Miałem ostatnio taką oto sytuację. Zaproponowałem grupie moich czytelników, w podziękowaniu za zakupienie książki w przedsprzedaży, specjalny bonus, który długo był dla nich niespodzianką, a w końcu okazał się linkiem do nagrania mojego roastu, który w Boże Ciało odbył się w warszawskiej klubokawiarni Worek Kości. Ujawniając tę informację, napisałem, w jaki sposób ów bonus można uzyskać, potem kilka razy przypominałem o tym w kolejnych, dłuższych i krótszych wpisach, wreszcie – napisałem podsumowanie roastu, w którym wskazałem wyraźnie: informacje, jak można otrzymać nagranie, znajdują się na końcu wpisu.
I teraz propozycja zabawy. Czy jesteście w stanie przewidzieć, o co zapytano mnie w komentarzach do tego konkretnego wpisu? Tak, z pewnością zgadliście. O to, jak uzyskać obiecany bonus.
Pomyślałem wtedy tak: to nie są przecież przypadkowi ludzie. To odbiorcy, którzy czytają moje książki, którzy dokonali zakupu przedpremierowo, co świadczy, zakładam, zarówno o sympatii do mnie jak i do tego, co piszę. Tekst, który napisałem, był taki jak je zwykle piszę, a informacja o tym, co jest na jego końcu, wpadła dosyć wcześnie. Co więc się stało?
Trochę zaniepokojony ruszyłem na t wędrówkę po sieci. Sprawdziłem profile znanych mi pisarzy, koleżanek i kolegów po piórze. Podobne sytuacje raz za razem. Sprawdziłem fanpage serwisów zajmujących się książkami, część fanpage’ów blogowych – te akurat sprawdzam regularnie, by sprawdzić czy mój felieton „Blogobojni” przyniósł jakikolwiek inny skutek prócz obrażenia się na mnie szeregu blogerek i kilku wydawnictw – i tam również to samo. Jezus Maria, ludzie związani z książkami, pasjonaci tychże, nie umieją czytać!
Oczywiście to wniosek mocno na wyrost. Na pewno większość z nas umie składać literki, słowa, a nawet zdania. Jestem też przekonany, że ogrom tego grona, czytając w sprzyjających czytaniu okolicznościach, świetnie sobie radzi z obcowaniem z książką, skupia się należycie, wyciąga wnioski. Problem jednak w tym, że takich okoliczności jest coraz mniej, więc większość tego, co czytamy, odbieramy tak, jak wpisy na Facebooku. Niedokładnie, na chybcika, po łebkach, przeskakując co gęstsze akapity, zbudowane ze zdań złożonych, jak choćby ten właśnie, w którym umieszczam mały, w założeniu raczej humorystyczny eksperyment. Oby nieudany. Zachęcam państwa do zabawy i umieszczenia przed swoim komentarzem, odnoszącym się do tego tekstu trzech liter, które wrzuciłem tu losowo, osobno i nie pasujących do reszty. Trudność polega na tym, że jedna z rzeczonych liter już była. Wyłapaliście?
www.unslash.com/Becca Tapert
Uważne czytanie i składanie literek to jednak jedno. Natłok treści i bodźców wokół sprawia, że nawet przyswajając je wszystkie, nie dajemy sobie czasu na ich utrwalenie i analizę. Treści z nami nie zostają, wypadają zupełnie z głowy zanim doczytamy akapit. Zostaje z nami tylko to, na co jesteśmy wyczuleni. Stąd tyle dyskusji pod byle pretekstem dryfuje w stronę utartych schematów, stereotypów, zabetonowanych przekonań. Przykładem niech będzie wciąż tu i tam głośno omawiany mój list do Mroza, w którym kluczową kwestią, jak się okazało, było tempo pisania Remigiusza, a nie to, co stanowiło jego właściwe sedno – kwestia i odpowiedzialności pisarza za angażowanie w swoją twórczość spraw ważnych społecznie.
Nieuważne czytanie połączone z brakiem czasu na własną analizę tekstu sprawia, że jako czytelnicy coraz częściej idziemy na skróty. Dołączmy do tego niedobory odważnych i uważnych krytyków – czyli tym samym oddanie całej funkcji krytyka w ręce amatorów – i dostajemy odbiorców, którzy książki lubią, czytają, ale nie wiedzą, jak je właściwie obsłużyć, więc sprowadzają do ograniczonej funkcji podstawowej. Co przypomina trochę starszą osobę uczącą się obsługi smartfona – ja będę z niego tylko dzwonił i pisał smsy i nie potrzeba mi nic więcej. Ale i tak kupują nowe modele co roku czy co dwa lata, bo jest okazja.
Tempo życia, zgiełk i natłok informacji – to oczywiście są niezwykle ważne czynniki wpływające na to, w jaki sposób czytamy. Ale nadal pozostaje dla mnie kluczowym, że… nikt nas w zasadzie czytać nie uczy. Język polski w szkołach to nieustanne zmaganie się z czasem, gotowe interpretacje kilku książek, które może i coś nam powiedzą o życiu, świecie, epoce (niewłaściwe skreślić, właściwsze dopisać) ale nie zbudują czytelniczej pasji, nie otworzą na myślenie, a wbite na stałe w program i walczące o swoje z lekcjami gramatyki i ortografii, same wręcz sugerują, że to czy tamto lepiej przeskoczyć, by zdążyć ze wszystkim. Zabierając się za tę czy tamtą książkę z kanonu lektur, właściwie masz już zdradzone wszystkie kluczowe punkty fabuły, dowiadujesz się, o czym będziesz mówić. Nic dziwnego, że sięgamy po streszczenia, bo tam jest to, co z książki będzie nam potrzebne. I to, co mamy z niej zapamiętać.
www.unsplash.com/Annie Spratt
Uczymy się literatury tak, jak uczymy się historii. Klasyczną trzyzetką. A potem na przykład pojawia się w Internecie setka bolesnych memów o łatwej Izabeli Łęckiej. Bolesnych nie dlatego, że nieśmiesznych, a raczej dlatego, że tyle przeciętny odbiorca zapamiętał ze skądinąd bardzo koślawej i wypaczonej gotowej interpretacji.
Na żadnym etapie życia nie uczymy się przyswajania kultury dla przyjemności. Nikt nie wyrabia w nas właściwych nawyków, by z satysfakcją czerpać radość z tej wymagającej jednak formy rozrywki. Nie uczymy się, że najlepiej czytać rozdziałami, bo to naturalny, sugerowany przez autora fragment tekstu, którego przyswojenie na raz pozwoli nam utrzymać tempo, rytm i nie szarpać wątków. Nie uczymy się samych siebie i tego, że czytanie przed snem dla sporej części nas niekoniecznie jest dobrym nawykiem, bo zmęczony umysł gorzej przetwarza i przyswaja informacje. Nie uczymy się analizowania zachowań bohaterów po swojemu, nie uczymy się schematów gatunkowych, które ktoś później przełamał. Nic, co dostajemy w standardowym procesie edukacji, nie pozwala nam na skonstruowanie aparatu analitycznego dla większości lektur, po które sięgniemy. Że już nie mówię o czasie na wykształcenie wyobraźni, choćby takiej przestrzennej.
A proces niestandardowy? Pisałem już o kampaniach społecznych, o grupach miłośników książek. Byłem na szeregu takich spotkań, brałem udział w wielu akcjach promujących czytelnictwo. I o ile widzę na poziomie kraju kilka fajnych inicjatyw, większość z tego, na co znajdują się obecnie fundusze, ma albo skostniałą formę dostosowaną do już dawno przekonanych i nawykłych do czytania po swojemu, albo wysypuje się na nieprzystającym do potrzeb wykonaniu bardzo pomysłowych inicjatyw. By nie pozostawić Was bez przykładu tego drugiego – pomysł na wrocławskie „Zakazane lektury” (panel dyskusyjny zakończony czytaniem fragmentu tekstu przez znanego aktora) to pomysł wyśmienity, boleśnie zdruzgotany formą.
Przetrwanie skierowanych w zasadzie do nikogo, puszczonych na żywioł paneli, stanowiących bardziej towarzyskie przekomarzanie przy udziale publiki niźli rzeczywiście promocję czytelnictwa czy zachęcenie do lektury konkretnego autora, to wyzwanie. A szkoda, bo trudno o milsze dopełnienie wieczoru literackiego niż wsłuchanie się w głos Marcina Dorocińskiego czy Arkadiusza Jakubika interpretujących Kapuścińskiego czy Lema.
www.unsplash.com/Anastasia Zhenina
Pytanie też, czy zdajemy sobie sprawę z potrzeby edukacji w zakresie czytania. Kiedy raz przez jedną bibliotekę zostałem poproszony o poprowadzenie zajęć z twórczego pisania, zaproponowałem – co robię często – by z kilku godzin warsztatów, pierwszą poświęcić na pogadankę o czytaniu. O tym, jak to robić, jakie popełniamy błędy etc. Biblioteka, z której do mnie dzwoniono, nie była z dużej miejscowości, więc po dłuższej pauzie usłyszałem tylko: myśli pan, że jak małe miasteczko, to młodzież tutaj nie umie czytać?!
I zanim powiedziałem, że uważam, iż akurat w tej kwestii wielkość aglomeracji to kwestia trzeciorzędna, pani się już rozłączyła, by nigdy później nie zadzwonić.
Największym jednak problemem, z którego nie zdajemy sobie przy tym zagadnieniu sprawy, jest to, że lepiej nie będzie. Rynek zaobserwował tendencję i się dostosowuje. Bo do tego, by zamiast się dostosowywać, coś zmienić trzeba wizji, odwagi i cierpliwości. A o te cechy trudno, zwłaszcza na niestabilnym książkowym rynku. Zresztą, wiemy o tym wszyscy, biznes nie przychodzi do nas po to, by nas uczyć, a żeby dać nam, co chcemy. Tyle, że my nie wiemy, czego możemy chcieć. Nikt nas tego nie nauczył.
I tak, literki były tylko dwie. Dziękuję za uwagę.