Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii. Blok zapisków (49-52 dzień)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik czasu pandemii cd.

5 maja 2020 (14431 zarażonych, 716 zmarłych)

Pandemia koronawirusa w zastanawiający sposób połączyła kilka aktualnych tematów w jeden. Ekologia, zmiany klimatyczne, rabunkowa eksploatacja planety, kryzys ekonomiczny, nadmierny przyrost populacji ludzi, migracje, podbój kosmosu – wszystko to zbiegło się w jedną solidną opozycję: człowiek – natura. Trochę zapomnieliśmy o tym fundamentalnym przeciwstawieniu, skupieni na podboju, postępie technologicznym i mnożeniem prywatnych stref komfortu, choć jest on mocno wpisany w założycielski tekst naszej cywilizacji zachodniej, czyli Biblię. Wydawało się, że trochę ruchów ekologicznych plus doraźne zbiórki na ratowanie ginących gatunków i protesty w obronie lasów wystarczą. Nie wystarczą. Natura to nie parę drzew i siedzących tam wśród gałęzi zwierzątek, tylko system. Zniszczenie ram zapewniających jego równowagę prowadzi do zmiany nieodwracalnej, a więc i dotychczas nieznanej. Stąd zaskoczenie z powodu przebiegłości koronawirusów, choć powinniśmy być na nie przygotowani od dawna, skoro pierwsze szczepy zostały opisane w latach 60. XX wieku. Zaskoczyła nas nie sama epidemia, tylko poczucie niepewności i braku rozeznania w czymś, co wydawało się już znajdować pod naszą całkowitą kontrolą.

Kiedy o tym rozmyślam, wciąż dochodzę do tego samego wniosku, że problemem tu jest człowiek. Nie wiem za bardzo, co z tym wnioskiem zrobić, bo trudno apelować o globalne samobójstwo człowieka dla ratowania natury, trudno też stawiać na dalsze mordowanie natury w imię postępu człowieka. Trzeciego wyjścia nie widzę, bo pokojowe współistnienie nie wchodzi w grę. Z pokojowym współistnieniem zrobiliśmy mniej więcej to, co PiS z demokracją: wykorzystaliśmy dla zdobycia i utrzymania władzy. Tymczasem okazało się, że władza nad Ziemią wiąże się nie tylko z przyjemnością używania, ale i z odpowiedzialnością. Inaczej mówiąc, poszaleliśmy w knajpie, teraz trzeba zapłacić.

7 maja 2020 (15047 zarażonych, 755 zmarłych)

Obiecywałem sobie, że dam spokój, ale co się dzisiaj wydarzyło w polskiej polityce, jest ponad wszelką miarę. Porozumienie Gowina z Kaczyńskim w sprawie przesunięcia wyborów na lipiec wieńczy dzieło ośmieszania demokracji i praworządności w Polsce. Dwóch szeregowych posłów decyduje o całym porządku prawno-konstytucyjnym państwa, umawiając się jak mafiosi przy kolacji, rytualnie przy tym zwalając winę za wszystko na opozycję. Za pomocą prywatnego komunikatu dyktują, co mają robić najwyższe organy władzy państwowej: marszałek Sejmu RP, Sąd Najwyższy oraz rząd. Łojenie w meliniarskiego dupniaka trwa, noże latają, co uczciwsi chcieliby opuścić spelunę, ale wciągnięto ich w grę i siedzą z minami obrażonych ofiar (Kidawa-Błońska). Ścierają się ze sobą takie, śmakie i owakie interesy – brane są pod uwagę wszystkie, oprócz interesu publicznego. Bo koronawirus do lipca nie zniknie, groźba zarażenia przy powszechnym głosowaniu korespondencyjnym pozostanie, a twierdzenie, że Andrzej Duda musi zostać prezydentem na drugą kadencję, brzmi jak parodia interesu publicznego. Jakiś czas temu pisałem w tym dzienniku, że nie mam zaufania do teatralnego rozdzierania szat przez Gowina, który zaliczy parę lajków, a potem wstanie, zapnie guziki na piersi, otrzepie spodnie z kurzu i wszystko wróci do normy. Właśnie wraca. Przy czym tą normą jest dyktatura jednego narcystycznego psychola.

Zapewnieniami o nieuchronności wyborów majowych władza zrobiła z siebie – całkiem zasłużenie – zespołowego kompletnego durnia. Marszałek Sejmu rozgląda się z lękiem, kogo by tu spytać, co ma robić. Prezydent (Prezydent RP!) o niczym nie wie i w pseudopublicznej pseudotelewizji bierze udział w pseudodebacie pseudokandydatów, którzy nie mają pojęcia, czy i kiedy wybory się odbędą. Premier rządu w ogóle udaje, że to nie jego interes i ma ważniejsze sprawy na głowie. Jeśli ktoś wciąż jeszcze będzie przywiązywał wagę do deklaracji i decyzji tej władzy, również wyjdzie na durnia i to na własne życzenie. Kompromitacja poszła na cały świat. Polska ma teraz gębę Sasina z fryzurą Witek. Ciekawi mnie, jak oni to wpiszą w narrację o wstawaniu z kolan. Proponuję następujący sylogizm: osioł, kiedy wstanie z kolan, nadal jest osłem, tylko jego ośle uszy lepiej widać.

www.unsplash.com/Kate Macate

Jakiś poseł od Gowina krzyczał, że „zwyciężyła Polska” i on chciałby za to podziękować Jarosławowi Kaczyńskiemu. A opozycja jego zdaniem znowu nie chciała przyłożyć ręki do jedynego dobrego rozwiązania, jakim będą „wolne i demokratyczne” wybory. Nie wiem, czy to bardziej bezwstydne lizusostwo, czy bezwstydna propaganda zidiocenia. Skąd on to w ogóle wie? Przecież wszystkie prawnicze autorytety głośno powtarzają, że jest dokładnie odwrotnie: takie wybory nie będą ani wolne, ani demokratyczne, ani powszechne. W ogóle nie będą wyborami. A konstytucja właśnie została po raz kolejny sponiewierana. Na jakiej podstawie on wygłasza takie twierdzenia? Czy bezwstyd władzy naprawdę już nie ma granic? Może coś tłumaczy fakt, że ten poseł nazywa się Wypij.

Powszechne odchodzenie od rozsądku i krytycznego myślenia to klęska całego systemu edukacji w tym kraju, a więc i moja własna. Tak przynajmniej powinienem uważać, skoro zaliczam się do grupy zawodowej nauczycieli akademickich. Cóż, kiedy procesy erozji zachodzą w samej relacji nauczyciel – uczeń, która od sytuacji: ja mówię, ty słuchasz ewoluuje do sytuacji: ja mówię, ty dajesz lajka. Albo nie. Z punktu widzenia efektów dydaktycznych to niesłychanie trudna sprawa! Jesteś lajkowany nie za mądrość swoich twierdzeń, lecz za rodzaj i diapazon emocji, jakie twoje mówienie wywołuje. Uau, super! Błee, nuda. To są dwie podstawowe reakcje uczniów na płynącą do nich wiedzę. Dokładnie takie same, jakimi posługują się na co dzień w internecie. Ach, jeszcze lol. Czyli beka, polew, śmieszki heheszki, bo przecież życie to kupa śmiechu i odjazd total. Jak ktoś chce się posługiwać rozumem, to proszę bardzo, jego sprawa. Ja nie muszę, bo jest wolność. I proszę mi nie mówić, co jest mądre, a co głupie, bo mam internet i łatwo mogę sprawdzić. Uau, super! Błee, nuda.

Tu wyczuwam jądro katastrofy, która nadchodzi.

To wszystko się jakoś ze sobą łączy: pogarda władzy dla obywateli, pogarda obywateli dla myślenia, pogarda internautów dla realnego świata. Promowanie – w ramach swobody wypowiedzi – bezczelnej ignorancji, która ma tyle ważyć, co rozsądek i wiedza. Oddawanie pola durniowi tylko dlatego, że każdy ma prawo do swojego zdania. Samobójczo zupełnie brzmi niby-wolnościowa teza, że nie ma żadnych obowiązujących kryteriów prawdy, w związku z czym głupota stoi na równi z mądrością. Że nieuk ma tyle samo do powiedzenia, co intelektualista. Że bałwan może rządzić tylko dlatego, że się dorwał. A w tle to najgorsze: że chamowi trzeba się usunąć z drogi, bo może przywalić. Za tolerowanie takiej rzeczywistości politycznej się płaci. Właśnie dostajemy rachunek.

W powieści Zdobycie władzy Czesław Miłosz umieścił postać profesora Gila, który na najkrwawszą wojnę w historii ludzkości reaguje tłumaczeniem Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Przeżył osobisty dramat, apokalipsa wojenna odebrała mu najbliższych, został sam na gruzach byłego życia. Zamyka się w gabinecie i ślęczy nad starym greckim tekstem. Kiedyś nie rozumiałem tego pomysłu, wydawał mi się trochę sztuczny i taki artystowski. Poza intelektualisty wobec minionego i nadchodzącego barbarzyństwa. Teraz rozumiem to trochę lepiej – ten odruch dystansu, odsunięcia się gdzieś dalej, poza doraźność, na drugą stronę szerokiej doliny. Wytłumić jazgot aktualności i odejść w ciszę, gdzie będzie słychać dawne głosy, mądrzejsze od nas o śmierć i już dokonaną katastrofę. Stąd Grecy. Słowo odległe, oczyszczone przez dwa tysiąclecia wichrów, deszczów i pożóg, które tylko co najważniejsze ocalają w kamieniu. Biblioteki spłonęły, popioły po pergaminach rozproszył wiatr, piasek zasypał jaskinie przekształcone w skryptoria – a słowo zostało. Myśl wyskrobana na tabliczce i przemycona do następnej kultury, ponieważ dla jakiegoś arabskiego czy wizygockiego mędrca była ważna. Wydobył ją ze zmurszałej skrzyni, zdmuchnął kurz, przeczytał i przepisał po swojemu. Po nim następny i następny, a wszyscy oni widzieli w myśli coś znamienitszego od tego, co ich otaczało. Wszyscy oni uznali jej wyższość nad codziennością. I ja uznaję. Do niej, tej starej i sprawdzonej myśli, uciekam przed doraźnymi popisami rzezimieszków i błaznów dzisiejszych stolicy. Na nic mi nauka z ich bezeceństw płynąca. Tyle o ludziach już wiem. Wiem aż za dobrze.

8 maja 2020 (15366 zarażonych, 776 zmarłych)

Wczoraj wieczorem księżyc. Początek maja, chłodna i bezchmurna noc, pachną zioła. Tak było 41 lat temu, kiedy nagrałem z radiowej Trójki płytę Ricka Wrighta Wet Dream i z jej fragmentami w uszach poszedłem na wieczorny spacer na stawy. Brnąłem przez mokrą trawę i wdychałem trącone stopą kwiaty. Odurzały. To było jeszcze przed wielką przebudową zbiorników i mały staw był płytki, błotnisty, a starą groblę porastały drzewa, których gałęzie schodziły aż do wody. Pod księżycowym światłem tworzyły ciemny tunel. Na gładkiej powierzchni wody wił się złoty warkocz rusałki, wabiąc siedemnastolatka. Stałem na grobli w blasku mojej prywatnej magii – jakże sentymentalnej i lichej! A jednak tkwi we mnie do dzisiaj tamto, jak pieczęć i dowód na młodość. Na sens, który się później rozwiał.

www.unsplash.com/Alex Blăjan

Teraz będzie nieprawdopodobne, czyli literacko słabe, ale prawdziwe. Kiedy tak stałem na grobli zahipnotyzowany chwilą, w księżycowej ciszy i blasku złotego warkocza, z szuwarów wypłynęła łódka. Powolutku, majestatycznie, jakby czekała na widza, by wyjść z cienia na mdłe światło. Pusta. Czarna. W milczeniu sunęła przez staw, popychana nie wiem czym, ponieważ wiatru nie było. Usiadłem z wrażenia i śledziłem ją w napięciu godnym poetyckiego natchnienia, dopóki nie przemierzyła całego stawka i nie znikła wśród trzcin po przeciwnej stronie. Trwało to ze trzy kwadranse. Sam przedmiot nie był niczym dziwnym – takich smołowanych łódek używano tutaj do karmienia ryb – natomiast zdumiała mnie ostentacyjność tej parady. Performansu, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Wyruszyła z niewiadomych powodów właśnie wtedy, gdy przyszedłem i usiadłem, jakbym ją wywołał, a ona koniecznie chciała mi coś powiedzieć. Obszedłem staw, chciałem do niej wsiąść, ale od tamtej strony zejście do wody było płaskie i okropnie błotniste. Poza tym była noc, a ja miałem siedemnaście lat i męska dzielność przegrywała z dziecięcym lękiem. Wracałem do domu późno i całą drogę myślałem, co łódka chciała mi przekazać. Myślę do dzisiaj. W pokoju przed zaśnięciem puściłem płytę jeszcze raz (miałem kaseciaka Thomsona i własny pokój!) i po chwili znalazłem się tam z powrotem, tylko już nie na grobli, a w łódce. Płynąłem przez staw w świetle księżyca. Obraz był mdły, blady, niewyraźny, ale widziałem – na brzegu siedział chłopiec.

Moja angielszczyzna była wtedy bardzo słaba i nie wiedziałem, że „wet dream” można przetłumaczyć na polski jako „nocna polucja”.

Richard Wright, legendarny klawiszowiec Pink Floyd, zmarł 15 września 2008 roku, w trzydzieści lat po premierze płyty Wet Dream. Dokładnie, co do dnia. Godna pozazdroszczenia synchronizacja. A ja od 41 lat staram się słuchać tej płyty dwa razy w roku: na początku maja i właśnie 15 września. Najlepiej kiedy w obu przypadkach świeci księżyc i jest ciepło, żebym mógł pójść gdzieś w pola po mokrej trawie, usiąść na odludziu i nałożyć słuchawki na uszy. Wrócić na łódkę zaplątaną w złoty warkocz rusałki i przepłynąć na drugi brzeg, gdzie zniknę wśród młodych trzcin. Tak po prostu.

Chcecie morał? W 2014 roku Gilmour i Mason wydali „pośmiertną” płytę Pink Floyd pod tytułem Endless River. Takie różne ścinki z przeszłości, w tym kilka naprawdę fajnych kawałków Ricka na klawiszach. Na okładce jest chłopiec płynący łódką po morzu chmur, przed nim zachodzące słońce. Obejrzyjcie oficjalny teledysk Louder Than Words, gdzie można zobaczyć parę ujęć Wrighta. Na ostatnim macha do nas ręką na pożegnanie. Znika w trzcinach.