„Getto Kaczora Donalda”, czyli początek cyklu komiksowego

Kaczor Donald, fot: oficjalny profil postaci na Fb (@DonaldDuck)

To pierwszy felieton z tej serii, muszę się więc, wybaczcie, przyasekurować wstępem.

Bodaj najtrudniejszym pytaniem z jakim spotykam się przy okazji spotkań autorskich jest: „Panie Jakubie, czy mógłby mi pan polecić jakiś film/książkę/komiks/grę?” Może Was to zaskakiwać, wszak skoro tyle rzekomo czytam, oglądam, gram, wskazanie tytułu czy dwóch nie powinno stanowić dla mnie problemu. A jednak!

Uważam, że odpowiadając na to pytanie wedle własnego gustu, mówiąc po prostu o rzeczach, które mi się podobają, idę na łatwiznę. Mój gust, jak każdy, kształtował się bowiem w określony sposób latami i coś, co dla mnie wielce satysfakcjonujące, innym wcale nie musi się podobać. Truizm? Być może. Jednak w tym konkretnym kontekście – truizm problematyczny.

Zapytany więc o coś takiego, zwykle robię krótką sondę, by dowiedzieć się czegoś o guście rozmówcy i na podstawie tego krótkiego wywiadu staram się dać najuczciwszą rekomendację zgodną tak z moim gustem jak i, mam nadzieję, z gustem pytającego. Zwykle, na ile mogę to zweryfikować, jakoś się udaje.

Najgorzej jest jednak z polecaniem komiksów, bo tak się składa, że najczęściej o jakąś polecajkę pytają mnie ludzie, którzy z tym medium za wiele wspólnego nie mieli, a pod wpływem czy to spotkania, czy prelekcji, chcieliby spróbować. Słyszysz coś takiego i nagle czujesz brzemię odpowiedzialności, bo to trochę jakbyś usłyszał: „Pokaż mi te wszystkie wspaniałości, ale bądź delikatny, dobrze? Jestem dziewicą.”

Pytasz samego siebie, czy na pewno jesteś odpowiednią osobą, czy to nie za dużo. W końcu postanawiasz spróbować:

– Dobra, a czy kiedykolwiek w życiu zdarzyło ci się czytać komiksy?

– Tylko Donaldy za dzieciaka. Potem już nic.

– No tak, mogłem się domyślić.

Bo faktycznie mogłem. Czytałem kiedyś kilka tekstów na ten temat. O tym, jak to wydawany od lat Donald jest jednocześnie wielką szansą, jak i ogromnym przekleństwem komiksu w Polsce. Szansą, bo to właśnie dzięki historiom o Kaczogrodzie masa młodych ludzi w ogóle sięga po to konkretne medium, ale i przekleństwem, bo wyrastając z niego i nie przechodząc gładko na inne komiksy, Polak, nie będący mocno osadzony w komiksowej kulturze, już na zawsze zaczyna utożsamiać wszelkie opowieści obrazkowe w pierwszej kolejności jako coś banalnego, dziecięcego. Opowieści o antropomorficznych zwierzątkach – kto dorosły chciałby w ogóle po coś takiego sięgać?!

By nie zostawiać niedomkniętego wątku, powiem, że zwykle w takiej rozmowie jak powyższa, zanim polecę medium, szukam z rozmówcą punktów styku w innych mediach, polecam komiksy na podstawie lubianych przez kogoś książek czy filmów. Dziś jednak spróbuję to zrobić inaczej i zamiast kluczyć, poszukam odpowiedzi na pytanie: Czy są komiksy, które przeprowadzą nas od komiksu dziecięcego do dorosłego wyłącznie szlakiem zwierzątek, którym nadano cechy ludzkie?

Oczywiście nie gwarantuję, że fakt, iż kiedyś podobał Ci się Donald, dziś sprawi, że i tymi publikacjami będziesz zachwycony, ale hej, chociaż spróbuj! Kto wie?

Zacznij może od Usagiego Yojimbo autorstwa Stana Sakai.

Jeżeli słowo Yojimbo zadźwięczało Ci, drogi Czytelniku w głowie, to fantastycznie. Taki tytuł nosi bowiem wyśmienity film Kurosawy, znany u nas potem jako „Straż Przyboczna”. Samo słowo wywodzi się z języka japońskiego i oznacza ochroniarza. Nim właśnie jest tytułowy Usagi, królik ronin, samuraj bez pana, przemierzający pełen niebezpieczeństw kraj i oferujący swoje usługi tym, którzy ich potrzebują.

Naprawdę trudno przecenić te opowiastki rysowane prostą na pozór kreską, ale jednocześnie pełne niuansów zawartych w tle, elementów obcej nam kultury przedstawionej w przejrzysty sposób dla zachodniego odbiorcy. Czytając poszczególne tomy, szybko zrozumiecie, dlaczego Stan Sakai – który wygląda jak pan Miyagi z filmowej serii o Karate Kidzie, serio, możecie to wygooglać! – zdecydował się na opowiedzenie swojej historii przy pomocy sympatycznie wyglądających zwierzątek. A przy okazji zrobicie sobie, czy też własnym nastoletnim dzieciom, doskonałe wprowadzenie do wyśmienitych filmów wspomnianego już Kurosawy.

A może zamiast tego mroczny kryminał? Jeśli tak, poznajcie Johna Blacksada, prywatnego detektywa żyjącego w świecie, do którego jak raz pasuje wyświechtane określenie „betonowa dżungla”. Jeżeli podobał Wam się animowany „Zwierzogród”, to wyobraźcie sobie taką opowieść stworzoną jednak dla starszego odbiorcy, być może nawet takiego, który już na swej drodze spotkał Philipa Marlowe’a czy Sama Spade’a. Blacksad, nieco nieokrzesany, dobrze zbudowany, antropomorficzny kocur w nieodłącznym prochowcu, to w oczywisty sposób postać budowana na bazie tamtych dwóch, ale dzięki specyfice świata przedstawionego szybko zyskująca własną osobowość. I następuje jeszcze jedno bardzo ciekawe zjawisko, które, choć obecne również u Stana Sakai, w serii komiksowej Canalesa i Guarnido uderza ze zdwojoną mocą. Nagle, patrząc na łasicowatego kapusia, na nieokrzesanego osiłka nosorożca i im podobnych, i przyjmując ich z automatu jako takich właśnie, zdajemy sobie sprawę, że jeszcze łatwiej niż w życiu ulegamy zbudowanym w dzieciństwie stereotypom. Twórcy Blacksada, świadomi tego procesu, nieraz zabawią się w tej serii naszym kosztem. Ale zrobią to z takim wdziękiem i w takim stylu – serio, zobaczcie sobie malarskie kadry z komiksów tej serii! – że nie będziecie im mieli tego za złe.

 

W tym miejscu chciałem nawiązać do zabawy w kotka i myszkę, by płynnie przejść od Blacksada do następnej propozycji, ale doszedłem do wniosku, że oszczędzę Wam podobnych czerstwych żartów. Zamiast tego zapytam czy znacie „Toma i Jerry’ego”? Bo jeśli tak, a obstawiam, że większość zna, to spróbujcie sobie wyobrazić sposób prezentowania w nim postaci. To, jak uroczo rysowano zaprezentowane tam zwierzątka i ludzi. Jak byli oni pocieszni, uroczy i nawet gdy straszni, to w sposób karykaturalny i przez to nieodmiennie śmieszni. Widzicie to? Jeśli tak, to wyobraźcie sobie obsadzoną takimi właśnie postaciami… mroczną, przejmującą postapokaliptyczną opowieść w stylu Mad Maxa. Nie, nie parodię takowej. Mroczne, krwawe postapo. Powiecie, że niemożliwe? A jednak taki właśnie jest wydany niedawno w Polsce hiszpański „Solo: Świat kanibali” Oscara Martina. Przygody Toma i Jerry’ego przywołałem tu celowo, bo hiszpański artysta odpowiadający za „Solo” pracował kiedyś przy opowiastkach o słynnych kocie i myszce. I wykorzystuje teraz tamte doświadczenia, by wywołać w nas gamę kompletnie niespodziewanych emocji. Bo wbrew pozorom wcale nie jest tak trudno wniknąć w ten świat i zgrać się z jego bohaterem, a stopniowanie okrucieństwa świata, egoizmu zwierząt i ludzi walczących o przetrwanie następuje inną drogą niż ta, do której przywykliśmy. Jakbyśmy oglądali animację z dzieciństwa, która w którymś momencie poszła źle. Bohaterowie nie wykpią się już ze wszystkiego, nie ruszy ich sumienie. Takie a nie inne zachowanie wywoła całkiem dorosłe konsekwencje. Świetna rzecz, znakomicie opowiedziana i nie biorąca jeńców.

A gdy już uporacie się z tą wyimaginowaną apokalipsą, możecie spróbować zmierzyć się z tą prawdziwą. To opowieść, która powinna być szkolną lekturą, bo z tematem Holocaustu radzi sobie jak mało która. Nade wszystko jednak to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto szuka odpowiedzi na pytanie, jak sztuka w różnych mediach radzi sobie z próbą ogarniania świata.

Pełna osobistych wątków opowieść Arta Spiegelmana o jego ojcu, który przeżył piekło wojny, byłaby, wierzę w to mocno, przejmująca niezależnie od przyjętej formy. Dlaczego więc artysta zdecydował się na opowiedzenie jej w formie komiksu o zwierzątkach, gdzie Żydzi to myszy, Niemcy koty, a pozostałe nacje przyjmują postaci świń czy psów? Odpowiedź kryje się między wzruszającymi i przerażającymi kartami „Maus. Opowieść ocalałego” komiksu słusznie nagrodzonego Pulitzerem.

 

 

Taka to droga, moi kochani. Od Donalda po Oświęcim. Od feudalnej Japonii pełnej duchów i niezrozumiałych dla nas zasad po pustkowia jałowej ziemi, gdzie jedyną regułą jest „zabij lub zgiń”. Od każdej z tych zwierzątkowych opowieści możecie w każdej chwili odskoczyć w inne historie splecione ze słów i obrazów, bo ścieżek jest tak wiele, że wydają się niezliczone.

Przygodę z komiksem można zacząć na wiele, wiele sposobów. Jeżeli jednak do tej pory trzymaliście w rękach tylko Donaldy, ta zaproponowana przeze mnie to, myślę, całkiem dobry punkt wyjścia. To co, próbujemy?

Jakub Ćwiek