Krzysztof A. Zajas
Dziennik czasu pandemii cd.
9 kwietnia 2020 (5575 zarażonych, 174 zmarłych)
Dmuchnął wiatr i zakręcił kurzem na nagrzanej słońcem polnej drodze. Sucho. Bardzo sucho. Niewielkie opady zimą i wysokie temperatury ostatnich miesięcy składają się na poważne niedobory wody. Zwierzęta błądzą po łąkach i lasach w poszukiwaniu źródeł lub choćby niewyschniętych kałuż. A te wyschły. Nawet najbardziej uporczywe błota i grzęzawiska stwardniały, można po nich przejść w półbutach. To dopełnia obrazu. Postapokaliptyczne scenerie zwykle bazują na wizjach pustynnych, martwocie wysuszonej ziemi i bielejących w słońcu kościach po uprzednim życiu, czyli że dostajemy bonus w postaci klimatycznego klimatu końca. Śmierć świata jest sucha, cywilizacja uległa spopieleniu. Wczoraj cieszyłem się z wybuchu wiosny, dzisiaj patrzę na słońce jak na przegrzany reflektor w teatrze. Natura funduje nam spektakl nie tylko dobrze wyreżyserowany, ale i z odpowiednią scenografią.
Policja kupuje armatki wodne i kabaryny aresztanckie do rozpędzania zamieszek. Być może przewidują jakieś gwałtowne reakcje cofającego się koronawirusa, bo przecież chyba nie o Naród chodzi. Ten kocha władzę i popiera ją nawet korespondencyjnie. Ja nie wiem, boję się mówić głośno, ale to wszystko naprawdę śmierdzi zamachem stanu. Partyjna mafia przejęła państwo, bo może. Nikt jej w tym nie umiał przeszkodzić, i teraz PiS pokazuje nam faka codziennie, z coraz większą bezczelnością i pewnością siebie. Wymyślili specjalną poprawkę, według której im i ich rodzinom należy się wyjątkowa opieka medyczna. Urzędników zwalniają, służba zdrowia pada pod meteorytem pandemii, kraj rzęzi i blednie w obliczu nadchodzącego kryzysu – a oni sobie przywileje głosują! Nie wiem, głowa od tego pęka…
To niby tylko takie stare powiedzonko, ale ja teraz naprawdę szczypię się w policzek przy czytaniu. Faktycznie to napisali, czy ktoś drwiny sobie urządza i odgrywa mi przed nosem moje zeszłoroczne paranoje? Jeszcze jeden spektakl? Ale kto i po co miałby się tak prymitywnie bawić moim kosztem? Zgoda, bałem się dyktatury w moim kraju. Naczytałem się ostatnio przedwojennych gazet i katastrofizm polityczny wzmógł we mnie jak gorączka. W połowie lat 30. faszyzm, nacjonalizm i antysemityzm widać było jak na dłoni, zło panoszyło się jak nie przymierzając zaraza, szanowani intelektualiści całkiem poważnie debatowali, jak zneutralizować „żydowską zarazę”, a ludzie udawali, że jest normalnie i spoko. Do czasu. Po lekturach starych gazet nabawiłem się lęków i najbliżsi tłumaczyli mi, że to tylko histeria. Teraz na mnie zerkają nieco inaczej, z jakąś niepewnością i prawie urazą. Musiałeś mieć rację? Znowu? A ja wzruszam ramionami i czytam sobie historyczne kawałki o starożytnej Grecji. Problem Kasandry dotyka mnie mocno, osobiście.
www.unsplash.com/Mr Cup / Fabien Barral
Tak, czytanie. Bardzo dobra ścieżka ucieczki. Im dalej, tym lepiej, więc sięgnąłem do Rozmyślań Marka Aureliusza, ale po dwudziestu stronach odłożyłem. Trochę nudziarstwo z tym niewzruszonym spokojem wobec nadchodzącej zagłady. Herbert miał rację, to nieludzkie, trudno dłużej wytrzymać w takim kamiennym napięciu. Sięgnąłem jeszcze dalej wstecz, do czasów heroicznych Grecji, by przypomnieć sobie trojańską wieszczkę. Najpiękniejsza z córek Priama, podczas rzezi Troi zdołała ukryć się w świątyni Ateny, skąd wywlókł ją Ajas z Lokrydy i świętokradczo zgwałcił. Jako branka wojenna przypadła królowi Agamemnonowi, który przywiózł ją do pałacu w Mykenach tylko po to, by tam razem z nią zginąć z rąk niewiernej żony i jej kochanka. Jak mówi Zygmunt Kubiak w Mitologii Greków i Rzymian, Kasandra w Mykenach „wzgardliwie milczy wobec królowej” i dopiero nocą przed gromadą starców wykrzykuje swoją straszną wróżbę o śmierci Agamemnona. Wtedy też przyznaje, że dar wieszczenia dał jej Apollo, który ją uwiódł. Czyli typowe fantazje gawędziarskie wokół dziewictwa i czystości. Ale jest wersja lepsza od seksualnej, dla mnie wręcz fascynująca! Otóż kiedy Kasandra była mała, rodzice zabrali ją z bratem Helenosem do świątyni Apollina w Tymbrze i tam zostawili na noc. Po prostu zapomnieli! Kiedy dzieci zasnęły, święte węże pilnujące wiecznego ognia polizały im uszy. Stąd dar słyszenia przyszłości, który w istocie jest przekleństwem, gdyż wywyższa i zabija zarazem.
Próbuję to sobie wyobrazić. Ciepła, śródziemnomorska noc, jaką znamy z wakacyjnych wyjazdów, słabiutki powiew wiatru, cykady grzechoczą wśród pobliskich krzewów. W glinianych lampach oliwa spala się spokojnym światłem, które wśród kolumn rzuca długie cienie. Owady skwierczą w pełgającym płomieniu. Czasem szumią liście drzew porastających święty gaj. Dzieci są przerażone, przecież zostały same w zupełnie obcym i niesamowitym miejscu! Opieka bóstwa to jedno, a potwory, źli ludzie i dzikie zwierzęta to drugie. Drżąc ze strachu przytulają się do siebie, zaciskają na siłę powieki i pocieszają się nawzajem, że nic im się nie stanie. Żeby zagłuszyć straszne myśli nucą półgłosem pieśni, jakich uczyła je niania, i tak zasypiają. Posadzka jest chłodna, więc przysuwają się blisko lampy, żeby nie zmarznąć wraz z nadejściem chłodnego świtu. Głęboką nocą, kiedy już mocno śpią, zza kamiennej misy wyłania się dostojny wąż. Sunie powoli z lekko uniesionym płaskim łbem, który obraca raz w prawo, raz w lewo, bo święty wąż musi być czujny. Z jakiegoś powodu wiem, że jest zielony. Po chwili wypełza drugi i razem okrążają śpiące dzieci, bezgłośnie wyginając sprężyste ciała. Pochylają się nad maluchami. Dzieci pachną słońcem i niewinnością. Śpią na boku, zwarte w obronnym uścisku, a małżowiny ich uszu rozchylają się ku górze jak wejścia do maleńkich jamek. Węże widzą przed sobą miniaturki ich własnych domów, w których wylęgają się takie same maleńkie dzieci, ale wężowe. Jeden z nich próbuje musnąć rozdwojonym językiem półprzeźroczystą muszelkę, robi to bardzo delikatnie, by nie obudzić dziewczynki, która śpi z półotwartymi ustami i piąstką wciśniętą pod brodę. Drugi również zbiera się na odwagę i próbuje ucha chłopczyka. Muśnięcia są jak najlżejszy powiew wiatru, ledwie wyczuwalne, ale to wystarczy. Świętość wnika przez ucho do mózgu i przestawia ośrodki zmysłów tak, że dziewczynka rano po przebudzeniu wie już wszystko. I kiedy braciszek płacze za mamą, ona obejmuje go pewnym ramieniem, osłaniając drugą ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Choć jest młodsza od niego, słowa jej brzmią dorośle i tchną pełnym przekonania spokojem: „Nie martw się, już jadą. Widzę ich”.
I potem już zawsze widzi. Ból wiedzy daremnej, niepotrzebnej, pogardzanej będzie się za nią ciągnął przez resztę życia. Podczas pogromu schroni się w świątyni bogini mądrości Ateny, czyli jakby adekwatnie, na niewiele się to jednak zda. Swoją hańbę pod chamskim Ajasem zapewne również zobaczy dużo wcześniej, zanim się wydarzyła. A także zagładę rodzinnego domu i całej Troi. I śmierć własną, co nie bolało tak, jak ujrzana wieszczymi oczami śmierć dwóch synów, których zdążyła urodzić Agamemnonowi. Mądra, piękna, jasnowidząca, gwałcona, uprowadzona z ojczyzny, nieszczęśliwa na wszystkie możliwe sposoby – wierzę, że śmierć przyjmowała z ulgą. Na widok wzniesionej ręki Klitajmestry, uzbrojonej w okrwawiony nóż, który przed chwilą zabił Agamemnona, może się tylko wzgardliwie uśmiechnąć. Powiedz mi coś, czego nie wiem, wielka królowo. A w nagrodę ja nie powiem ci tego, co wiem, mówi zerkając na kotarę, za którą chowają się przerażeni Elektra i Orestes, którzy później zabiją matkę-morderczynię. Ale Klitajmestrze jest to już obojętne. Swoje życie również przegrała, dawno temu, kiedy zmuszono ją do małżeństwa z okrutnym i znienawidzonym królem i od którego właśnie próbowała rozpaczliwie się uwolnić. Zresztą, może jej uszy również polizał święty wąż i też już wiedziała.
Śmierć nagła, ale spodziewana. Raptem tyle satysfakcji dla tych, którzy widzą i słyszą.
10 kwietnia 2020 (5955 zarażonych, 181 zmarłych)
Nie będzie o zamachu, nie będzie o pandemii, nie będzie o smutnych świętach. Będzie o Jacku. Kiedy umierał szesnaście lat temu, byłem w jednym z ostatnich ciągów alkoholowych przed rozpoczętą latem terapią i słabo ten fakt odnotowałem. Pamiętam okładkę „Wyborczej” z jego twarzą na tle szyby z podoklejanymi do niej czarnymi ptakami i tytułem „Odszedł Jacek”. Trzy tygodnie później byłem w Warszawie na wielkiej imprezie z okazji wstępowania Polski do Unii Europejskiej i pojechałem na Cmentarz Wojskowy na Powązkach, żeby go odwiedzić. I tak już zostało do dzisiaj – ilekroć jestem w Warszawie, jadę do niego, żeby na chwilę przysiąść i pogadać. Opowiedzieć o kolejnym roku trzeźwości i poburczeć pod nosem strofki jego piosenek, których pamiętam więcej niż Baczyńskiego, Miłosza i Herberta razem wziętych. Złożyć raport z życia. Posłuchać śpiewu ptaków. Tak się składa, że zwykle jest wtedy wiosna.
Był naprawdę bardem naszego pokolenia. Jeżeli młodzi spiskowcy z powstania listopadowego mówili językiem Mickiewicza, to my, studenci stanu wojennego, rozmawialiśmy językiem Kaczmarskiego. Nie chodzi tylko o sławetne Mury, które rozumieliśmy odwrotnie do intencji tekstu – to znaczy jako hasło narodowej solidarności, a nie pieśń o samotności poety – ale o cały świat, który jego wiersze przed nami otwierały. Chyba nigdy już później nie czułem tak wyraźnie, że poezja i wolność są ze sobą ściśle związane. Biedni, zagubieni, zostawieni samym sobie w przaśnej rzeczywistości dogorywającego PRL-u, mieliśmy w literaturze jedyne terytorium swobody, tym fajniejsze, że zakazane. Jak wybieg dla młodych źrebaków, który w jednym miejscu ma sekretny przesmyk ku otwartym łąkom.
www.unsplash.com/Annie Spratt
Jeszcze w liceum usłyszałem Obławę i trampki spadły mi z nóg. To było coś radykalnie innego, tornado zmiatające ze sceny całe studenckie pobrzękiwanie do kiełbaski przy ognisku. Zjawisko jedyne w swoim rodzaju, nie do podrobienia ani powtórzenia. Jasne, śpiewali później wszyscy, ale takiego stylu nie potrafił podjąć nikt. Był poetą i śpiewakiem w zupełnie nowoczesnym, a zarazem jakimś archaicznym sensie, jak ten wajdelota, który umiał porwać słuchaczy i stare, dobrze znane historie opowiedzieć tak, że mówiły coś nowego. I mówiły wprost do ciebie, bez osłonek, bez całej tej scenicznej machiny snobizmu, która zabija autentyczność. Słuchając czułeś, że on tę piosenkę ułożył specjalnie dla ciebie, że śpiewa o tobie. Łamał wszystkie bariery i przesłony, wchodził wprost w środek duszy. Słuchaliśmy go na fatalnych kopiach dziesiątki razy przegrywanych z taśmy na taśmę, żeby uszczknąć choć trochę tej autentyczności i pasji, która tak nam była potrzebna. Wciąż mam przed oczyma ciasny pokoik w akademiku na miasteczku studenckim AGH, wielgachny magnetofon na stoliku i dwie kręcące się szpule, z których leci charkotliwie wykrzyczane: Dałeś mi, Panie, zbroję/ Dawny kuł płatnerz ją… Tak, Jacek dał nam wtedy zbroję na niedobry czas, daje ją również dzisiaj. I jeszcze wiele razy będzie dawał, bo na tym polega poezja wolności. Gdzieś w pudle na strychu mam jeszcze te kasety z głosem schrypniętym potrójnie: od pasji, alkoholu i powolnego rozpadu nylonowej taśmy.
Miałem raz w życiu okazję z nim rozmawiać. Robiliśmy z kolegą film dokumentalny o powstającym właśnie Studium Literacko-Artystycznym (w którym teraz mam zajęcia!) i spotkaliśmy go przypadkowo na krakowskim Rynku. Zgodził się natychmiast na wypowiedź i spontanicznie palnął, że takie szkoły pisania trochę są potrzebne, a trochę nie, bo prawdziwego pisania nauczyć się nie można. Tak całkiem nam do scenariusza nie pasowało, ale to był Kaczmarski, nie mogliśmy nie zamieścić. Ileż razy później żałowałem, że nie zagadnąłem go jakoś bardziej osobiście, po ludzku! Że nie wyznałem bezwarunkowej miłości i nie poparłem wyznania wydeklamowaniem paru zwrotek z pamięci. Nie zdążyłem, wszystko przebiegło tak szybko, poza tym okropnie się wstydziłem. Taki wtedy byłem.
Nic się nie kończy prostym „tak” lub „nie”.
I nie na darmo giną wojownicy,
Dlatego mówię: to początek końca,
A lud pijany wspina się na mury,
Bo pustką zieją szańce barbarzyńców…
– zapisuję z pamięci po czterdziestu latach. To z pieśni o Kasandrze.
W genialny sposób stopiły się w nim dwie główne nici polskiego losu: sarmaty i Żyda. Tu hulanka, swawola i opętańczy galop za uniesieniem, a tam księga, pilne czytanie i mozół codziennego wykuwania słowa. Napisał tych wierszy chyba z tysiąc. Do tego układanie muzyki, ćwiczenie gitary, śpiew… cóż za tytaniczna praca! Kiedy próbuję coś takiego porównać z moją codzienną krzątaniną, to mnie w zasadzie nie ma.
Wyśpiewał mnie całego. Czym bym się nie zaciekawił w moim rozwichrzonym życiu, zaraz się okazywało, że on o tym napisał wiersz. W dodatku napisał tak, jakby znał moje najskrytsze odczucia. Tak, zazdrościłem mu. Patrzyłem na niego jak na lepszą wersję siebie, jeden z tych przegapionych wariantów egzystencji, których nie wybrałem, bo wybrałem co innego. Myślałem nieraz, że moje frustracje i żale brały się z niewłaściwego wyboru i że tak naprawdę to miałem być Kaczmarskim. Nie jakimś tam politykiem czy wielkim dowódcą, bo to dla gruboskórnych, tylko trubadurem z gitarą na plecach i butelką wina za pazuchą, który włóczy się po świecie i śpiewa wszystko co widzi, słyszy, doznaje. Dotarł nawet do mojej ukochanej Australii, więc nawet tu jakieś porozumienie…
W tym roku nie pojadę do niego. Nie wolno. Mam pilnować życia, żeby trwało, choć on całą młodość mi śpiewał, że warto krótko i mocno, a nie długo i byle jak. Nie wiem, Jacku, nie umiem jak ty. Życia, jak pisania, nie można się tak po prostu nauczyć.
11 kwietnia 2020 (6356 zarażonych, 208 zmarłych)
W „Wyborczej” obszerny wywiad z Olgą Tokarczuk. Mówi o naturze, która nas sprawdza, o czymś nieokreślonym i bezosobowym, przeorganizowującym nasze życie, o zwalnianiu w szalonym cywilizacyjnym biegu. I o Kasandrze. Czytam z satysfakcją.
13 kwietnia 2020 (6934 zarażonych, 245 zmarłych)
Wielkanoc. Zupełnie nic. Nie ma żadnych wiadomości ani żadnych myśli. Dzieje się jedzenie, posiadywanie i gadanie, a wieczorem granie. Zero metafizyki.
„Nasze najstraszniejsze opowieści zachowujemy dla dzieci” – powiedział Stephen King parę dni temu w wywiadzie dla radia NPR. Fajne, też o tym kiedyś myślałem. Bardzo dbamy o nasze pociechy i ich jak najlepsze wychowanie, dlatego kupujemy im plastikowe pistolety i gumowe potwory z czerwonymi naciekami na pyskach. Malucha trzeba czymś zapchać, więc dostaje hamburgera razem z nagrodami w postaci „figurek” i potem przez następne trzy dni słychać z dziecięcego pokoiku onomatopeiczne pomruki zagryzania, rozwalania, przebijania na wylot i dorzynania. Żeby wzbudzić miłość bliźniego, zgodnie z chrześcijańskim modelem wychowania. Albo islamskim, albo jakimś jeszcze innym. Bardzo dbamy o nasze pociechy…
Znowu satysfakcja, że uwielbiany mistrz mówi jak ty. King nie przegapia okazji i bez ogródek wytyka Trumpowi pacaństwo i nieodpowiedzialność. Poszło o maseczki, że prezydent USA publicznie powiada mniej więcej w tym duchu: „maseczki można nosić, albo nie; ja nie noszę, ale jeśli ty lub ty chcesz, to proszę bardzo”. Wolność. Rozumiana zupełnie opacznie, bo nie chodzi o to, czy maseczka ciebie ochroni przed innymi, ale czy TY chronisz innych przed sobą! Egoista i bufon, który zawsze ma rację, nie potrafi myśleć w kategoriach empatii i zrozumienia. Amerykańskie media rozpisują się o tym od dawna. Stephen King skomentował to pacaństwo nie jak autor tanich popkulturowych straszydeł, ale jak odpowiedzialny obywatel, który myśli publicznie, a nie egoistycznie. Otóż właśnie – co innego mówić publicznie, a co innego publicznie myśleć!
Stephen King, fot: Shane Leonard
Poruszył też mój ulubiony problem papieru toaletowego. Supermarkety pełne, a półki z papierem puste. Co dowiozą, to zaraz znika. Nikt z obsługi sklepu (domyślam się, że na Florydzie, bo on zdaje się tam głównie teraz pomieszkuje) nie umiał mu wytłumaczyć, dlaczego akurat papier toaletowy. Było też o jego najnowszym zbiorze opowiadań If It Bleeds, który lada dzień ma mieć premierę. I o tym, co i ja zawsze powtarzam: najważniejszy w pisaniu jest JĘZYK.
Punktem wyjścia do rozmowy była jego prorocza wizja sprzed czterdziestu lat o epidemii grypy, która zabija 99 procent ludzkości, a ten pozostały przy życiu jeden procent próbuje ułożyć świat na nowo. I wpada w stare koleiny. Chodzi o Bastion, którego obrazowaniu – jak już tu pisałem – nie umiem się oprzeć. Dziennikarka zaczęła od tego, jak wielki pisarz czuje się z tym, że cała Ameryka żyje teraz wewnątrz jego powieści. Odpowiedź: „Bardzo was przepraszam”. Znakomite.