Budził się z trudem. Mimo otwartych oczu nadal widział przed sobą czarną czeluść z sypiącymi się czerwonymi kamieniami. Zamrugał powiekami. Kamyczki w kształcie rombów migotały jak gwiezdny pył w bajce Disneya. Laptop miał podświetlaną na czerwono klawiaturę, po której palce profesora Zawijasa biegały sprawnie i bezgłośnie.
– Napisałeś?
Cisza. Twarz piszącego rozświetlało niebieskie światło, wzrok wbity w ekran, przygryziona warga. I palce biegające we wszystkich kierunkach, jak myszy stłoczone w klatce. Profesor zdawał się być nie całkiem obecny w kabinie samochodu. Dokądś odleciał na tych ruchliwych, rozbieganych po klawiaturze palcach.
Pozbawiony instrukcji Florian Madej zamknął oczy i spróbował zająć myśl swoimi sprawami. Uznał, że to dobry moment, by poskładać w całość wszystkie zgromadzone dotychczas przesłanki. Należało w ten absurdalny bałagan wprowadzić nieco porządku. Zaczął mamrotać pod nosem.
Ktoś wgrywa sprytne oprogramowanie komputerowe, zwane dzisiaj aplikacją (apka! fuj!), w ścieżkę dźwiękową audiobooka i następnie za jego pomocą wpływa na umysły słuchaczy. Nakłania ich do samobójstwa, morderstwa, lub też do podpalenia. Albo wszystkich trzech zbrodni naraz. Wywołuje chaos i paraliż miasta, nie to jednak wydaje się być jego właściwym celem. Chodzi mu o zwrócenie uwagi na siebie. Chce, żeby ktoś inny serię wypadków odczytał jako komunikat wysłany właśnie do niego. Tym kimś może być profesor Aleksander Zawijas. Dlaczego? Ponieważ w audiobooku pojawiły się fragmenty jego dawnych notatek do powieści. Ponieważ miał wypadek podczas słuchania, ale nie zginął. Ponieważ kiedy słuchali audiobooka wspólnie, głos z płyty krzyczał wprost do nich. Zapraszał ich. Dla tamtego kogoś chaos w Krakowie był tylko wstępem do właściwej rozgrywki. O co? Tego Zawijas jeszcze nie wyjaśnił, chociaż gadał całkiem sporo. Nie stronił przy tym od stylistycznych zawijasów. No bardzo śmieszne, cha cha.
Z przelotnej informacji Maceraka wynikało, że jest nawet ktoś w rodzaju podejrzanego, czyli mężczyzna z długimi siwymi włosami, którego widziały tamte dwie kobiety z księgarni. Krzysztof. Dawny przyjaciel, który wpadł w obłęd i postanowił się mścić za jakieś prawdziwe lub urojone krzywdy z przeszłości, wyrosłe na niezaspokojonej twórczej ambicji. Nieco mętne, ale nie nieprawdopodobne. Zdolny informatyk, który w warunkach domowych napisał odpowiedni program komputerowy i wprowadził go do sieci. A przez sieć do cyklu produkcyjnego audiobooków. A przez audiobooki – do umysłów słuchaczy.
Z grubsza mogłoby być. Słabości?
Po pierwsze, nawet jeśli istniał program do wpływania na dusze odbiorców, to nie sposób sobie wyobrazić, by za jego pośrednictwem można było również podsłuchiwać, a tym bardziej mówić. Nawet NASA chyba jeszcze nie ma czegoś takiego. Najbardziej zaawansowana technika cyfrowa ma swoje ograniczenia i w tej kwestii inspektor Madej nie był w stanie przebić ściany własnego sceptycyzmu.

www.unsplash.com/Jahsie Ault
Po drugie, z wydarzeniami inicjowanymi przez krwiożerczy audiobook mogło się identyfikować wiele osób, nie tylko profesor literatury. Płyty były powszechnie dostępne i generowały liczne ofiary. Zmyślna aplikacja mogła działać również w ten sposób, że każdy słuchający odnajdował w powieści jakieś intymne szczegóły i wokół nich budował własny, indywidualny odbiór. Odbiór dzieła literackiego, jak mówią specjaliści pokroju Zawijasa. To by tłumaczyło, dlaczego tak wiele osób pod jego wpływem ginęło. Każdy słyszał to, co chciał słyszeć. Co było jego najsłabszym punktem. I co w pewnych okolicznościach pozbawiało go sensu życia…
Z tego jednak wynika, że cała ich wyprawa nie ma sensu! Profesor Zawijas (za jego namową, niestety), wziął komunikat uniwersalny za wyłącznie własny. Błąd subiektywizmu, częsty u humanistów. Może zupełnie niepotrzebnie tu przyjechali, a długowłosy siwy chudzielec nadal w mieście szaleje? Strach pomyśleć, co jeszcze może wywołać. Głos z płyty jednak słyszeli, o omamach słuchowych nie było mowy, więc jednak coś jest na rzeczy. Coś tu się dzieje, tylko nie wiadomo co.
Po trzecie, profesor twierdzi, że ten jego przyjaciel od czterdziestu lat nie żyje. Czyli to nie on. Czyli znowu błąd…
Powinni wracać.
– Olek, słuchaj, chyba powinniśmy…
– Skończyłem! – wyrzucił z siebie profesor. Zamknął laptop, przetarł palcami oczy pod szkłami okularów i dodał chrapliwie: – Jesteś gotowy?
– Na co?
– W zasadzie… na wszystko.
– To nie jestem.
– A kiedy będziesz?
– Jak mi powiesz, dokąd idziemy.
Profesor odetchnął głęboko.
– To bardzo proste. Idziemy do starego młyna, jakieś sto pięćdziesiąt metrów stąd.
– Tylko tyle?
– Na początek. Później będzie trudniej i powinniśmy się przygotować na reagowanie w miarę rozwoju wypadków. Czy tak mówicie, jak planujecie akcję?
– Nigdy nie planowałem akcji w starym młynie, przeciwko facetowi, który nie żyje od czterdziestu lat. Ale gdy nie wiadomo, co robić, to tak. Wtedy można powiedzieć wszystko.
– No widzisz! I o to chodziło! Skoro można powiedzieć, to i można być gotowym. Wykrztuś wreszcie, że jesteś gotów na wszystko.
– Jestem gotów na wszystko…
– To dobrze – powiedział profesor zmienionym, chrapliwym głosem. – Bo najprawdopodobniej nie wrócimy.
– Że co???
– Ciszej. I przestań z tym „co”. Sam mnie namawiałeś, uprowadziłeś ze szpitala, zmusiłeś do pojechania ze sobą w głuchą noc…
– Ale…
– …na jakieś beznadziejne zadupie, które – tak się składa – jest moją rodzinną ziemią, a teraz co i co. Nic. Uprzedzał nas: to droga w jedną stronę. Poza tym musiałem napisać zakończenie. Takie prawdziwe, nie literackie.
– Zwracam ci uwagę na pewne logicznie brawurowe konsekwencje…
– Za późno na robienie sobie uwag, drogi Floro. Idziemy do starego młyna. Zresztą – odwrócił się teatralnie, by spojrzeć wstecz na polną ścieżkę między pastwiskami – obawiam się, że już nie ma odwrotu.

www.unsplash.com/Adrian Dascal
Nie czekając na odpowiedź swego towarzysza wysiadł i ruszył wzdłuż skarpy stanowczym krokiem.
Chcąc nie chcąc inspektor również musiał wysiąść i pójść za nim. Sprawdził prowiant w kieszeniach, zamknął starannie samochód i rozchylając gałęzie czarnego bzu podreptał ostrożnie w ciemność, świecąc sobie latarką ze smartfona pod nogi.
Szli tak dłuższą chwilę w miękkiej, aksamitnej ciszy, w dole pod skarpą szemrała rzeczka, w górze świeciły gwiazdy. Mijali kępy krzewów i pojedyncze drzewa, których korony odcinały się na tle gwiaździstego nieba czarnymi, rozcapierzonymi łapami. Po chwili oczy inspektora Madeja oswoiły się z ciemnością i wyłączył latarkę. Warto oszczędzać baterię na później. Obejrzał się i stwierdził ze zdziwieniem, że nie widać zupełnie nic, nawet dalekich świateł wioski, które migały na horyzoncie jeszcze przed chwilą, gdy wysiadał z samochodu. Teraz nic. Zupełnie jakby świat znikał tuż po ich przejściu. Podbiegł truchtem do przodu i znalazł się za profesorem, który szedł pewnym, wolnym od wahania krokiem. Wie, dokąd idzie, pomyślał Madej, ale nie odważył spytać. Już zdołał pojąć, że w profesorze coś się przełamało, jakaś decyzja zapadła kategorycznie i nieodwołalnie, i że zostały w nią wkalkulowane wszystkie, najstraszniejsze nawet konsekwencje. Niekoniecznie logiczne. Z jego energicznego chodu można było nawet wywnioskować, że decyzja go raduje i uskrzydla, podnosi na duchu, odmładza. Zgrabnie przeskakiwał nierówności, zręcznie odchylał gałęzie i błyskawicznie się kulił, gdy któraś znalazła się nagle tuż przed jego twarzą. Obserwując go i wyciągając nogi, by mu dotrzymać kroku, Madej ze zdziwieniem stwierdził, że i jemu idzie się lżej, łatwiej, bez wysiłku. Uśmiechnął się pod nosem. Cuda wrześniowej nocy na drodze do starego młyna.
Wreszcie go zobaczyli. To znaczy Zawijas stwierdził, że go widzi, ponieważ ciemność nadal była gęsta i cicha jak beczka smoły. Dopiero kiedy przycupnęli w płytkim rowie i profesor pokazał ręką miejsce, Madej również go dostrzegł. Zwalista sylwetka w kształcie prostokąta zajmowała prawie cały horyzont. Wyglądał upiornie. Przez pozbawione okien dziury w ścianie prześwitywało granatowe niebo. W jednym z oczodołów mrugała jasna gwiazda, jakby młyn puszczał do nich oko. Inspektor wzdrygnął się.
– Co chcesz teraz zrobić? – spytał szeptem.
– Wejdziemy do środka – odparł profesor z oczywistością w głosie. – Ale nie główną bramą, tylko podziemnym wejściem, prowadzącym od piwnicy dworu. Obejdziemy naokoło, przez park. Wejście od frontu nic by nie dało – dodał widząc niepewne spojrzenie inspektora.
– No tak, oczywiście – zgodził się Madej. – Nic by nie dało… Ruszamy od razu, czy musimy najpierw ugotować ogon kota i wypowiedzieć zaklęcie?
– Ruszamy od razu – odparł poważnie profesor. – Zaklęcia będą później.
– Co? Jakie zaklęcia? Przecież żartowałem!
– Ciii – uciszył go profesor. – Nie krzycz. Ryzyko jest coraz większe. Słuchaj – zniżył głos do konspiracyjnego szeptu – żeby ci ułatwić poruszanie się w tej przestrzeni umówmy się, że nie stawiasz żadnych pytań, dopóki ci nie powiem, że już można. Okej? Wiem, to niełatwe, ale spróbuj dokonać zawieszenia niewiary. Jest taki termin w studiach nad kulturą popularną. Zawieszenie niewiary. Wiesz, żeby drzewa mogły mówić, kamienie chodzić, a ludzie z palców wypuszczać laserowe promienie. My musimy wejść do piwnicy pod przedszkolem, gdzie jest tunel do młyna, i tam wyjść. Proste? Tam wykonać jedną prostą czynność gimnastyczną, powiedziałbym nawet rekreacyjną, a potem już poleci. To znaczy… no tak, poleci. Chodźmy.
Nie czekając na odpowiedź pociągnął inspektora za rękaw i zgięci w pół jak żołnierze w okopie obeszli teren młyna, by po drugiej stronie znaleźć się na niewielkiej pochyłości, wiodącej do dworskiego parku. Stare, zdezelowane ogrodzenie miało mnóstwo dziur, więc bez trudu weszli na posesję i kilkoma skokami dopadli okienka w przyziemiu. Zawijas z pewnością stałego bywalca, który ostatnio był tu nie dalej jak wczoraj, sięgnął do górnej listwy framugi, przekręcił dwa zagięte gwoździe i wyjął prostokątną ramę z szybą. W twarze dmuchnęło im wilgotne, zatęchłe powietrze. Profesor wyjął laptop, który trzymał na brzuchu za paskiem spodni, i podał Madejowi.
– Przytrzymaj – powiedział i schwyciwszy rękami framugę zgrabnie wśliznął się do środka. Zachrzęściło gniecione butami szkło. Madej miał jednak kłopot z pełną akceptacją ryzykownych posunięć swego towarzysza. Od chrzęstu szklanych okruchów przeszedł go dreszcz. Wyobraził sobie niefortunny upadek profesora i porozcinane do krwi dłonie.
– Teraz ty – usłyszał z głębi. Podał laptop do środka i wskoczył. Wylądował pewnie, bezpiecznie, jakby wchodził do tej piwnicy setki razy. Ostatnio wczoraj. Otrzepał płaszcz i rozejrzał się dokoła, zupełnie bezproduktywnie, ponieważ panowała całkowita ciemność. Profesor jednak najwidoczniej znał drogę. Zatkał okienko oszkloną ramą i pociągnął Madeja za rękaw w głąb podziemi.
Szli powoli wąskim korytarzem. W głowie Madeja kotłowały się dziesiątki myśli, od całkiem trzeźwych (pochodzimy trochę i wrócimy do okienka) aż po całkiem zwariowane (w tej ciemności demon może z nami zrobić, co zechce). Zgodnie z zaleceniem nie stawiał jednak pytań i szedł grzecznie, prowadzony za rękę przez lepiej od niego zorientowanego przewodnika. W pewnym miejscu korytarz się rozwidlał i profesor wybrał tunel w prawo, po kilkunastu krokach dobił jednak do ściany i musieli zawrócić. Poszli drugą nitką i znowu natrafili na rozwidlenie, wybrali ścieżkę w lewo i po dwudziestu krokach ponownie natrafili na gładką ścianę ślepego korytarza.
– Kurwa – zaklął profesor ledwie dosłyszalnie.
– To labirynt?
– Nie pomyślałem o tym – odparł profesor, co jednakże trudno było uznać za odpowiedź na pytanie. Madej chciał spytać, o czym nie pomyślał, ale bał się odzywać. Napięcie i tak rosło z minuty na minutę.
Wrócili do pierwotnego rozwidlenia i ruszyli w drogę powrotną do piwniczki z okienkiem. Nie doszli do niej. Korytarz ciągnął się na wprost tak samo jak przedtem, żadnych zakrętów, żadnych rozwidleń, a jednak szli i szli – i nie mogli dojść. Kiedy marsz trwał już na tyle długo, że przekroczył wszelkie granice prawdopodobieństwa, profesor zatrzymał się i powtórzywszy popularne zaklęcie na „k” usiadł pod ścianą. Rozłożył laptop i znowu zaklął.
– Padł? – spytał Madej. Ograniczał swe nieśmiałe pytania do minimum.
– W ogóle go nie ma – odparł profesor dziwnie spokojnie i podał Madejowi laptop.
– Co to jest? – spytał inspektor, zanim zdążył się ugryźć w język. W ręku trzymał kawałek deski.
– Deska, która była laptopem – wyjaśnił Zawijas i nagle zaczął krzyczeć na cały głos: – By to krew zalała! Niech szlag jasny trafi! Kurwa twoja mać, że też o tym nie pomyślałem! W pizdę trójkątną wieloryba!
Rozkręcał się. Coś poszło mocno nie tak i Madej podejrzewał, że nie chodziło tylko o zagubienie w labiryncie. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął płaski kawałek tektury, będący jeszcze przed chwilą jego wypasioną komórką. Obrócił w palcach, powąchał, pachniało tekturą. Schował z powrotem drżącą dłonią, ale się nie odezwał. Usiadł pod ścianą obok Zawijasa i westchnął ciężko. Milczeli chwilę. Madej sięgnął i namacawszy łokieć profesora, poklepał go na pocieszenie. Lepsze to niż nic, kiedy się nie ma nic. Hmm, niezłe.
– On nas jakoś zaczarował, prawda? – spytał, kiedy cisza trwała już na tyle długo, że zaczynała przypominać ciszę cmentarną.
– Nie, to ja zawaliłem – wyznał profesor. – Jakbyś chciał zapytać, co teraz, to od razu mówię, że nie wiem. Wiedziałem, ale już nie wiem. Myślałem, że dopisałem wszystko, co trzeba, a tu taka wtopa. I to na początku. W dupę jeża!
– Ładne – zgodził się Madej. – Mam na myśli tę dupę jeża. Ale może jednak nie siedźmy tu tak bezczynnie, aż nas dworskie szczury zjedzą, tylko chodźmy dalej. Przecież to wyjście musi gdzieś tu być.

www.unsplash.cpm/Anna Hunko
Pociągnął profesora, który z oporami wstał i poszedł tym razem jako drugi, wlokąc się noga za nogą. W ciągu kilku dramatycznych minut cała para zeszła z niego. Był słaby, ledwo szedł i co chwila pokasływał, ponieważ brakowało mu powietrza. Madej też zauważył, że w podziemiu zrobiło się jakby duszniej. Trudno się oddychało, więc szli powoli, przystając na zmianę raz jeden, raz drugi.
– Czy jeże nie polują przypadkiem na szczury? – zagaił, żeby zająć czymś uwagę załamanego profesora.
– Nie wiem, jestem od literatury – odparł ciężko Zawijas. – Na pewno szczury nie polują na jeże. Nikt nie poluje na jeże. Hyyy, hyyy… Poczekaj, Floro, nie mam siły.
Usiadł pod ścianą, co inspektor wywnioskował z szurania kurtki po betonie. Namacał ramię swego towarzysza i usiadł obok. Zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapałek, które kupił razem z papierosami. Namacał je i wyjął. Poruszał pudełkiem. Grzechotały jak zapałki.
– Chyba nie zamieniły się w tekturę – powiedział z uśmiechem i zapalił jedną. Mrok rozjaśniło żółte światło. Korytarz w obu kierunkach tonął w mroku. Głowa profesora zwisała ciężko na pierś, oparte na kolanach dłonie wyglądały jak zdechłe ryby.
– Cholera, napiłbym się – mruknął głucho Zawijas. Inspektor zaczął grzebać w kieszeniach swojego płaszcza. Po chwili wyjął stamtąd płaską butelkę żołądkowej gorzkiej.
– Mówiłem ci, że trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność.
Oczy profesora Zawijasa rozpaliły się nagłym blaskiem. Sięgnął po butelkę, wprawnym ruchem odkręcił i pociągnął solidnie łyk. Zakrztusił się, odkaszlnął i pociągnął następny. I jeszcze trzeci. Oczy mu się zaszkliły.
– Jesteś cudotwórcą – wyszeptał liturgicznym głosem.
– Jestem skończoną kanalią – odparł Madej. – Twoja żona błagała mnie, żebym tego jednego właśnie absolutnie nie robił. Przysiągłem, że nie zrobię.
– To już nieważne – stwierdził Zawijas. – Ważniejsze, żeby wymyślić, gdzie jest… Jasna dupa, ależ oczywiście! Jaki ze mnie bałwan! Chodźmy!
Poderwał się i nim inspektor zdążył spytać, o co chodzi, pociągnął go za rękę. Poszli w głąb podziemi, ale znacznie szybciej niż poprzednio. Zmęczenie ustąpiło równie szybko, jak się pojawiło. Prawie biegli. Zawijas bezbłędnie skręcił na dwóch kolejnych rozwidleniach i wkrótce znaleźli się przed pierwszą ze ślepych ścian. Profesor podszedł do niej, rozłożył ramiona i przywarł całym ciałem. Mimo zupełnej ciemności Madej widział jego sylwetkę całkiem wyraźnie na tle betonowej płaszczyzny. Po chwili rozległ się zgrzyt mechanizmu i ściana się poruszyła. Jej prawa strona popłynęła w głąb, lewa najechała na nich. Przejście stało otworem. Weszli.
Po dwóch metrach natrafili na kręte kamienne schody. Weszli na górę i znaleźli się w pustej hali starej fabryki. Ciemność straciła nieco na pewności siebie, przez otwory okienne od wschodu płynęła szarość świtu. Profesor rozejrzał się wkoło, westchnął, jakby miał się zaraz rozpłakać, a potem energicznie szarpnął inspektora za rękaw.
– Na górę! Musimy zdążyć przed wschodem słońca!
– Że niby wampiry…? – spytał niepewnie Madej. – Ale kto, my?
Po raz kolejny tej nocy nie doczekał się odpowiedzi, więc posłusznie ruszył za swoim przewodnikiem ku metalowym schodom na piętro. Minęli wielki korpus silnika, kwadratowy lej opadający z sufitu tuż nad podłogę i dudniących stopniach wbiegli na piętro. Niebo na wschodzie jaśniało. Profesor śpieszył się niemal gorączkowo. Znowu wiedział, co robić, z tą swoją nieznośną profesorską pewnością siebie. Podbiegli do dziwnego urządzenia, które ze wszystkich znanych Madejowi rzeczy najbardziej przypominało dziecięcą zjeżdżalnię na palcu zabaw, i Zawijas nakazał mu usiąść na tym.
– Że co?
– Jeszcze ci nie pozwoliłem pytać. Siadaj i zjeżdżaj. Szybko, bo zaraz się zrobi dzień, a po tobie muszę jeszcze ja. No już, zjeżdżaj!
– Dobrze, ale wyjaśnij mi tylko jedno – mówił inspektor siadając w drewnianej rynnie. – Kiedy mi opowiadałeś o starym młynie, to wspominałeś, że dwadzieścia lat temu go zburzyli i został po nim tylko betonowy plac. To znaczy, że teraz go nie ma. A myśmy go przedtem widzieli, w nocy, a teraz w nim jesteśmy, i z tego by wynikało, że nas również…
– Nie ma – wyszeptał mu do ucha profesor i mocno pchnął w dół.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ