Krzysztof A. Zajas
Dziennik czasu pandemii cd.
24 maja 2020 (21326 zarażonych, 996 zmarłych)
Zapisuję słowo „ognisko” i czuję zapach dymu. Dopisuję drugie, „gitara”, i brzęczy akord a-moll. Działa, myślę sobie. Palce zawisają nad klawiaturą, w opuszkach wibrują możliwości. Mogę napisać wszystko i chwilę sycę się wszechmocą. Słowa wynurzają się z mroku wlokąc za sobą rzeczy, ludzi, zdarzenia. Wspaniałe. Idą. Wynurzają się z mroku. Na przedzie dwaj chłopcy z naręczem gałęzi, za nimi dziewczyna i jeszcze jeden chłopak, z gitarą na ramieniu. Idą. Siadają wokół ognia. Trzeba im dać imiona. Kiedyś już je mieli, ale czy te same? Nie jestem pewien. Pamiętam je, ale ich znaczenie wiąże, odbiera swobodę, drażni opuszki palców alergią prawdziwości. Musiałbym wtedy pisać wszystko tak, jak było. Prawdę. Cóż za dziwne słowo!
Byli. Zeszli na groblę płytkim wąwozem, wyżłobionym kołami w gliniastym podłożu, które w czasie suszy zamieniało się w żółty popiół. Można było go nabierać w garść i podrzucać do góry, a wtedy spadał kaskadami dymu i grudek, ciągnących za sobą smugi jak zestrzelone samoloty. Kazek był w tym najlepszy, podobnie jak w wynajdywaniu grzybów w wysokiej trawie Figarni. Brał kurz w obie dłonie, jak spragniony nabiera wody ze strumienia, i rzucał pionowo nad ich głowy. Uciekaliśmy, a on się cieszył. Imię jednak nie do przyjęcia. Kazek – jak menel spod sklepu. Powinienem mu je odebrać i zapisać, powiedzmy, Łukasz. Chyba jednak tego nie zrobię.
Ona była Anka. Zwyczajnie, najprościej jak można. Powinna być Julka, albo Weronika. Albo Iza, które bardzo lubię. Ale to Anka, pamiętam. Niech zostanie. Miała długie jasne włosy i kiedy opuszczała głowę, opadały po obu stronach twarzy pofalowanymi kurtynkami. Dźwięk gitary ożywiał w jej orzechowych oczach błyski napięcia. Słuchała wtedy z półotwartymi ustami i myślała o czymś bardzo dalekim i ważnym. Znacznie ważniejszym, niż ta grobla, ognisko i wieczór.
– Mirek, przypomnij mi, który to był rok? Ile wtedy mieliśmy?
Mirek jest cały czas ze mną i w żadnym razie nie chce zgodzić się na zmianę imienia. Jest okropne, ale on się upiera. Mówi, że już za późno na wymyślanie mu nowych imion i może mieć rację. Mirek nie żyje od ośmiu lat.
– Pewnie siedemnaście. U ciebie wszystkie ważne rzeczy wydarzyły się, kiedy miałeś siedemnaście lat. Powtarzasz to przy każdej okazji.
– Fakt. Ale to nie jest żadna ważna rzecz. Po prostu ognisko na Tatarskiej Grobli.
Mirek szczerzy zęby nieco czaszkowo i kościotrupowo.
– Jak nie, to po co o tym piszesz?
Dobre pytanie, więc odrywam opuszki palców od klawiszy i chwilę gapię się w okno. Niebem płyną szmaciane chmury. Szczeka pies. Przeleciał ptak. Chwieją się gałęzie na wietrze. Parę drobiazgów, w żadnym nie ma słowa. Wracam do ogniska.
Trzeci chłopak miał na imię Tadek i na prawym policzku nosił dużą bliznę po kopycie końskim. Był mały i ciekawy, podszedł od tyłu, a potem się obudził w szpitalu. Blizna ściągała skórę i Tadek wyglądał, jakby się ciągle uśmiechał.
– Tadek, z czego się śmiejesz?
– Nie śmieję się.
– Aha, to koń, przepraszam.
Nigdy nie chciałbym mieć na imię Tadek, nie z powodu konia, tylko tak w ogóle. Sto lat temu mogło być, ale teraz? Zresztą, nie wiem, czy on tam wtedy był, jakoś go niespecjalnie widzę. Nie wyłania się z mroku.
– Tadek tam wtedy był?
Mirek energicznie potrząsa głową, szczęka chwieje się na zawiasach. Wiedzę ma już niewątpliwą. Kiedy żył, w zasadzie go nie było. Jako dorośli prawie się nie widywaliśmy, on miał swoje życie, ja swoje, oba na swój sposób jedyne, niepowtarzalne i całkiem niewłaściwe. Nie wiem, dlaczego teraz przychodzi do mnie, siada za lewym ramieniem i gapi się na zapisywane zdania. Kiedyś go o to spytałem, ale wykręcił się paradoksem.
– Wszystko jedno, gdzie usiądę. Przecież mnie nie ma.
– Nie o to mi chodzi. Czemu chcesz widzieć moje słowa, skoro już wszystko wiesz? Bo wiesz, prawda?
– Niby tak – zgodził się niechętnie. – Ale co innego wiedzieć, a co innego pisać. Widzieć siebie zapisanego. Rozumiesz, to tak, jakbym dostał z powrotem kawałeczek ciała. I mógł nim czuć.
– A zapach tamtego ogniska czujesz?
– Jasne!
To mnie trochę uspokoiło. Dlatego teraz siedzę przed oknem ze smutnym widokiem na chmury, gałęzie i psa, i piszę o ognisku na Tatarskiej Grobli w 1979 roku. Tak przynamniej twierdzi Mirek, a on teraz już wie, co mówi. Kiedyś gadał głupstwa. Teraz wie wszystko, tylko ciała mu brakuje, dlatego tak liczy na moje pisanie.
Materia ginie, pleśnieje, rozkłada się. Zostaje słowo. I my w nim. Cienie własnych cieni.

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy
30 maja 2020 (23567 zarażonych, 1061 zmarłych)
Wczoraj zmarł Jerzy Pilch. Nie na koronawirusa, tylko tak po prostu. Na siebie. Całe jego życie wyglądało trochę jak wielkie przygotowanie do śmierci – świadome siebie zabijanie, samobójcze do przerażenia. Potrafił sprawiać wrażenie sybaryty, używacza życia, dogadzacza sobie najlepszymi męskimi przyjemnościami: alkohol, seks, literatura. W środku był drżącym jak osika dekadentem, na kilometr węszącym śmierć przyczajoną w tętniących życiem i rozkoszą buduarach. Nawet tych najdowcipniejszych i najbardziej brawurowych ludycznie tekstów Pilcha nie umiałem czytać bez ciągłego oglądania się przez ramię, czy przypadkiem kostucha za mną nie stoi. Parskałem śmiechem i trząsłem się ze strachu. Potrafił uchwycić nagi i bezlitosny dramatyzm istnienia na samej krawędzi brzytwy, tam, gdzie Eros i Tanatos siedzą tuż obok siebie i wspólnie wychylają kielich gorzkiej ambrozji. Bo życie to miłość i śmierć. Nic więcej. Ach, i jeszcze literatura.
Nazywano go kobieciarzem, koneserem damskiej urody, znawcą kobiet. Dla mnie był raczej znawcą męskich kłopotów z kobiecością. Tych naszych szarpnięć, napięć i rozpaczy, o których tylko blade mamy pojęcie, a które działają poza naszą wolą, jak alkohol we krwi. Po mistrzowsku potrafił oddać bezradność mężczyzny wobec kobiecego wdzięku, uwodzicielstwa i samej chuci, buszującej w facetach jak pijany demon. Ona idzie, ja patrzę. Ona tylko rzuca okiem i idzie dalej, ja rozwijam opowieść o miłości, przeznaczeniu i śmierci. Biegnę za nią, naprawdę albo tylko w marzeniach, co niewiele zmienia, bo dla człowieka literatury ta różnica istnieje w bladym zaledwie stopniu. Eros i Tanatos walą niedopitym kielichem o ścianę i biegną za mną dopełnić formalności. Można z tego zrobić romans, kryminał, horror, obyczajówkę, albo wykład – feministyczny czy antyfeministyczny. Pilch potrafił zrobić balladę o życiu i śmierci. Magiczną balladę.
Powalał frazą. Olgę Tokarczuk kochamy za dar opowieści, Andrzeja Stasiuka za wierność Miłoszowi w dotykaniu słowem rzeczy, a Pilcha – za frazę. Parę jego figur weszło już na stałe do języka, na przykład że coś jest (lub nie jest) czymś „w sensie ścisłym”, albo „powiedzieć, że był (idiotą, geniuszem, pijakiem itd.) to nic nie powiedzieć”. Jestem pewien, że każdy polski czytelnik ma swoje ulubione Pilchowe frazy i całe akapity przepisane do kajecika, żeby były pod ręką. Ja mam mnóstwo. Na przykład tę o przepiciu przez bohatera Pod Mocnym Aniołem wszystkich pralek świata:
Jaką duszę ma człowiek, który wie, że przepił wszystkie pralki świata? Odpowiadam: duszę ma uskrzydloną, a myśl jego wiruje jak bęben w ostatniej fazie odsączania. Kiedy czujesz na sercu ciężar miliarda przepitych pralek – jest nie do zniesienia. Ale kiedy unosisz udręczony wzrok i widzisz, jak ptasie ławice białoskrzydłych pralek szybują pod wodnistymi niebiosami niczym eskadry papieskich helikopterów, pojmujesz, iż jest ci dane więcej niż innym. Jest ci dany niekonwencjonalny dar i jeśli zdołasz przeżyć, jeśli przedtem nie umrzesz, możesz zacząć wędrówkę w poszukiwaniu wszystkich utraconych pralek, a nawet – tak jest – w poszukiwaniu wszystkich utraconych rzeczy.
Jeśli przedtem nie umrzesz… Problem w tym, że każdy umiera przedtem. Zanim sięgnie tego, ku czemu się całe życie wychylał. Wychylał i wychylał… Pilch był majstrem frazy zręcznej, panem intelektualnego fajerwerku i laserowej ironii, którą ciął jak mistrz jedi świetlistym mieczem. Kto mu się nawinął pod rękę, cierpiał srodze i bezradnie, nie umiejąc się odciąć. Ale gdy zestawiam myśl jego – przepastnie śmiertelną i przewrotnie poważną – z formą zręczną i piorunowo błyskotliwą, wtedy myślę, że nie sięgnął. „Wędrówka w poszukiwaniu rzeczy utraconych” to stary i mocno już wydeptany szlak pisarski, z mnóstwem ścieżek bocznych i uroczysk, jeszcze nie tkniętych ludzką stopą. Pilch próbował. Wdrapywał się na urwiska, parł w górę skalnych osuwisk, a po obsunięciu nogi i zjechaniu w dół otrzepywał spodnie i lazł z powrotem. Żył i umierał straszliwie, jak na prawdziwego pisarza przystało. Doświadczył zła i cierpienia najczystszej próby, a kiedy mu było mało, sam siebie katował dla pogłębienia wymiaru. Bólu miał aż zanadto. Ale nie sięgnął. Słowo zbyt lekkie, „na fraszkę użyte”, nie uniosło ciężaru doświadczenia skrojonego na miarę prawdziwej epopei. Jego uporczywe powroty do ukochanej Wisły trącą sentymentem zaledwie, prowincjonalną apologią małej ojczyzny z Jerzykowym losem wpisanym w ckliwe wspomnienie. Powtórzenie, które jest solą literatury – tu powtarza samo siebie w obsesyjnych nawrotach. Chciałoby się powiedzieć – jest tylko powtórzeniem.
Nie wiem, może taki jest los genialnych felietonistów, do których Jerzy Pilch z pewnością należał. Felieton pozwala szlifować styl, ale felietonowy. Niełatwo z niego wydobyć się na otwartą przestrzeń powieści, gdzie inne są geometrie i inne atmosferą targają porywy. Pewne rzeczy trzeba tam powiedzieć wprost, jeden do jeden, było tak a tak. U niego prawie nie ma takich sytuacji narracyjnych, każde zdanie jest figurą samą dla siebie, perełką, budulcem od razu z ozdobnikami, prawie nie ma prostych desek. Wiem, odpowiedziałby: proste deski są dla prostaków. I tak, i nie. Także w stylu bogactwo nadmiaru może się złamać w nadmiar bogactwa. Dlatego najlepsze jest Pod Mocnym Aniołem, gdzie sama rzeczywistość picia oraz szpitalnego odwyku wprowadza stany pośrednie, rozchwiane, mgliste i nieuchwytne. Króluje tam wymyślna i finezyjna fraza, ponieważ z założenia nie dostaje konkretnych przedmiotów.
Całe życie lecisz w przepaść, od początku świadomości, od pierwszego spojrzenia. Patrzysz i widzisz przepaść. Spadasz. Pijesz, żeby złapać równowagę w tym stanie egzystencjalnej nieważkości. Na tym polega paradoks alkoholików. Wszystko spływa, gnie się i mięknie, osuwa w otchłań. Lecisz krzycząc aaa! i żeby jako tako się zorientować, przeciwstawiasz otchłani inną otchłań, alkoholową. Płynności się wyrównują, przez chwilę jest stabilniej. Ale tylko przez chwilę, więc trzeba ponawiać. To potrafi działać latami, wytwarza się ułuda porządku, sensu, harmonii. Dwie płynności po zderzeniu dają twardy grunt pod nogami. Złudzenie gruntu. Wtedy możesz pisać. Pisanie i alkohol zastępują życie. Nie – pisanie i alkohol likwidują życie. Na jedno wychodzi. Wychodzi na śmierć.
Tym dla mnie jest pisarstwo Pilcha. Zawsze będę do niego wracał, ponieważ jest taki rodzaj ssania w duszy, które tylko on umiał uchwycić.
Czyli jednak nie tylko fraza.
Miał być jednym z bohaterów naszej Alei Pisarzy w Oświęcimiu, zaraz po Stasiuku i Bieńczyku. Za pierwszym podejściem już prawie się zgodził, ale wtedy wypadła mu poważna operacja i przełożyliśmy na później. Za drugim razem już był ciężko chory i przysłał tylko smsa mniej więcej takiego: „Panowie, odpuśćcie mi, nie dam rady. Pozdrawiam serdecznie”. Miałem już dla niego propozycję cytatu na mosiężną płytę alei, ostatnie zdanie z najlepszej powieści:
Nasze dusze nigdy stąd nie odejdą i nigdy tu nie usną.
Płyta w Alei Pisarzy musi być odsłonięta osobiście przez laureata/tkę, zatem siłą rzeczy pojawiają się tam wyłącznie pisarze żyjący. Jednakże siłą wyobraźni może się tam pojawić każdy. Panie Jurku, proszę spróbować. To nie jest takie trudne, trzeba się tylko lekko pochylić i unieść chustę zakrywającą fragment chodnika z płytą. Najpierw z jednej strony, potem z drugiej, powoli, nie za szybko, żeby publiczność zdążyła zrobić zdjęcia. Wszystko pójdzie gładko, w razie czego ja jestem obok. Później parę słów do zgromadzonych, krótka wypowiedź do lokalnych mediów i zapraszamy do auli na spotkanie z pisarzem.
Wtedy pana dusza na pewno nigdy stąd nie odejdzie.

Jerzy Pilch, fot: Jacek Poremba/Wydawnictwo Literackie
2 czerwca 2020 (24395 zarażonych, 1092 zmarłych)
Wirus się cofnął, brud został. Na światło dzienne wychodzą afery, przekręty, matactwa – całe to ludzkie śmieciowisko, które wyprodukowaliśmy pod przykrywką kwarantanny. Poluzowanie ram społecznego współżycia daje większą swobodę ruchów, a więc i odruchów. Odruchów bezkarności. Pochowali się, siedzą w domach, nikt nie pilnuje – można robić szwindle, myśli sobie szwindlarz, który – dajmy na to – ma dojścia do ministerstwa zdrowia i może sobie załatwić szybki zysk na opakowanym w sreberko guanie. A jeszcze jak jest góralem, wyposażonym w góralski zmysł do interesu, który rzadko liczy się z obowiązującym prawem, to już w ogóle. Podejrzewam, że minister Szumowski nawet nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, co brat do spółki z góralami wyczynia w kwestii pandemicznych zakupów. Po prostu firmował to podpisami, bo taki był układ rodzinny. Ja załatwiam, ty przyklepujesz, pełna współpraca. I zaufanie. Kasą się podzielimy, jak już ucichnie.
Wirus się cofnął, katastrofizm jakby też trochę. Wprawdzie pojawiają się zapowiedzi następnych kataklizmów i zagłady całej planety lub jej poszczególnych części, ale opowieści o końcu świata zbladły. Spowszedniały. Każdy sobie głosi swoją katastrofę i nie przejmuje się jej umotywowaniem, wystarczy, że jest katastrofalnie i za chwilę wszystko się zawali. Nie wiem, skąd się wzięło to powszechne czekanie na koniec. Wyglądanie końca. Ja sam też wyglądam i też nie wiem, skąd się to we mnie wzięło. Bo przecież nie z tego, że przez ileś lat pracowałem nad antologią poezji katastroficznej. A może jednak? Może tak wygląda bezpośredni wpływ literatury na życie? Jak się naczytasz o tym, że się zaraz wszystko rozleci w kibinimater, to ci odruchowo myśl i tęsknota w tym kierunku weksluje. Pragnienia ponoć wyprzedzają wszelkie nasze działania, w projekcie tkwi przecież potencjalna możliwość jego realizacji. Jak w spojrzeniu na pistolet tkwi zalążek morderstwa. A może po prostu zadziałał zwykły Hegel: było dobrze, teraz musi być źle, żeby świat poszedł do przodu. Teza, antyteza i synteza. Czyli nasze spaliny to odrzut dla silnika rakiety. My płoniemy, oni lecą. Katastrofizm, ale z lekką nutką optymizmu.