolno, to jawnego skurwysyństwa.