5.
Myślał całe popołudnie, do wieczora, i nic nie wymyślił. Leżał na łóżku owinięty w kocyk jak w ochronny kokon i badał wzrokiem nierówności sufitu, wszystkie ryski, smugi po maźnięciach pędzlem i kropeczki po muszych ekscesach. Jego umysł pracował wedle własnych rytmów i przyzwyczajeń, jakby był niezależnym bytem. Liczył na to, że bez udziału jego samego (czyli kogo?) umysł sam coś ogarnie z całej tej sytuacji i znajdzie rozwiązanie. Niekoniecznie genialne, choćby i całkiem przeciętne, byle się kupy trzymało. Postanowił nie schodzić na dół na herbatę, by nie prowokować następnej wielce niewygodnej dyskusji o zawartości ścieżki dźwiękowej audiobooka. Widział już ten uśmiech żony i słyszał pełne troski i życzliwości pytania. Czysty sadyzm. Wolał już tutaj, w półmroku i w cieplutkim kokonie kocyka, sam na sam z… no właśnie – z czym?
– Nie powinniście aby, profesorze, iść na jakiś dłuższy urlop i gruntownie wypocząć? – mruknął do własnego umysłu zajętego badaniem sufitu.
– Zwracam uwagę – odparł niedbale umysł – że właśnie wróciłeś z urlopu. Wróciliśmy… – poprawił się.
– To prawda – westchnął profesor. Kiedy twój własny umysł coś ci uświadamia, nie wypada się nie zgodzić. – Mógłbyś jednak się postarać i dokonać również głębszych odkryć. Znalazłeś coś na suficie?
Z wyczekiwania na odpowiedź wytrąciło go pukanie do drzwi. Nagłym szarpnięciem zerwał z siebie koc i stanął na równe nogi.
– Kochanie, mówisz do siebie?
– Nie, nie – zaprzeczał pośpiesznie (zbyt pośpiesznie!) obciągając bluzę. Żona już była w pokoju. Miała zwyczaj wchodzić natychmiast po pukaniu. A on o tym wiedział. – Powtarzałem sobie na głos taki jeden wiersz Świetlickiego.
– Jaki wiersz?
– „Nie się”.
– Świetlicki niesie?
– Nie. Świetlicki to nazwisko, „Nie się” to tytuł.
– Aha. Chcesz herbaty?
Palnął głupstwo z tym tytułem i rozmowa zaczynała niebezpiecznie przypominać poprzednią. Należało coś przedsięwziąć.

www.unsplash.com/Drew Taylor
– Tak, chodźmy na herbatę – zarządził i wyminąwszy ją w drzwiach ruszył schodami w dół, do jadalni. Po drodze poczochrał sukę po kudłatym łbie, głośno zakaszlał, a następnie puścił z kranu mocny strumień wody czajnika i lał do pełna, by przy gotowaniu szumiało jak najdłużej. Wszystko po to, by nie dać żonie akustycznej swobody do drążenia tematu wiersza Świetlickiego. Ani żadnego innego tematu. Jak przeczuwał, jego zabiegi nie przyniosły spodziewanych rezultatów i walec analizy mężowskiej osobowości parł bezlitośnie z kierunku północ-północny zachód. Magda usiadła w jadalni i przez chwilę obserwowała go w milczeniu.
– Olku, nie chcę być natarczywa – zaczęła nieco natarczywie – ale powinniśmy porozmawiać o tym audiobooku. Właściwie zastanawiam się, czy to jest kwestia audiobooka, czy raczej, jakby to powiedzieć… twojej, no nie wiem… świadomości? Dobre słowo? Świadomości? Czy może raczej… umysłu? Lepiej? Niech będzie. Tak, wiem, jesteś uznanym profesorem jeszcze bardziej uznanego uniwersytetu i kudy mnie tam do wystawiania tobie świadectwa normalności. Jednak jako twoja żona nie mogę przejść do porządku dziennego nad objawami tak niepokojącymi…
– Obrać ci pomarańczę? – spytał zalewając saszetki z Liptonem.
– Wiesz, że nie jem pomarańczy! Kupiłam je wyłącznie dla ciebie. Bo chciałeś. Czy może tego też już nie pamiętasz? A poza tym nie zmieniaj tema…
– Co znaczy „też”? O czym jeszcze nie pamiętam? Czy to już? Zaczynamy diagnozowanie sklerozy? Masz już gotowe pisemko do ośrodka? „Kochanie, wystarczy jeden twój podpis i wszystko będzie w porządku”. O to chodzi?
– Przestań! Nie, nie o to chodzi.
Cofnęła się taktycznie, ale tylko po to, aby nabrać nowego impetu.
– Po prostu chciałabym, żebyś przestał się wściekać i pozwolił sobie spokojnie powiedzieć pewne rzeczy. Terapia działa rozdrażniająco, wiem, sama miałam podobnie. Siadając na fotelu naprzeciwko psychoterapeuty odruchowo stawiasz się w pozycji świra, który musi udowadniać swoją normalność i panowanie nad sytuacją. Potrzeba czasu zanim zrozumiesz, że w tym siedzeniu na fotelu i gadaniu o własnych problemach chodzi tak naprawdę o coś innego. Domyślam się, że dzisiaj otwarły się w tobie nowe rejony emocjonalne, w swojej duszy zajrzałeś do pomieszczeń, o których w ogóle nie wiedziałeś, że istnieją, nie mówiąc o rozeznaniu w ich zawartości. Byłeś trochę, no… zdezorientowany, kiedy wsiadałeś do samochodu, dlatego twoje luźne i na poły tylko świadome skojarzenia nałożyły ci się na słuchaną powieść i doszło do tego, no, jak to się mówi… ko… ko…
– Koincydencji.
Magda pracowała w domu kultury jako animatorka dziecięca i miała pewne doświadczenie w wygłaszaniu okrągłych zdań o nieodpartej sile przekonywania. Mówiła, jakby wiedziała. Zresztą, może i wiedziała, kto ją tam wie.
– Tak. Koincydencji. Albo konwergencji, czy jakoś tam jeszcze inaczej. Wiesz, co mam na myśli.
Skinął głową. Pozwalał jej gadać, ponieważ wtedy sam nie musiał. Wyjął torebki, dopełnił kubki przegotowaną wodą i jeden z nich postawił przed Magdą. Drugi ujął w obie dłonie i usiadł, wpatrując się w blat stołu. To miało oznaczać skupione słuchanie, ale w zasadzie słyszał niewiele. Trochę. Słuchał i nie słuchał. Analityczna część jego profesorskiego umysłu skłonna była nawet przyznać jej rację (częściowo, częściowo!) i z fragmentów, jakie dolatywały do jego uszu, układał sobie całkiem podobne wyjaśnienie. Niewątpliwie był pod wrażeniem seansu terapeutycznego, na którym zapoznał się z rewelacją na temat tego, że oprócz czytania powieści można również słuchać, ale padła tam i inna ważna kwestia: „Jeśli nie może pan czytać, niech pan pisze”. Tak, to zdanie było ważne, najważniejsze ze wszystkich. Dlaczego do niego dopiero teraz dotarło? Tak, przecież całą drogę od gabinetu do parkingu przebył zatopiony w myślach o swoim pisaniu. O niedokończonej powieści, która jak porzucone dziecko spoczywała gdzieś w zakamarkach pamięci komputera, kwiląc i pojękując w nieutulonym żalu do swego koślawego twórcy. Nawet jeśli sobie tego wtedy tak wyraźnie nie uświadamiał, teraz miał jasność. Chodziło o pisanie, prawda?
Jego umysł, równie jak on skrępowany wywodem żony, przytaknął obojętnie.
– … i gdybym miała ci coś radzić, zapomnij o całej tej sprawie i zajmij się poprawianiem prac doktorskich. Zdaje się, że masz dwie na pulpicie. A ta powieść, ta Cegielnia – najlepiej daj mi ją.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, żona odstawiła kubek z herbatą, wstała z krzesła i energicznym krokiem ruszyła w kierunku schodów. Rzucił się za nią. Herbata z pchniętego kubka chlapnęła na obrus.
– Czekaj! Dam ci ją, jak dosłucham do końca.
Ich wejście na schody mniej miało wspólnego z małżeńską kurtuazją, a więcej z wyścigiem po oferty o poranku Czarnego Piątku. Wpadli na nie oboje równocześnie, ona złapała poręcz i podciągnęła się za jednym zamachem o trzy stopnie, ale on był sprytniejszy. Ruszył wzdłuż ściany i kilkoma skokami pokonał całe schody ze sprawnością godną zapisania w kronice sportowej jego Almae Matris. Wpadł do gabinetu, dobył płytkę ze stacji dysków i wepchnął do kieszeni bluzy, a następnie zamknął drzwi tuż przed nosem żony.
– Przepraszam, muszę popracować – powiedział, przekręcił klucz i dla pewności oparł się plecami o drzwi. Ona perswadowała chwilę, lecz wobec braku jakiejkolwiek reakcji odpuściła i poszła do siebie. Musiała być wściekła. Dla żony brak reakcji to najgorsza z reakcji.
Uff.
Dyszał ciężko i malowniczo jak bohater kreskówki, ale szczęśliwy. Obronił się, choć gdyby w tej chwili ktoś rozsądny (na przykład jego własny umysł) zapytał go, przed czym mianowicie się obronił, nie potrafiłby odpowiedzieć. I nie to było najważniejsze. Pomacał się po kieszeni i uspokojony płaskim, okrągłym kształtem usiadł do poprawiania pracy doktorskiej wychodząc z założenia, że to zajęcie nie wymaga specjalnego natężenia intelektu.
Płytka z audiobookiem nie dawała mu jednak spokoju. Czuł jej delikatny ucisk w kieszeni i niemal słyszał zapisane na niej dźwięki. Odtwarzał je w pamięci, jakby sam był czytnikiem, a nie czytelnikiem. Owszem, tłumaczenie żony przyjął do wiadomości i w jakimś rozsądnym zakresie się z nim zgadzał, stanowiło ono jednak, by tak rzec, tylko jedną ścieżkę nagraniową utworu. Na drugiej wciąż rozbrzmiewał akapit jego własnych notatek: „coś mogę powiedzieć tylko dlatego, że minął jakiś czas, odtamtąd dotąd”, płynących z głośników poczciwej astry tuż przed jej nieszczęsnym okaleczeniem. Słyszał je.
O wpół do dziesiątej wieczorem nie wytrzymał, zamknął dokument z pracą doktorską, podłączył słuchawki do laptopa i włożył płytę do stacji CD. Żonę w krótkim i suchym komunikacie poinformował przez zamknięte drzwi, że nie je kolacji i musi się położyć, ponieważ jest zmęczony. Chciał dodać, że ma migrenę, ale ugryzł się w język – to mogłoby uruchomić niebezpieczne dla niego odruchy opiekuńcze Magdy. Zgasił światło, rozparł się wygodnie w fotelu, założył na uszy słuchawki i włączył pierwszy rozdział. Słowa Cegielni popłynęły do jego mózgu wprost, bez pośrednictwa drgających fal akustycznych oraz obecności innych słuchaczy. Na przykład tych z uchem przystawionym do dziurki od klucza.
Słońcu nie daję wiary, dopóki nie zajdzie. Dopiero gdy zniknie za horyzontem i stanie się echem odeszłego na zawsze dnia, zaczynam mu ufać. Jego bolesna czerwień o ileż jest uczciwsza od łatwej feerii łąkowych barw i banalnego błękitu nieba! Gdy leje się krew zachodu i rzeczy znikają w mroku, wtedy zaczynam żyć. Piękniejsze jest to, czego nie widać…
Magia słów początkowych stronic powieści (dlaczego ich nie zapamiętał z poprzednich odsłuchań!?) uwiodła go na tyle, że omal nie przegapił swoich zapisków. Były. Usłyszał je natychmiast i jedno zerknięcie na licznik odtwarzacza wystarczyło, by się przekonać, że znajdują się dokładnie w tym samym miejscu, tuż po rozpoczęciu jedenastej minuty. Oczywiście, że były. Fakt, że je z Magdą przegapili podczas wspólnego słuchania, w jakiś arcyciekawy logicznie sposób utwierdził go tylko w tej pewności. Były tu zawsze, tylko ona nie miała do nich ucha. Otóż to! Jego żona NIE MIAŁA UCHA do wychwycenia jego własnych słów. Przecież wyrażała się o nich zawsze z przekąsem, drwiła z nich, a to znaczyło prawie to samo, jakby w ogóle nie istniały! Tak, to musiało tak być. Nie mogła ich usłyszeć, bo w nie nigdy nie wierzyła. A on uległ jej agresywnej sugestii. Wszystko jasne.
– Ale przecież ty też ich nie słyszałeś – spokojnie zaoponował umysł. – Skoro to twoje słowa…
– Byłem pod presją! – zakrzyknął. – To nie takie proste, jak ci się wydaje – dodał dźgnięty nagłą wątpliwością, czy umysłowi w ogóle może się coś wydawać. – Człowiek widzi i słyszy różne rzeczy, nigdy nie masz pewności, co miało miejsce naprawdę, a co było tylko iluzją. Rozumiesz, narracyjna koncepcja prawdy – podsumował licząc na to, że umysł łyknie ten merytoryczny przypis. Umysł nie odpowiedział.
Dosłuchał pierwszy rozdział do końca, następnie drugi, a w trzecim znalazł inny fragment swoich zapisków, równie filozoficzny jak poprzedni:
Oni nie istnieją naprawdę, to rozgrywa się w mojej głowie. Znalazło się tam jednak nie wyłącznie dzięki mnie, ale również dzięki nim. Jestem autorem tego konkretnego doświadczenia i zarazem jego obiektem, bohaterem, tematem. Oni są we mnie, gdyby jednak nie istnieli kiedyś naprawdę, teraz też by ich nie było. To nie zmarły przyjaciel ze mną rozmawia, tylko ja sam ze sobą tamtym, który miał przyjaciela, rozmawiał z nim i dopisał do zapamiętanej chwili narrację upartej pamięci. A zatem – jeśli siedzę i myślę, jak to było i jak to zapisać, w głąb czego ja właściwie wchodzę? Samego siebie? Czy tamtej rzeczywistości, której już nie ma, bo rzeczywistość może być tylko aktualna? Nad czym ja myślę: nad prawdą przeszłości, czy nad zwykłym kłamstwem?
Cofnął nagranie, otwarł dokument z notatkami i porównał. Tak jak poprzednio, zgadzały się słowo w słowo. Zsunął słuchawki na szyję i ciężko opadł na oparcie fotela.
– Miałem rację – westchnął z egzystencjalną głębią.
– Ale nie dodawaj „jak zwykle” – poprosił umysł.
Nie miał zamiaru. Były mocniejsze i bardziej satysfakcjonujące sposoby. Przedstawi jej dowód namacalny i niepodważalny, i wtedy zobaczymy, jaki obrót przybierze dyskusja wokół równowagi psychicznej. Przekonajmy się wreszcie, kto tu jest normalny.
Z ręką na klamce zatrzymał się w pół kroku. Nie, to nie był najlepszy pomysł. Mógłby być najlepszy w sytuacji optymalnej, to znaczy kiedy płytka odtworzy nagranie trzeciego rozdziału dokładnie tak samo, jak to zrobiła przed chwilą. A co, jeśli nie? Na kogo wyjdzie, kiedy znowu z głośników popłynie co innego? Co będzie z jego normalnością?

prof. Krzysztof Zajas
Doszedłszy do przekonania, że domowy prokurator następnym razem nie będzie już tak wyrozumiały i potraktuje jego recydywę z należytą surowości (czytaj: wyśle go na badania psychiatryczne), usiadł z powrotem przed komputerem i odsłuchał po raz trzeci. I znowu wszystko się zgadzało. Słowo w słowo. Wrócił do rozdziału pierwszego – pierwszy cytat również tam był, jak gdyby nigdy nic. Najwyraźniej jego zapiski pojawiały się tylko wtedy, kiedy słuchał sam. Ale pojawiały się NAPRAWDĘ! Co robić?
Wtedy jego wzrok padł na telefon komórkowy i profesor Zawijas doznał olśnienia. Zadzwoni do żony i puści nagranie przez telefon! Już wybierał numer, gdy jego uwaga zatrzymała się na ikonce dyktafonu. Ten pomysł wydał mu się jeszcze lepszy, ponieważ eliminował podejrzenie oszustwa (dawał możliwość wielokrotnego powtórzenia dowodu) i zostawiał trwały ślad. Myśląc z wdzięcznością o córce, która wyciągnęła ikonkę z folderu aplikacji na ekran i namawiała go do używania dyktafonu na wykładach (wiesz, papciu, dla lepszej pamięci), włączył oba urządzenia i zapadł się w fotelu, zasłuchany we własne filozoficzne dywagacje. Wydawały mu się coraz ciekawsze.
Po zakończonej pełnym sukcesem sesji nagraniowej udał się do sypialni małżonki i puścił plik wprost z komórki.
– Co to jest? – spytała spod kołdry, wyłączając palcem swój odtwarzacz kompaktowy. Słuchała Idioty Dostojewskiego.
Pokręcił głową na znak, żeby nic nie mówiła i pogłośnił smartfona. Przybrał minę zasłuchanego melomana, który kocha nie tyle płynącą z głośnika muzykę, ile swoje dla niej uwielbienie, co go wywyższa i czyni z niego istotę na co dzień obcującą z czystą prawdą sztuki…
Nikt również nie przewidział, że sir Peter North Sundick pozostanie na swoim kapitańskim mostku do końca, do ostatniej chwili, kiedy już cały dziób znajdzie się pod wodą i nad powierzchnię rozszalałego żywiołu wznosić się będzie jedynie opasły zad parowca, bezwstydnie wypięty w zagniewane niebo jak zadek gigantycznej i niewątpliwie tonącej krowy…
Rzeczywistość w sypialni zamarła. Mordercza cisza wchłaniała wszystko z siłą kosmicznej próżni. Ktoś obserwujący teraz przemiany twarzy Aleksandra Zawijasa potrzebowałby sporo dobrej woli, by uwierzyć w jego profesorskie kompetencje. Była kompletnie zbaraniała.
Pierwsza sylaba z ust żony wytrąciła go z odrętwienia.
– Dlacz…
Wcisnął smartfona do kieszeni bluzy i wybiegł z sypialni. Zderzył się z drzwiami gabinetu, ledwie je widząc w zamroczeniu. Był nie tylko osłupiały, ale i wściekły. Po jakiego diabła bawił się w to idiotyczne nagrywanie? Po co w ogóle chciał cokolwiek udowadniać?
Niewiele myśląc grzmotnął telefonem o podłogę (który odbił się od dywanu i bez szkody wylądował, ponieważ był w oprawce), po czym sięgnął do odtwarzacza po płytkę. Przez chwilę miał ochotę połamać ją i wyrzucić do śmieci (spalić w kominku!) i później wiele razy żałował, że tego nie zrobił. Zamiast tego usiadł na łóżku i wziął trzy głębokie oddechy. Przyjrzał się jej.
– O co tu chodzi, laluniu?
Płytka milczała. Udawała zwykły giętki krążek z tworzywa sztucznego z napisem CEGIELNIA, wydrukowanym bez większej staranności, jakby całość była dziełem producenta-amatora. Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, jakby chciał ją przyłapać na jakimś kolejnym oszustwie, ukrytym geście, sprytnym ruchu za jego plecami, którym wykazałaby dobitnie, że jednak zwariował. Milczała. I nie poruszyła się. Oczywiście, że nie, przecież nie mogła. Była martwa.
„A ty jesteś normalny”, powiedział do siebie profesor Zawijas i nieco się uspokoił. Kiedy wyrównał oddech, podkusiło go, by spróbować jeszcze raz. To jedna z cech intelektualistów – dłużej niż inni upierają się przy swoim. Profesor należał jednak nie tylko do intelektualnej elity narodu, ale również do niezliczonej rzeszy tchórzy, więc po wahaniach postanowił odłożyć kolejny test do jutra. Jeśli mu znowu nie wyjdzie, nikogo już nie zdoła przekonać o swojej normalności. Nawet samego siebie. Rzucił płytkę na blat biurka, jakby była chusteczką, w którą właśnie wydmuchał nos, po czym powoli i starannie przebrał się w piżamę z jakiegoś powodu bojąc się, że może stracić równowagę i upaść.
– Już straciłeś równowagę – powiedział na głos jego umysł. – I bynajmniej nie jestem jedynym w tym domu, który tak uważa.
– Zamknij się!
Umysł posłusznie zamilkł.
Kołdra była w środku zimna, a poduszka niewygodna. Nie mógł ogrzać stóp, choć był dopiero koniec września (września? dlaczego Jacek przez telefon powiedział „sierpień”?), a sztuczne wypełnienie poduszki obfitowało w zgrubienia i węzły. Wiercił się pół nocy, drugie pół przeleżał z otwartymi oczami i brzęczącymi w uszach słowami powieści, którą obolały mózg w kółko odtwarzał. Rano czuł się jak na gigantycznym kacu i kiedy spojrzał w lustro, zobaczył opuchniętego demona z tego kręgu piekła, w którym alkoholików smaży się na teflonowych patelniach bez tłuszczu. Jego Madejowe łoże przypominało miejsce egzorcyzmów.
Gdy pozbierał z podłogi ubranie i wychodził pod prysznic, zadzwoniła cudem ocalała komórka.
– Dzień dobry, z tej strony inspektor Madej. Czy mam przyjemność z profesorem Aleksandrem Zawijasem?
– Przepraszam, jak nazwisko? – wykrztusił gapiąc się na skopaną pościel.
– Florian Madej – powtórzył cierpliwie głos w słuchawce. – Jestem inspektorem w Wydziale Kryminalnym małopolskiej policji.
– Słucham, o co chodzi?
Wcale nie miał zamiaru słuchać, po prostu wypowiedział odruchowo to, co się zwykle mówi w podobnych okolicznościach. Jego zmęczenie odzywało się bólem w każdym mięśniu ciała, miał wrażenie, że jeszcze trochę postoi z telefonem przy uchu i runie na podłogę jak długi. Będzie dobrze, jeśli w szpitalu zdołają mu przywrócić przytomność. O ile Magda na czas wezwie karetkę, ponieważ od wieczora więcej do niego nie zajrzała. Zaczął już nawet kombinować, jak by tu upaść z najmniejszą szkodą dla kości i doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby ugiąć kolana i w miarę możliwości płynnie usiąść na tyłku. Musi to kiedyś poćwiczyć. I zadzwonić do Jacka.
– Zanim wyjaśnię, chciałbym najpierw o coś spytać. Pan jest polonistą, specjalistą od literatury współczesnej, prawda? Dobrze mówię?
– Tak. Proszę w końcu powiedzieć, w czym rzecz.
Miał wrażenie, że po tamtej stronie słyszy głośniejszy oddech, który wypełnił dwie sekundy ciszy, nim padło pytanie:
– Czy zna pan powieść pod tytułem Cegielnia?
Zamroczyło go. Docisnął czoło do ściany i przytknął kciuk do skroni. Pulsowała jak jaszczurka.
– Halo? Jest pan tam?
– Przepraszam… Tak, jestem. Niech mi pan powie… jest koniec miesiąca, ale którego?
– Hmm, jakby to powiedzieć: tego, co jest zawsze na końcu września.
Profesor Zawijas już nie słuchał. Ugiął kolana i płynnie usiadł na tyłku.