„Ja tu z polecenia”, wrześniowy felieton Jakuba Ćwieka

fot: Mateusz Zatynny

Wyobraź sobie, że czytasz fajną książkę. Dajmy na to mroczny kryminał czy, z bliższego mi poletka, zabawną fantastykę. Patrzysz na okładkę, zapamiętujesz nazwisko autora i potem, w księgarni, szukasz kolejnych jego tytułów. I te znowu trafiają w Twój gust. Kolejny pisarz bądź kolejna pisarka trafia na personalną listę ulubionych czy choćby bardzo lubianych.

A teraz wyobraź sobie, że nazwisko tego właśnie autora znajdujesz na innej książce niż jego, pod kilkoma zdaniami rekomendującego publikację komentarza. Jaka jest Twoja pierwsza myśl? Już ją masz? Świetnie, to teraz przytrzymaj przez chwilę, wrócimy do tego.

Nie pamiętam pierwszej napisanej przeze mnie rekomendacji. Kołacze mi w głowie, że to była ta na książce „Na ziemi niczyjej” napisanej wspólnie przez Annę Brzezińską i jej męża, Grzegorza Wiśniewskiego. Jeśli faktycznie tak było, nie mam powodu do wstydu. Książka jest wyśmienita a i sama rekomendacja, wciąż do znalezienia w sieci, niczego sobie. Sprawdzam teraz i nieskromnie uważam, że znalazłszy się między Dukajem a Orbitowskim nie przyniosłem sobie wstydu.

Inna sprawa, że, choć ładnie ubrana w słowa, nadęta ta polecanka jak nie wiem. Porównywanie książki o wojnie do wyklejanej mozaiki, mówienie z absolutną pewnością, że czytanie „Na ziemi niczyjej” jest jak słuchanie weteranów… no, przyznam Wam, poleciałem.

Oczywiście mogłem, bo raz, że nikt mi przecież później nie każe tych słów bronić, wykazywać słuszności i zasadności przesadzonych fraz, a dwa, że trochę jakby tego ode mnie oczekiwano. Nie po to się wszak bierze do rekomendacji pisarza, by napisał „#spoko, polecam”, ale by wymodził coś ładnego, nadającego się potem do materiałów prasowych.

No bo właśnie taki jest rzeczonych rekomendacji cel. Zareklamować i sprzedać dzieło. Użyć reguły autorytetu, odwołać się do zbudowanej marki jednego autora, do jego czytelniczej bazy, by przekonać ją do kogoś nowego. Za to się oczywiście płaci.

Pamiętam, jakim zaskoczeniem był dla mnie pierwszy przelew za rekomendację. Niezależnie od tego bowiem, czy książka Ani i Grześka była pierwszą, gdzie udzieliłem się na okładce, na pewno nigdy wcześniej nikt mi za rekomendację nie zapłacił. Powiem więcej, dostałem za te dwa zdania przeszło dwukrotnie więcej niż dwa, trzy lata później za felieton do branżowego pisma.

Naprawdę nie rozumiałem, za co te pieniądze. Ania zapytała, czy chcę przeczytać ich książkę przedpremierowo. Powiedziałem, że chętnie. Gdy przeczytałem i się zachwyciłem, zaproponowała bym może, jeśli uważam to za słuszne, napisał rekomendację. Zrobiłem to z największą ochotą, a za rekomendację dostałem książkę. Świetny układ, nie?

Ale pieniądze to było dla mnie już coś za dużo. Jakbym chwalił za kasę. Dopiero Ania wyprowadziła mnie z błędu, mówiąc mi właśnie o tych czytelniczych bazach i o tym, że płaci mi za użyczenie własnej częstotliwości nadawania. Nie za słowa, ale za to, do kogo dotrą.

Potem rekomendowałem książki wiele razy, raz biorąc od wydawcy pieniądze, innym razem nie. Były wśród tych pozycji tytuły znajomych, które rekomendowałem bez dystansu. Nie ze złej woli czy chęci oszukiwania kogokolwiek. Po prostu nie potrafiłem oddzielić procesu tworzenia, którego byłem świadkiem, od samodzielnego efektu końcowego. Znałem autorski kontekst i on pospołu z dziełem działał. Czy sama książka również działała?

Były wśród rekomendowanych przeze mnie pozycji tytuły literackich gigantów, z jakichś powodów potrzebujących w naszym kraju polecanki od lokalnego autora. W ten sposób mogłem zachęcić czytelników do przeczytania opublikowanego pod pseudonimem debiutu Michaela Crichtona albo książki mistrza grozy, Jacka Ketchuma.

Były też polecenia książek debiutantów, o tyle ważne, że pisząc je, czułem, że wprowadzam na rynek kogoś nowego.

I jeśli mogę być z czegoś naprawdę dumny, to z tego, że żadnej książki nie poleciłem wbrew sobie. Że choć czasem popisywałem się frazą, tworzyłem te polecanki niejasnymi, wydumanymi i w gruncie rzeczy niewiele mówiącymi zdaniami, to jednak zawsze nadrzędne przesłanie „przeczytaj, bo warto” płynęło z głębi czytelniczego serca.

Zaznaczam to, bo… nie jest to oczywiste. Kilkanaście razy, z różnych wydawnictw, dostawałem na przykład ofertę: książka taka i taka, streszczenie, kilka słów o autorze, fragment, całkiem solidna stawka. „Rekomendacja musi się zamknąć w dwóch krótkich zdaniach.” podkreślano. A gdy pytałem o samą książkę, mówiono mi, że jest jeszcze w przygotowaniu.

Innym razem oferowano mi pieniądze za możliwość wykorzystania cytatu z recenzji innej książki autora, bez zaznaczania, że chodzi o tamtą pozycję. Zupełnie jakbym napisał te słowa właśnie z myślą o nowej książce, której nie widziałem na oczy. Swoją drogą i tak znalazłem się w korzystnej sytuacji, bo zaproponowano mi pieniądze i w ten sposób dowiedziałem się o planowanej rekomendacji przed czasem. Znam przynajmniej dwa przypadki, gdy fragment z nie tej recenzji poszedł na prawie cytatu.

Ale nawet gdy wszystko przebiega tak, jak powinno, problemem wciąż jest czas. Nie na napisanie rekomendacji, bo to trwa zwykle z parę minut. Godzinę, jeśli chcemy być kreatywni i elokwentni. Chodzi oczywiście o przeczytanie książki. Podrzucone w szczotkowej wersji rozklejające się tomiszcze czyta się tak sobie, a presja czasu zdecydowanie nie pomaga. W końcu zbliża się moment, gdy rekomendację trzeba oddać, a tu jeszcze dwieście stron, własna praca, zamieszanie rodzinne. Wtedy pisze się coś dobrze brzmiącego i na tyle ogólnego, że prawdziwego. Bo o ile dopuszczam do siebie myśl, że są autorzy, których rekomendację można po prostu kupić i dostać taką z szablonu, to jednak, na ile się orientuję, nikt nie jest takim cynikiem względem swoich odbiorców.

Bo właśnie o nich chodzi. O swoich odbiorców, bo tylko na nich zadziała nazwisko konkretnego autora. Pytanie jednak, i tu wracamy do początku tego tekstu, czy nawet przy zachowaniu wszelkich zasad uczciwości, taka rekomendacja jest dla kogokolwiek przydatna?

Bo wielu ludzi zdaje się zapominać, że zwykle książki nie czyta pisarz, a czytelnik. A to zupełnie inny rodzaj percepcji. Wgłębiając się w fabułę, odbieramy ją częściowo za pomocą narzędzi używanych przy pisaniu, ale jednak większość z nas bardziej jest czytelnikami niż pisarzami. I czasem jako czytelnikom podobają nam się zupełnie inne rzeczy niż jako autorom. O czym innym piszemy, co innego chcemy czytać. I rekomendujemy.

Dostając jednozdaniową opinię, czytelnik nakłada sobie natomiast na te słowa obraz autora tej i tej książki, być może traktuje to jak netfliksowe: skoro podobało ci się to, to spodoba ci się także to. A dla mnie ten związek nie jest oczywisty.

Rozwiązaniem są recenzje. Nie jednozdaniowe hasła reklamowe opatrzone takim a nie innym nazwiskiem, ale recenzje tych samych autorów na temat książek. Jasne, że się nie zmieszczą na okładce, ale przecież moglibyśmy wprowadzić nowy, dobry zwyczaj i pisać na ostatniej okładkowej stronie: w środku krótkie recenzje Jakuba Ćwieka, Mariusza Czubaja i Jacka Dukaja. I tak zwykle oglądamy książkę przed zakupem. Czemu nie poświęcić kilku ostatnich stron na takie właśnie bezspoilerowe opinie pozwalające rozwinąć myśl?

Wtedy nie byłoby wyłącznie powoływania się na regułę autorytetu. Nie byłoby niebezpieczeństwa – albo byłoby mniejsze – że rozjadą nam się gusta z literackim idolem i przez to przeczytamy gniota pokroju „Dziewczyny z pociągu”, po którą ja sięgnąłem jeszcze przed boomem na nią za sprawą rekomendacji Kinga.

Słowem, jeśli się da, pokażmy, że w tym wszystkim nie chodzi tylko o kasę, a przede wszystkim o polecanie dobrych, fajnych książek.

Jakub Ćwiek