Kilka dni temu odwiedziłem swoje rodzinne Gliwice. W drodze na spotkanie autorskie przejeżdżałem obok domu dawnej koleżanki z podstawówki. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że w jej mieszkaniu znajduje się teraz sklep z trumnami. Trudno o lepszy symbol przemijania
Jestem już w tym wieku, a może to kwestia charakteru, kiedy proces przemijania wprowadza mnie w nostalgiczny nastrój. Najczęściej dzieje się tak właśnie w Gliwicach. Co jest dość łatwe do wytłumaczenie. Bywam tam dość często, mniej więcej raz w miesiącu, ale na krótko. Dzień, dwa, rzadko dłużej. Trzymam się jednej okolicy, rzadko wypuszczając się na dalsze wędrówki. Są więc takie rejony miasta, których nie odwiedzałem od lat. I one potrafią mnie zaskoczyć.
Teraz okazją do wizyty było spotkanie autorskie organizowane przez radę osiedla Wójtowa Wieś. To dzielnica Gliwic, którą opisałem w „Zombim” i częściowo w „Wampirze”. Spędziłem w tej okolicy wczesne dzieciństwo. Przez długie lata mieszkali tam moi dziadkowie, a ja chodziłem tam do szkoły.

Gliwice, fot: Urząd Miasta w Gliwicach (www.gliwice.eu)
Moja babcia mieszkała w niskim bloku z lat sześćdziesiątych lub pięćdziesiątych. Na podwórku przed budynkiem znajdowały się dwie betonowe budowle – wyjścia ewakuacyjne ze schronów przeciwlotniczych. Wspinałem się na nie, zeskakiwałem z nich, udawałem, że to wojskowe bazy, okręty, samoloty, oblężone przez hordy wrogów zamki. Miały tysiące funkcji. Najważniejsza była jednak wierzba. Potężne, ogromne drzewo, które zawładnęło niemalże całym podwórkiem. Jej witki tworzyły coś na kształt wielkiego klosza. Pod nim panował wieczny półmrok. Powietrze było wilgotne, a wokół unosił się lekki zapach zgnilizny. Te same witki mogły robić potem za liany, bicze, gałęzie były mieczami. Teraz tej wierzby nie ma. Pozostał po niej tylko nisko ucięty pieniek. Kiedy go po raz pierwszy zobaczyłem, długo przypatrywałem mu się z rosnącym niedowierzaniem. Chociaż to głupie, poczułem się tak, jakbym stracił kogoś bliskiego.
Takich zmian jest zresztą dużo, dużo więcej. Nie ma już dziury w płocie na najkrótszej drodze pomiędzy szkołą podstawową, a sklepem, gdzie kupowaliśmy bułki z majonezem. Przy okazji spotkania dowiedziałem się zresztą, że był to przysmak nie tylko lokalny, ale także pokoleniowy. Młodsze klasy rozkoszowały się już bowiem bułkami z ogórkiem, daniem równie tanim, a nieporównanie zdrowszym. Zamiast pętli tramwajowej jest parking i dyskont „Biedronki”. No i co naturalne, wszystko wydało mi się teraz jakby mniejsze. Przestrzenie pomiędzy blokami uległy skróceniu, trasy moich heroicznych wędrówek okazały się odpowiednie na spokojny, niedługi spacer. Być może również wierzba nie była też tak potężnych rozmiarów, jak to zapamiętałem. Samo miejsce spotkania było zresztą również pod tym względem symboliczne. Restauracja „Pod więzami” to elegancki, szykowny lokal z nienaganną obsługą w śnieżnobiałych koszulach. Kiedyś mieścił się tam bar „Bartosz”. Prawdziwa mordownia obok, której strach było nawet przechodzić.

Wojciech Chmielarz, fot: Wojciech Rudzki/Wydawnictwo Marginesy
To dziwne, ale dopiero podczas tego niedawnego spotkania, odpowiadając na pytania z sali, zdałem sobie sprawę, dlaczego napisałem „Wampira” i „Zombiego”. Chciałem po prostu ocalić swoje wspomnienia z dzieciństwa – te wszystkie miejsca, zapachy, obrazy. Zapisać je na czymś twardszym, bardziej trwałym niż niepewne zakamarki mojej pamięci. Zakonserwować w słowach, zanim wszystko się nieodwracalnie zmieni.
Wracałem tą samą drogą. Znowu spojrzałem w okna mieszkania mojej koleżanki i ze zdumieniem zauważyłem, że ktoś kręci się po kuchni. Nie byłem pewien, czy to ona, jej mama, a może ktoś inny. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Zniknął przecież sklep z trumnami! Ze zdumieniem przecierałem oczy, aż zorientowałem się, że tak naprawdę znajduje się on dwie klatki dalej. Za pierwszym razem po prostu pamięć spłatała mi lekkiego figla. Poczułem miłą ulgę. Tak jak salon z trumnami był dla mnie symbolem przemijania, tak moja pomyłka stała się symbolem tego, że mimo upływu lat, jednak nie wszystko się zmienia.
Wojciech Chmielarz