Co nowego w instytucie grozy

Stephen King, fot: Shane Leonard

Przedwczoraj wieczorem, w dniu siedemdziesiątych drugich urodzin Stephena Kinga, skończyłem czytać jego najnowszą powieść Instytut. Nie żebym rytuał odprawiał, tak się złożyło. Skończyłem, zamknąłem i zapadłem w podszyte niepewnością zamyślenie. O czym to było? To znaczy, wiem, o czym było. Stosunkowo łatwo streścić historię o dzieciach porywanych dla ich parapsychicznych zdolności i wykorzystywanych do brudnych, politycznych celów. Ale co właściwie Mistrz Grozy chciał nam tą kompletnie niewiarygodną historyjką opowiedzieć? Bo on tak pisze: niby duchy, zjawy, złe moce i zombie, ale w gruncie rzeczy są to opowieści o złu w człowieku, jak najbardziej realnym i dobrze nam znanym. O czym więc tak naprawdę jest Instytut?

Żeby było jasne – powieść jest jak najbardziej do czytania. Kto zna Zajasa, wie, że pod jego piórem to niebagatelny komplement. Większość tego typu literatury nie przechodzi u niego próby dwudziestu stron, nieliczne przechodzą pięćdziesiątkę, do stu dochodzą wyjątki. Tu King – szaman wciągającej narracji – podtrzymuje swoją sławę i zasysa czytelnika od początku jak odkurzacz. Wystarczy przeczytać pierwsze trzy strony, by się o tym przekonać. Niby zwykła scenka w samolocie, taka serialowa obyczajówka z agentami w tle i głównym bohaterem – a jakże – działającym inaczej niż reszta, a już jesteś uwiedziony. Już chcesz czytać dalej i dalej, i tak aż do końca. Świetne charaktery, odpowiednio dozowane napięcie, narastająca dziwność i groza, a w finale ogromne bum, godne najlepszych scen katastroficznych. I oczywiście sentymentalny epilog, czyli moja ulubiona wisienka na torcie.

Kto się oczytał w Kingu – a jest nas legion – ten ma w pamięci zestaw jego podstawowych konceptów fabularnych. Wiele z nich znajdziemy również w Instytucie. A zatem: dzieci o specjalnych zdolnościach (Carrie, PodpalaczkaLśnienie, itd.), parapsychologia (Strefa mrokuPrzebudzenie, Doktor Sen, itd.), podejrzane eksperymenty na ludzkich mózgach (znowu Podpalaczka, Łowca snów), samotny bohater, który wbrew okolicznościom i całemu otoczeniu ratuje z opresji dzieciaków, bo tak trzeba (Mroczna wieża), ale i wspólnotowa solidarność ofiar, która daje im siłę (Bastion, To). Innymi słowy, płyniemy swobodnie przez dobrze znane Kingowskie uniwersum, rozkoszując się powrotami do ulubionych konceptów i utwierdzając w przekonaniu, że on wciąż pisze specjalnie dla nas, a my nadal go kochamy.

Nieodmiennie fascynuje mnie jego narracyjny geniusz. Jak on to robi? Przecież te pomysły są już do cna zgrane! Wszystko już było opowiedziane tysiąc razy – upiory wyskakiwały z ciemności, a przedmioty spadały ze stołów na tyle różnych sposobów, że powinny nas nudzić i śmieszyć na przemian. A jednak. Siedzimy i czytamy nawet wtedy, gdy już wszystkie zagadki rozwiązaliśmy i wiemy, do czego to wszystko zmierza. Cholibka, dlaczego?

Gdzieś ponad tym snuje się sama opowieść. Swobodna, luźna opowieść o Ameryce, niby fikcyjnej (jak w wielu poprzednich książkach, miasta trochę się zgadzają, a trochę nie), ale jednak prawdziwej do najdrobniejszych szczegółów. Mały uciekinier, schowany w towarowym wagonie, jedzie pociągiem przez wschodnie wybrzeże spod kanadyjskiej granicy aż do Południowej Karoliny i przez szparę w drzwiach ogląda sobie widoki. Niby nic, ale jest to napisane tak, jakbyśmy razem z nim tam siedzieli i patrzyli jego oczami na mijane w jednostajnym stukocie wioski, pola kukurydzy, opustoszałe stacje kolejowe z zardzewiałymi bocznicami. Jak powiedzieć, że chłopiec jest głodny? Patrzy na robotników jedzących pączki i mimo przerażenia niemal chce, żeby go znaleźli wśród pudeł w kącie, co jest dla niego śmiertelnie groźne. Ale może mu dadzą jeść i pić. Przerażenie i zwierzęce pożądanie w jednym. A co najlepsze, to wściekle sprzeczne pożądanie zostaje zaspokojone – w końcu odkryli go i dali jeść.

Chcę powiedzieć, że jest mistrzem szczegółu. Takich scen, kapitalnie prawdopodobnych psychologicznie, jest u niego bez liku i one same wystarczyłyby na całkiem porywającą powieść. Ale jest też mnóstwo scen zupełnie nieprawdopodobnych psychologicznie, czasem wręcz absurdalnych i zatrącających o jarmarczny spirytyzm. I wiecie co – działa! Kupujemy je, ponieważ King był tyle razy wiarygodny i realistyczny, że w apogeum narracyjnego napięcia może sobie pozwolić na każdą bzdurę. Tak jakby jednym kupował sobie prawo do drugiego. Nietzsche mawiał, że prawda obiektywna nie istnieje, ale w kwestii prawd szczegółowych powinniśmy być absolutnie precyzyjni. Coś w tym jest.

King nie byłby Kingiem, gdyby się swoim pisaniem horroru nie bawił. Jako urodzone zwierzę pisarskie nie może sobie odmówić żonglowania aluzjami literackimi i rozmaitego rodzaju intertekstualnymi zaczepkami, także do własnych książek. I tak mamy mojego ulubionego Dostojewskiego (s. 75), mamy siostry bliźniaczki z Lśnienia i Ręki mistrza (s. 120 i 206), spóźnionego na ważne spotkanie królika z Alicji w Krainie Czarów (s. 225), cytaty z wierszy Johna Keatsa (s. 227) i Samuela T. Coleridge’a (s. 414), a także bajkę o Jasiu i ziarnku fasoli oraz orków z Tolkiena. Tyle wynotowałem, uważni czytelnicy na pewno znajdą więcej.

Pojawiają się też, jakżeby inaczej, „weseli klauni z balonami” z To (s. 140). Nawiasem mówiąc, widzieliście już drugi rozdziałTo w kinach? Opinie są bardzo różne, zwykle niedobre, mnie się średnio podobało i wolałem rozdział pierwszy (zakochałem się w Bev!). Ale jakbyście nie mieli innej motywacji, idźcie dla samego Stephena Kinga, który w jednej scenie osobiście gra starego antykwariusza ze Sklepiku z marzeniami. Wyborny epizodzik!

Znaczy się, jest wszystko, co powinno być. Dlaczego więc po zakończeniu upojnej lektury drżę i trwam w miłosnym niezdecydowaniu? Co mnie – dogłębnie wessanego odbiorczo w fikcyjny świat powieści – powstrzymuje przed euforycznym wyciem?

Po pierwsze, miałem wrażenie, że ostatnie dwadzieścia stron jest niepotrzebne. W ciągu całej opowieści wielekroć pojawiały się napomknienia o globalnym systemie wykorzystywania dzieci, o nieludzkim programie rządowym i jego fałszywych, niby-moralnych uzasadnieniach, zatem łopatologiczne ich wykładanie na końcu, kiedy opadł kurz wielkiego bum, niczego nowego nie wnosi. Mógł sobie darować. Wiem, poprawianie Mistrza to bluźnierstwo i będziesz, Zajas, boleśnie pokarany nieudolnością własną, ale trudno. Niepotrzebne i już. King sam się nabijał z Billa Denbrough w To, że nie umie pisać dobrych zakończeń, czyli dobrze wie, o co w tej zabawie chodzi. Najlepiej z nas wszystkich. Jedyne, co go usprawiedliwia, to pozycja hegemona, który może napisać cokolwiek.

Po drugie, te teorie o ogólnoświatowym spisku przeciwko uzdolnionym dzieciom niebezpiecznie balansują na granicy paranoi. King ma zawór bezpieczeństwa w postaci zwariowanej Annie, która te spiskowe teorie głosi, ale coś tu zgrzyta. Gdyby sobie odpuścił łopatologiczne wyjaśnienia i zostawił te mroczne siły w sferze niedopowiedzeń, wyszłoby to powieści na dobre. Takie mam wrażenie. Owszem, nasza epoka pełna jest zwariowanych teorii, także fake teorii, ale może właśnie dlatego mistrzowie powinni się ich wystrzegać. Haracz spłacany wymogom kompozycji, trzeba domknąć i powyjaśniać, wiem, niemniej jednak… Jak powiada King: „Niemądra koncepcja, ale w dobry sposób” (s. 434).

A zatem – O czym jest Instytut? Dla obrony tej szalonej parapsychicznej wizji (żeby się Zajas nie smażył w piekle za czepialstwo), szukam tak zwanej wielkiej metafory. Świat jest w łapach globalnych sił, które nas bezlitośnie drenują z tego, co najlepsze, odbierają przyszłość naszym dzieciom, a je same zamieniają w bezwolne manekiny, tłumacząc to wszystko tanim kitem o ratowaniu ludzkości. Możemy się obronić jedynie solidarnym działaniem wspólnoty dobrych ludzi, którzy chcą naprawdę uratować świat – przed tamtymi fałszywymi zbawicielami. System kontra człowiek. Fałsz i zbrodnia naprzeciw szczerości i dobra. Poświęcenie jednostki dla grupy, dla przyjaciół, dla przyszłości. W jedności siła. Potężna. Mogąca przenosić góry – dosłownie.

Wiem, brzmi jak agitka przedwyborcza, ale nie poradzę. Taką wielką metaforę wyczytałem z najnowszej powieści Stephena Kinga, więc ją przedkładam i jako ostrzeżenie, i jako zachętę. Co odpowiada niesamowitemu klimatowi powieści, który jest i budujący, i dołujący zarazem. Trochę tak, jakby zmieszać Juliusza Verne’a z Drogą McCarthy’ego i Władcą much Goldinga. Eksplozja gwarantowana.

I jeszcze trochę mojej prywatnej parapsychologii. W Wiatrakach jest taka scena, kiedy Krzycki zdejmuje bandaż z głowy Dudasa i zakłada na własną, żeby zmylić zasadzających się na niego gangsterów. Bardzo podobny chwyt jest w Instytucie: bohater zamienia się czapeczką ze złą wiedźmą, która musi zginąć. Uuch! Siostry bliźniaczki King nazwał imionami Gerda i Greta. Ja w Wiatrakach kombinowałem, czy najstarsza z sióstr Liebner (klucz do całej trylogii) ma być Gerda, czy Greta. Padło na Gerdę, ale i tak przy pisaniu ciągle się myliłem na rzecz Grety. Uuuch! A kiedy w Instytucie doszedłem do zdania o Oświęcimiu: „Ale ludzie w okolicach obozów wiedzieli, co się dzieje” (s. 456), to normalnie zbladłem. Co on, kurde, Oszpicyn czytał? Uuuch! Uaaach! Albo on nadaje na tych samych falach, co ja, albo ja na tych samych, co on. Z dziesięć minut mi zajął powrót do siebie z tej grobli twórczych paraleli.

Tak to Zajasowi odwala w dekiel, kiedy czyta Kinga. Czego i wam życzę.

Krzysztof A. Zajas