Przedpremierowy fragment „Martwego klifu” Jędrzeja Pasierskiego

Jędrzej Pasierski fot. Łukasz Giza

Do książek Jędrzeja Pasierskiego specjalnie przekonywać mnie nie trzeba, bo uważam go za dobrego pisarza. Jednak na „Martwy klif” czekam szczególnie, bo miejsce akcji, czyli brzegi Karsiboru, Świnoujście i wyspę Wolin znam, ze względów rodzinnych, dość dobrze. Na razie musi wystarczyć mnie i Państwu fragment, bo premiera na początku kwietnia. Poniżej przedsmak.

W końcu to dostrzegł. Coś bardzo białego, kołyszącego się delikatnie na wodzie, jakby przytrzymywanego przez sitowie. Ciało.
– Stop – powiedział. – Proszę mnie przepuścić. Mijając Rogoszę, Kacperski usłyszał, jak stary odetchnął z ulgą. Jego rola odkrywcy już się skończyła. Gdyby nie znalazł tego ciała, nie ma gwarancji, że kiedykolwiek by je odkryto. O tej porze roku nie było turystów. Powracały już powoli ptaki z rezerwatu po stronie Karsiboru, wśród nich i te drapieżne. Niewątpliwie nadmorska policja stała się dłużnikiem starego rybaka.
Denat był wysoki. Jego długie nogi zaplątały się w sitowie, jakby kępa walczyła o swoje i sama chciała zagarnąć ciało. Przydługie siwe włosy unosiły się na wodzie. Kacperski się nachylił. W okolicach żeber mężczyzna miał głęboką ranę. Ten człowiek był za lekko ubrany jak na połowę marca. Miał na sobie tylko spodnie i podartą, zakrwawioną koszulę. Zsiniałe stopy wystawały z nogawek. Umarłby przez hipotermię; zwłaszcza że wydawał się bardzo stary.


Kacperski nagle się zachwiał. – Ostrożnie – rzekł Rogosza za jego plecami. – Tu jest grząsko, muliście i może wciągnąć.
Odruchowo sprawdzając słowa starego, poruszył butem. Nogi utknęły mu solidnie w mule. Wyrwał je z trudem. Z kieszeni wyjął lateksowe rękawiczki i zbliżył się do ciała.
Kiedy ten człowiek zmarł? Jeszcze relatywnie mało cech rozkładu. A jeśli ciało wydawało jakąś woń, to zapach traw, mułu, a także wiatr skutecznie ją zabijały. Stary człowiek. Kolejne ciało, jakby wyspa Wolin i zalew robiły tu swoje porządki.
Na twarzy zmarłego malował się spokój. Kacperski sięgnął do koszuli denata, tam gdzie Rogosza już zaglądał. Policji w Świnoujściu rybak powiedział, że chciał sprawdzić, kim jest zmarły człowiek. Gdyby coś ukradł, toby się nie przyznawał, prawda? Myśli przepływały przez głowę Kacperskiego z dużą szybkością, jakby napędzał je dodatkowo wiatr znad zalewu.


Chwilę szperał i w końcu dotknął małego przemokniętego przedmiotu.
Portfel. Szkoda, że stary zostawił ślady, i to być może na całym ciele. Można je wykluczyć, ale to dodatkowa komplikacja. Dlaczego morderca akurat tutaj przywiózł ofiarę? Kacperski jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Morze traw, a pora roku nieprzychylna. Przystanie kajakowe, żeglarskie świeciły pustkami. A mimo to z pewnością pojawiali się amatorzy, nieustraszeni kajakarze, no i rybacy, jak Adam Rogosza…
Może morderca po prostu potrzebował czasu?
Czuł na plecach spojrzenia pozostałych. Ostrożnie wyjął z portfela przedmioty i kartę kredytową do banku, prawo jazdy oraz jakąś legitymację parkingową i bon do supermarketu. A przede wszystkim dowód osobisty.
Michał Góralski.
Chwilę obracał je w dłoni.
Następnie odwrócił się i kiwnął głową.
– Sprawdź wszystkie numery z dowodu – polecił funkcjonariuszowi z Kamienia. – Nazwisko nie jest bardzo rzadkie. Wciąż mogło dojść do pomyłki, prawda?
Tamten pokiwał głową, choć bez przekonania. Nie doszło; wszyscy o tym wiedzieli, choć Kacperski miał nadzieję, że to nie to. Myśli zaczęły krążyć mu pod czaszką jak rój much. Do buta wlało mu się trochę wody, była lodowata. Zaczynał marznąć.
Czekali na jego znak. Przepuścił więc fotografa i techników. Mewy latały wokół nich zaniepokojone: skąd wzięło się to nagłe zbiorowisko na tym zgoła bezludnym terenie? Piszczały i wydawały z siebie odgłosy oburzenia. Świat tutaj nie należał do ludzi.
– Podkomisarzu?
– Tak? – ocknął się Kacperski.
– Mam potwierdzenie. Krótka cisza, zwiastująca najgorsze.
– To jest ten człowiek.
– Więc już trzeci – powiedział Kacperski.
– Zgadza się, podkomisarzu.
– To już trzeci z nich – powtórzył mechanicznie.
Fotograf robił zdjęcia, technicy zbierali odciski i badali ślady. Jeśli cokolwiek tu się zachowało. Policjanci ze Świnoujścia, teraz trochę bez zajęcia, kierowali na niego spojrzenia. Tak jakby znienacka miał udzielić im odpowiedzi. Wiedział i rozumiał tyle samo co pozostali. Czyli nic.
Spojrzał na drugą, wschodnią stronę zalewu, tam gdzie rozciągał się Woliński Park Narodowy. I choć wysoka kępa traw przesłaniała mu widok, pomyślał o miejscu, które było po drugiej stronie wody.

Nina Warwiłow zanurzyła stopy w chłodnym jeziorze. Ciało zaprotestowało, ale szybko ogarnęła ją przyjemna błogość. Po rundce dookoła zbiornika woda wcale nie wydawała się taka zimna. Nina prawie nie czuła, że to połowa marca i że droga tutaj, na Pojezierze Lubuskie, już zdążyła ją wykończyć. A nawet nie były z Milą blisko celu. Być może chciała tu zostać, nie jechać dalej. I żeby wiecznie była szósta rano w tym przejściowym czasie między zimą a wiosną. Gdzieś pod niemiecką granicą, skąd prawie mogłaby dostrzec górującą nad światem sylwetkę Chrystusa ze Świebodzina.
Rozpędzała się ostatnio. Dwa, trzy, pięć kilometrów. Wyszła z wody, już nie było jej tak gorąco. Rozejrzała się. Malowniczy Łagów spał. Był położony na czymś w rodzaju grobli między dwoma jeziorami i Nina miała wrażenie, że chłód ciągnie od obu naraz. Zimno stawało się dokuczliwe.
Spojrzała na garmina, kosztowny zegarek, który sprawiła sobie w  prezencie na czterdzieste urodziny. Była czterdziestoletnią policjantką, matką niespełna czteroletniej dziewczynki. Wkraczała w wiek średni. Może powinna rozbudować profil w mediach społecznościowych i pokazywać, jak świetnie się trzyma. Chociaż w sprawach kobiecych ciało dawało jej znać, że nie jest młódką, fizycznie czuła się lepiej niż przedtem. Minęły migreny, które nękały ją regularnie w poprzednich latach. Skończyły się uciążliwe przeziębienia. Nie miała na nie ostatnio czasu: praca i praca, w przerwach czas dla dziecka. Bez dramatów, bez komplikacji i bez mężczyzn – przynajmniej przez ostatnie dwa i pół miesiąca.
Odczuwała lekki niepokój przed tym, co było celem jej podróży. A przecież jechała na wakacje, a przynajmniej na coś, co miało pełnić z grubsza funkcję urlopu. Wstała i otrzepała się z czystego piasku. Chłodna plaża była kompletnie pusta i dzika. Minie jeszcze parę miesięcy, zanim zaczną ją oblegać tłumy. Słońce ledwo się rozgościło nad wodą, rozświetlając jezioro. Z żalem opuściła to miejsce.
Godzinę później zjadły z Milą lekkie śniadanie złożone z owsianki (czysta dla Mili, z miodem i bakaliami dla niej). Następnie zapakowały się do pękającej już w szwach mazdy, w której niebezpiecznie mnożyły się książeczki w twardych okładkach, i ruszyły.
Jej poranny prawie mistyczny nastrój oznaczał dobre złego początki. Zadbała o śniadanie, ale nie o lunch, a Mila, ciesząca się doskonałym apetytem, szybko zrobiła się głodna. Chwilę później, w kafejce na stacji benzynowej Lotosu, znalazły się w przedsionku piekła. Nawet w marcowy dzień stacja była oblężona. Skąd ci wszyscy ludzie się brali? Jechali tam, gdzie one? Podejrzenie absurdalne, a jednak bezsprzecznie tu były tłumy i wcale nie chciały rzednąć.
Mila trzymała ją mocno za rękę, jakby ją również przestraszył ten ścisk. Obie odwykły od tego, żyjąc w dzikich ostępach Beskidu Niskiego, najbardziej pustego miejsca w Polsce. Udało im się w końcu zamówić i zjeść suchy wegański kotlet i całkiem dobre frytki. Właśnie: w kafejce serwowano bogatą ofertę wege, przy stolikach były kabelki do ładowania iPhone’ów, a na drodze minęły ją elektryczne tesle. Czuła się jak Rip Van Winkle. Przez ostatnie pół roku, które spędziły w Beskidzie Niskim – gdzie świat jesienią i zimą zamierał – dokonały się duże zmiany.

Jędrzej Pasierski, fot. Łukasz Giza


Ruszyły i Mila wkrótce zasnęła. Gadająca zabawka, nazywana przez nie obie „komputerem” – aby mała nie zabierała się do tego prawdziwego – smętnie zwisała jej z paluszków. Plastikowe kartki coś jeszcze nawijały po angielsku („this is elephant, this is giraffe”); tak jakby Mila naprawdę mogła się w ten sposób nauczyć. Przez sen, jak ci maturzyści kładący podręczniki pod poduszkę. Spała jak zabita. A może również denerwowała się tym, co miało nastąpić.
Jechały jeszcze parę godzin drogą S3, aż w końcu odsłoniła się przed nimi oszałamiająca perspektywa miasta Wolin, rozciągającego się za mostem oddzielającym wyspę od stałego lądu. Nina widziała czerwone dachówki i dużo wody; położenie „wartownika” – strażnika wyspy – było spektakularne. Znajdowały się już blisko celu, a mała dalej spała. Miks szumu autostrady, ględzącego „komputera”, ballad starej-nowej Nory Jones oraz Dawida Podsiadły wystarczył, żeby trzymać ją w uśpieniu.
I wilk syty, i owca cała; lepsze to niż słuchowiska o Muminkach. Dobra muzyka, przy której w dodatku Mila od razu zasypiała – choć i tak Nina upewniła się, patrząc w lusterko, czy mała rzeczywiście śpi. Była jak każda matka w erze smartfonów. W pracy oglądała zdjęcia Mili i teraz też nie mogła się oprzeć pokusie, żeby na nią ciągle spoglądać. Na kędziorki, długie i gęste, opadające na równie długie rzęsy. Ta dziewczyna zawróci chłopcom w głowie prędzej niż później. Będzie miała swoje nastoletnie życie i nie było nikogo, kto mógłby wspomóc Ninę w trudnych decyzjach.
Była tylko ona, w roli ojca i matki.

Zasłuchała się w rzewne melodie – co teraz porabiała Jones? – i w ostatnim momencie zorientowała się, że nawigacja od dłuższego czasu awanturuje się o skręt. Zrobiła to zbyt gwałtownie i spojrzała w lusterko. Mila nie przebudziła się, choć niepokojąco się skrzywiła. Wyglądała teraz jak jeździec bez głowy. Czy Nina miała się zatrzymać? Jedna z setek sytuacji, kiedy zadawała sobie pytanie, jak powinien zachować się odpowiedzialny rodzic. Tak jakby sama nigdy nie spała ze spuszczoną głową. Nawigacja pokazywała jeszcze około piętnastu minut i sensowniej było pozwolić małej pospać, bo z pewnością czekały ją jeszcze emocje.