Zacznę filmowo.
Z zaciekawieniem obserwuję zamieszanie jakie towarzyszy, od pierwszego w zasadzie wywiadu, nowemu dziełu Patryka Vegi. Mowa tu o filmie „Polityka”, który, wedle zapowiedzi, ma mówić o tym jak deprawuje władza. I to tak ogólnie, uniwersalnie, jak i konkretnie, z odniesieniami do konkretnych osób z naszej aktualnej sceny politycznej. Kilka dni i głos na temat tego, nieistniejącego przecież jeszcze filmu, zabrał czołowy polityk kraju, mówiąc o tym, że to precyzyjnie wymierzony polityczny atak.
I mniejsza nawet czy tak jest w istocie. Chodzi raczej o to, że można by odnieść wrażenie, iż artysta (pokuśmy się w tym miejscu, na potrzeby tekstu, o bardzo szeroką definicję tego terminu, nie sięgającą do oceny jakości dzieła) ma moc sprawczą. Ma siłę wpływania na społeczeństwo przez ukierunkowanie bądź porządkowanie faktów w spójny, jednolity strumień wniosków.
W końcu, jak powiedzą niektórzy, film „Kler” rozpoczął rewolucję, film „Tylko nie mów nikomu” pociągnął ją dalej. Teraz to się zadzieje!
Tyle, że to nieprawda. Bo, obawiam się, zatraciliśmy zupełnie, na własne życzenie zresztą, chęć odbierania popkultury – w tym literatury – jako komentarza bądź instrukcji rzeczywistości. Inaczej i prościej mówiąc, to co w książce czy filmie, nie ma realnego przełożenia na to, co w życiu.
A przecież mogło być tak pięknie. Kiedy na bestsellerowy piedestał wstąpił Larsson ze swoją bardzo mocno zaangażowaną społecznie trylogią, nagle dotarło do nas, że wzbogacenie klasycznej powieści gatunkowej prawdziwym życiem, prawdziwymi problemami to jest to, czego czytelnik od nas, pisarzy, oczekuje. Że jest miejsce na wprowadzenie w tło kwestii nurtujących nas na co dzień, pokazanie problemów przeciętnego Szweda, Czecha, Polaka czy obywatela Wysp Owczych. Jest miejsce na rozmowę o polityce, o obyczaju, o równouprawnieniu, ochronie środowiska i religii. Jest miejsce na to cholerne zwierciadło przechadzające się gościńcem.

www.unsplash.com/Levi Saunders
Tyle, że to zmyłka, przekręt, szwindel. Fototapeta z palmami na tle której robimy sobie zdjęcia, by udawać, że jesteśmy w tropikach. Bo ogrom czytelników nie chce, by pisarze wypowiadali się o polityce czy kwestiach społecznych. Nie od tego są!
Ileż to razy, zabierając głos w ważnej społecznie sprawie słyszałem: „Ty już lepiej pisz te swoje książki”, albo „lubię Pana książki, ale po co się Pan tak miesza do tej polityki”, czy też „skąd pomysł, że napisanie książki daje Panu prawo do wypowiedzi na ten temat?”. I nie ma znaczenia, że zabieram głos w tej ważnej sprawie, bo właśnie długo pracowałem nad reaserchem, rozmawiałem ze specjalistami i wyrobiłem sobie wreszcie pogląd podparty czymś więcej niż mitycznym „zdrowym, chłopskim rozumem”.
Bo pisarz nie od tego jest! Nie od tego są też te wątki w książce! One mają robić tło, mają się kojarzyć odbiorcy z rzeczywistością jak nutki w „Jaka to melodia”. Na wątki społeczne reagujemy trochę jak na scenę w filmie, w której pojawia się w jakimś ujęciu znane nam miejsce. „E, patrz, to dom Kowalskich” – mówimy. I cieszymy się, bo teraz to takie nam bliższe, takie nasze.
Wątki społeczne, zaangażowany w ten czy inny sposób głos autora gatunkowego nie ma dla nas znaczenia, bo nie po to go czytamy, by się czegoś uczyć. Nie po to jest nam kryminał, fantastyka czy powieść obyczajowa, byśmy się mieli czegoś o życiu dowiadywać. Od tego mamy reportaże. Powieść gatunkowa ma nas zabawiać, przerażać, wzruszać. Nie angażować społecznie ani tym bardziej skłaniać do jakiś działań.
Są autorzy, także na naszym rodzimym rynku, którzy dokładnie, od początku, zrozumieli o co w tym tak naprawdę chodzi. Że tak naprawdę bestsellerowa powieść to kolorowanka ze znanymi, mocno sformatowanymi motywami, gdzie tło społeczne to pola do kolorowania. Autor rzuca tylko szkic, a każdy pokoloruje je sobie jak chce i wtedy oceni całość obrazka.
Wystarczy, że jednym bohaterem w tle będzie ksiądz podejrzany o molestowanie, jedna bohaterka dzwoni na niebieską linię, jeden z bohaterów odwiedzi hipsterski bar, a przejście z lokacji a do lokacji b będzie wymagało towarzyszenie przez stronę paradzie równości czy marszowi niepodległości i już mamy powieść zaangażowaną społecznie. Ktoś pochwali w recenzji, ktoś inny zgani, ale to tyle. Przełożenia na rzeczywistość nie będzie żadnego.
Bo pisarz czy filmowiec jest jak błazen. Może mówić prawdę, bo nikt nie traktuje go poważnie. Ma zabawić. Błazen rzadko kiedy rozpoczyna prawdziwą rewolucję, za błaznem nikt nie pójdzie na barykady.
A szkoda, bo być może błazen, poważnie traktujący swoją pracę, to jedyna naprawdę zorientowana osoba na dworze. I jeden z niewielu, który nie ma żywotnego interesu we wprowadzaniu nas w błąd.
Jakub Ćwiek