Czasem tak sobie myślę, jak bardzo łatwo i skutecznie dokonujemy naszych codziennych samoograniczeń. I jak ubodzy się przez to stajemy.
Wróciłem właśnie ze swej corocznej pielgrzymki do mekki popkultury jaką jest San Diego Comic-Con. Ten czterodniowy festiwal mający swój początek w latach siedemdziesiątych – kiedy to był okazją do nerdowskich rozmów i wymiany komiksowych zeszytów – jest dziś gigantycznym wydarzeniem omawianym w najlepszym czasie antenowym najważniejszych amerykańskich stacji. To tu ogłaszane są kinowe, telewizyjne i komiksowe premiery, tu zjeżdżają się największe gwiazdy a setki tysięcy fanów wydają miliony dolarów na mniej lub bardziej ekskluzywne produkty związane z ich hobby.
Wiem, że to wyjątkowe wydarzenie i miejsce. Że nie można go porównywać w zasadzie z żadnym innym, także w Ameryce (następny w kolejce Comic-con w Nowym Jorku to nawet nie połowa rangi imprezy w San Diego) ale i tak, gdy wracam do nas, do Polski, z miejsca robi mi się przykro. Bo Stany, a już SDCC w szczególności, uzmysławiają mi każdorazowo prawdziwość pierwszych dwóch zdań tego felietonu. Na zasadzie kontrastu uwypukla się problem.

www.unsplash.com/Sebastian Spindler
Bo nieważne, jak szybko będziemy mieli premiery w kinach i telewizji, jak mocno pod tym względem dorównamy fanom zza oceanu, wciąż zostaniemy wobec nich w tyle. Dlaczego? Bo wciąż, jako społeczeństwo, nie potrafimy należycie zaakceptować komiksu.
Jasne, wiele się pod tym względem zmieniło w ciągu ostatniej dekady. Od kiedy na ekranach kinowych pojawił się Ironman, a potem kolejne produkcje Marvel Cinematic Universe, gdzieś tam coś drgnęło w świadomości jednego czy drugiego odbiorcy. Kilka wydawnictw, jak choćby Egmont, Mucha Komiks, Kultura Gniewu czy Timof i cisi wspólnicy, złapało nie tylko oddech, ale i wiatr w żagle, śmiało poszerzając oferty. Pojawiły się kioskowe serie wydawnicze, dzięki którym poznaliśmy co ważniejsze wydarzenia ze świata superbohaterów. Imprezy takie jak Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi czy Komiksowa Warszawa (ostatnio dźgnięta w plecy wycofaną dotacją z Ministerstwa) rok po roku zyskiwały na znaczeniu u przeciętnego odbiorcy. Nadal jednak w powszechnej opinii pokutuje przekonanie, że komiks to forma niedojrzała, dziecięca, a w najlepszym przypadku prosta i nieangażująca rozrywka.
Ale jest jeszcze większy problem. My po prostu nie potrafimy komiksów czytać. Zaczynając od tak elementarnych kwestii, jak śledzenie fabuły i kolejność kadrów, przez uważne dzielenie uwagi na to, co w dymkach i co w narysowanym świecie przedstawionym, po brak umiejętności skupienia się na detalu i często gubieniu kontekstu. Jakże często zdarza mi się słyszeć w kontekście komiksu te same słowa, co w odniesieniu do audiobooka – ja się po prostu nie potrafię na tym skupić, rozprasza mnie forma. O ile jednak w przypadku książki mamy tej formy wybór, o tyle komiks jako osobne medium z bardzo konkretnymi, wyjątkowymi środkami wyrazu, nie ma alternatywy. Nie jest nią bowiem ani filmowa adaptacja, ani ewentualna wersja książkowa. Komiks to komiks. Powtarzając definicję znawcy medium Scotta McClouda, komiks to celowa sekwencja sąsiadujących ze sobą obrazów plastycznych i innych, służąca przekazywaniu informacji i/lub wywoływaniu reakcji estetycznej u odbiorcy.

www.unsplash.com/Mitch Rosen
Do dziś pamiętam, jak na jednym ze spotkań Neil Gaiman wyjaśniał wyjątkowość tego medium, mówiąc, że odnalazł w nim coś, czego nie mógł zastosować w książce. Pusty kadr. Miejsce, gdzie nikt nic nie mówi, nic się nie dzieje, czas zastyga. Żadne inne medium nie dało mu nigdy tej możliwości i to ona zachęciła go do eksplorowania tego obszaru. W wyniku tej eksploracji powstał między innymi Sandman – wielotomowe dzieło o istocie życia i opowieści, o Bogach, mitach, popkulturze i po prostu życiu. Rysowana charakterystyczną, oniryczną kreską opowieść przy której znani i doceniani powieściowi „Amerykańcy Bogowie” tego autora wydają się płytcy i zachowawczy.
Albo taki, wznowiony właśnie przez Egmont „Kaznodzieja” duetu Ennis/Dillon – obrazoburcze, kontrowersyjne podsumowanie Ameryki, rozprawiające się z niemal każdym mitem czy legendą Stanów w sposób jednocześnie groteskowy, surrealistyczny co i po steinbeckowemu przejrzysty. Trudno to sobie wyobrazić w literaturze, ale w komiksie wypracowywany dekadami model, stopniowe przenoszenie narracji w obraz, a dialogu, także tego wewnętrznego, w słowo pisane, stopniowo wykształcił poetykę wpływającą także na inne media. To dlatego tak łatwo opowiada się producentom „The Walking Dead” ich opowieść o pogrążonej w chaosie Ameryce pełnej żywych trupów. Łatwo, ale i niekompletnie, bo telewizja to medium ograniczone na wiele sposobów i pewnych rzeczy zwyczajnie przeskoczyć nie sposób. Trudno też dokonać tego, co komiksowi udaje się za sprawą często dość umownej szaty graficznej – przeświadczenia, że w miejsce niewyraźnej twarzy czytelnik może sobie wstawić własną.
Komiks małymi krokami zawłaszcza sobie też wyeksploatowane gatunki literackie, nadając im nowy sznyt i posmak nowości. Nie wyobrażam już sobie rozmowy o southern noir (czy w ogóle noir) bez odniesień do komiksów. Tak „Skalp”, „Bękarty południa” czy „Ludzie gniewu” (wszystkie trzy ze scenariuszami Jasona Aarona) to opowieści godne porównań do największych książkowych dokonań gatunku. A co powiecie na przypadek, gdy autor kultowej powieści stwierdza, że kontynuować może ją wyłącznie za pomocą komiksu, bo inaczej się nie da? To właśnie miało miejsce w przypadku „Fight Club” Chucka Palahniuka.
W życiu codziennym, przetkanym facebookiem, komiksem komentujemy sobie rzeczywistość, tak wzniosłą jak i przyziemną, ubierając ją w gazetowe paski z często bardzo trafną puentą…
Cholera, właśnie zdałem sobie sprawę, że trudno mi pisać ten tekst, nie mając nieustannego poczucia ocierania się o truizmy. Mam to szczęście, że na równi z pisarzami wychowywali mnie Christa czy Rosinski i Van Hamme, a potem scenarzyści z DC i Marvela, a i dziś obracam się w środowisku ludzi ceniących sobie komiks, znających się na nim dużo lepiej niż ja. Poszerzanie kręgów znajomych uzmysławia mi jednak, że ludzie zgłębiający to medium są niszą. Większość je bagatelizuje, czasem z niego drwi, a jednocześnie bezrefleksyjnie przyjmuje maskę Guya Fawkesa jako symbol anarchistycznej rewolucji.
Alan Moore, twórca komiksu „V for Vendetta” , z którego pochodzi pomysł nadania współczesnemu anarchiście twarzy katolickiego terrorysty, to zresztą temat na osobny felieton, ale i zupełnie samodzielny, wystarczający powód, by sięgnąć po komiks jako wymagające, pełnowartościowe medium. I nie da się go poznać inaczej, bo żaden jego komiks nie został przełożony na film bez straty. Nawet stosunkowo udany „Watchmen” dokonujący już trzy dekady temu rozliczenia z tym, czego my nigdy nie pojęliśmy w pełni – z ideą superbohaterstwa – zatrzymuje się gdzieś w pół kroku.
Zmierzam do tego, że samoograniczeniem, świadomym rezygnowaniem z jednego medium, robimy sobie krzywdę. Zaczynamy gubić konteksty, a coraz więcej dzieł staje się dla nas niezrozumiałych. Już teraz uczestniczymy w wielkim pochodzie superbohaterskiego kina tylko na pół gwizdka. A będzie jeszcze trudniej. Wyśmienity serial „Legion” zostawia w nas wrażenie, że czegoś w nim nie rozumiemy, jakbyśmy oglądali coś w języku, którego dopiero się uczymy i nie znamy jeszcze wszystkich słów.
Tyle słów, a przecież cały ten felieton, sprawny komiksiarz zamknąłby w trzech kadrach i zakończył puentą: warto czytać komiksy. I może to jest argument ostateczny. Ponoć cechą naprawdę dobrej opowieści jest to, że nie ma w niej zbędnych słów. Uważam, że w komiksie zdarza się to częściej niż w książkach.
Może to was przekona.
Jakub Ćwiek