„Ryzykanci”, ostatni w tym roku felieton Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Mateusz Zatynny

Wielokrotnie podczas spotkań zapytany o popkulturę dzieliłem ją na potrzeby wypowiedzi – bo wiem, że to duże uproszczenie, w dodatku niepotrzebnie wartościujące – na dobrą i złą. Tę pierwszą pojmowałem jako końcowy efekt sytuacji, w której twórca, mając coś do przekazania, znajduje język, formę i medium tej wypowiedzi trafiające do szerokiego odbiorcy. Druga to taka, gdy twórca kalkuluje na chłodno, co się ludziom spodoba, na co z takich czy innych powodów jest zapotrzebowanie i się tej kalkulacji na chłodno poddaje. Co warte podkreślenia, drugiej popkultury jest zawsze wielokrotnie więcej, bo nie tylko ona sama się namnaża, ale i, wyczuwszy trend, błyskawicznie konstruuje klony końcowego efektu pierwszej. To stąd, nie znając genezy tej czy tamtej opowieści, łatwo się w tym wszystkim pomylić. Pierwszy z brzegu przykład? Tolkien i wszyscy jego naśladowcy, którzy zafundowali większości z nas przesyt heroicznym fantasy.

Piszę o tym akurat teraz nie bez powodu. Oto jestem w trakcie lektury najnowszej książki Zygmunta Miłoszewskiego i uważam, że należy mu się za nią solidny medal. Już tłumaczę, dlaczego.

Na ile udało mi się przez te naście lat zawodowego pisania poznać rynek, większość czytelników, niezależnie od swojego światopoglądu, w kwestii podejścia do doboru lektur wykazuje się zaskakującym czasami konserwatyzmem. I nie mówię tu już nawet o dyktowanym poglądami odbiorze tej czy tamtej pozycji. Mam na myśli raczej bardzo wąski dobór lektur w oparciu o ukształtowany środowiskowo gust. To troszkę jak dekorowanie mieszkania czy trendy modowe – kryminały pasują mi do butów, bliskozasięgowy reportaż i latte to mój ulubiony zestaw popołudniowy, a romanse to nie, bo gryzą się z apaszką i kuchnią pod wymiar.

Zygmunt Miłoszewski, fot: smakksiazki.pl

I nie chodzi tu już nawet o przywoływanie snobistycznego podziału na literaturę ambitną i rozrywkową (nieodmiennie każdego, kto na poważnie używa tego podziału, mam za solidnie ograniczonego), ale o zaczopowanie się w ramach jasnego, określonego pola lektur. Zamknięcie się w tej wyszydzanej, bo i nadużywanej przez coachów wszelkiej maści strefy komfortu. Czytelnik czyta A i tak dobiera sobie autorów, by mu to A dostarczali. Autor, który chce pisać B idzie do czytelników B, a obaj mają szczerą nadzieję, że kiedyś uda im się te grupy jakoś ze sobą połączyć, bo fajnie byłoby pisać co się chce, co w duszy gra, a nie tylko pod dyktando.

Weźmy takiego Remka Mroza. Tempo jego pracy jest niezwykłe, wyczucie trendów bardzo dobre – Remek pisze to, co ludzie chcą czytać, więc – wedle mojej kulawej definicji – tworzy popkulturę złą. Odwróconą. Nie znaczy to z automatu, że jego książki muszą być złe, bo ta definicja z założenia nie ma wartościować materiału, ale wpływ na rozwój. Książki dające masowemu czytelnikowi dokładnie to, czego ten chce, to odpowiednik nocnego kebsa po imprezie. Każdy czasem potrzebuje, ale trudno w oparciu o niego układać dietę.

No ale miało być o Remku. Kiedy słuchałem jego „Czarnej Madonny”, widziałem w niej pewną próbę ucieczki, może nawet raczej buntu. Oto Mróz, konsekwentnie i pracowicie budujący sobie bazę odbiorców, przyzwyczajający ją do tego, że jego nazwisko jest wyznacznikiem pewnej formuły snucia opowieści, konstruowania dialogów, proporcji między wyszukaną wiedzą a akcją etc., nagle robi skok w grozę. „Czarna Madonna” to horror, a więc nisza niszy. Raz, że to fantastyka, a ta ma określoną grupę odbiorców, ale i wysoki próg wejścia dla muszących się przełamać obcych. Dwa, że powieści grozy, kojarzące się nieodmiennie z okładkowymi makabreskami z lat dziewięćdziesiątych, mają w Polsce status porównywalny do porno. Jeden King wiosny nie czyni, kilka hermetycznych for i paru sensownych autorów gustów powszechnych nie zmieni, o czym przekonał się swego czasu boleśnie Zygmunt Miłoszewski ze swoim Domofonem. A Mróz spróbował. I to podjął tę próbę, będąc u szczytu popularności, w chwili, gdy właściwie nie musi podejmować podobnego ryzyka. Ba, jedyne, co mógł, to stracić, bo zyskać raczej nie miał czego.

Remigiusz Mróz, fot: smakksiazki.pl


Nie uważam „Czarnej Madonny” ani za książkę specjalnie udaną ani za rzeczywiście pełnoprawną ucieczkę. W pewnym momencie, rzekłbym nawet, że dość szybko, autor wraca w wytarte brownowskie koleiny, miota bohaterami po świecie, ucieka od tej grozy, z którą wystartował. Ale bezsprzecznie próba jest. Inaczej niż w przypadku pseudonimu z Wysp Owczych, który można było odebrać jako podczepianie się pod dogasającą modę na Skandynawów, tu mamy do czynienia z próbą faktycznego podzielenia się autora z czytelnikami czymś wyraźnie jego. Czy ta próba się udała? Nie znam wyników kasowych Madonny, ale tak rozbieżnych recenzji u swojego twardego elektoratu Remek nie miał jeszcze nigdy. Często tu i tam padało zdanie, że być może to czas, by przestać w ciemno kupować nazwisko, bo, jak widać, nie zawsze dostarcza.

I teraz pytanie: czy Remek odważy się ponownie eksperymentować?

Myślę sobie o podjętym przez Mroza ryzyku, ale przed oczami staje mi inne podejście – hardość od początku: po mojemu albo wcale. Taki Twardoch idący konsekwentnie swoją ścieżką i opowiadający historie szukające swojego czytelnika. Jasne, że Szczepan rozwijał się w swoim pisaniu cały czas, uczył się, jak opowiadać swoje złożone historie, jednocześnie pozostając sobą i zdobywając odbiorcę. Gdzieś tam, w pewnym momencie, po chwilowym zachłyśnięciu się sukcesem „Morfiny” nabrał nawet durnego przekonania – które sformułował w wywiadzie – że literatura nie potrzebuje popu. Potem jednak zmądrzał i napisał „Króla” – swoją najbardziej popową książkę, jednocześnie zdobywającą mu masowego odbiorcę i realizującą jego wobec literatury założenia. Na ile rozmawiam z różnymi ludźmi (w tym bibliotekarzami czy księgarzami z małych miasteczek), po nominacjach i nagrodach Twardoch dla masy ludzi przestał wreszcie być autorem, z którego książką warto się pokazać. Stał się takim, którego da się czytać.

Gdzieś pomiędzy ścieżką Mroza a Twardocha – choć zdecydowanie bliżej temu drugiemu – jest Orbitowski, który wyszedł z gatunkowej niszy, potem kawał czasu poświęcił, by papierem ściernym zetrzeć łatkę, poszukać siebie, swoich opowieści, swoich na nie słów, by wreszcie wrócić odmieniony i dojrzały jako twórca dający to, czego chce. Co zaskakujące, Łukaszowi udało się podczas tej wędrówki utrzymać ze sobą większość grupki towarzyszącej mu na początku. Trochę w nawiązaniu do jego najnowszej pozycji mógłbym go tu przyrównać do Mojżesza, który idzie pewnie ku obiecanemu, nie zwracając uwagi na utyskiwania. Jestem w tej grupie, choć muszę przyznać, że jak Żydzi na pustyni, tak i ja miałem chwilę zwątpienia w postaci Widm. Ale wytrwałem.

Łukasz Orbitowski, fot: Wydawnictwo SQN/ Aga Krysiuk

Bo, mówiąc szczerze, to wydaje mi się kluczowe – wytrwać. Wszystkie trzy zaprezentowane postawy łączy jedno – podjęte przez pisarzy ryzyko. Coś, co, zwłaszcza w pisaniu, najłatwiej podjąć na początku, gdy jeszcze nie mamy nic do stracenia. Bo wtedy jedyne, co kładziemy na szali, to garść naszych frustracji, może niespełnione marzenie. Ale przecież zawsze jest jeszcze pseudonim, zawsze możemy pójść inną drogą, coś zmienić. Później robi się coraz trudniej. Czy to upór w konsekwentnym czekaniu na swój moment, aż krople wydrążą skały tak, by można było przejść po prostu, wyprostowanym i gotowym, czy bycie zagubionym, szukającym się liderem garstki, obiecującym w końcu ziemię obiecaną czy wreszcie ryzykowna wolta na szczycie, której nie spodziewa się nikt…

A, no i właśnie, bo mieliśmy do niego wrócić. Jest jeszcze Miłoszewski. Jedno z największych nazwisk na giełdzie polskiej literatury, uważany – myślę, niesłusznie – za króla polskiego kryminału i – tu już jak najbardziej zasłużenie – za świetnego pisarza. Zadebiutował rodzimym horrorem i choć książka była dobra, choć opierała się na dobrych amerykańskich, znakomicie zlokalizowanych wzorcach, sukcesu nie odniosła. Udało się z kryminałem, ale to już na trendzie, na fali, z odrobiną szczęścia. Potem brownowski „Bezcenny”, który choć z potencjałem, nie był jednak Szackim i część ludzi tym odrzucił (był też średnio udany, choć chyba z jedną z najlepszych scen otwarcia jakie czytałem w polskiej literaturze współczesnej). Gniew skończył się tak, że czwarta część, idę o zakład, wyprzedałaby ze dwa realistyczne nakłady w przedsprzedaży. A on nie. On idzie w inną stronę i próbuje z Narodową komedią romantyczną. I jakby tego ryzyka było mało, wolta jest podwójna, bo ta powieść – co skrzętnie ukrywają spece od marketingu WAB – to czysta fantastyka! Modelowa wręcz historia alternatywna, stanowiąca odłam fantastyki właśnie. Sprytne i uroczo przebiegłe, panie Zygmuncie!

(Choć zakładam, że jeden z drugim zaślepiony pogardą gatunkową czytelnik nawet tego nie zauważy albo zracjonalizuje w jakiś niezamierzenie zabawny sposób).

Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie, fot: materiały prasowe

No ale było o ryzyku pisarskim, a ani słowa o czytelniczym. A to istnieje również. Otóż książka może się nie spodobać. Może nam nie zagrać. Wydamy wtedy pieniądze, poświęcimy czas i to wszytko pójdzie na zmarnowanie. W dzisiejszych czasach, gdzie w tle wszystkiego słyszymy taktometr, należy uważać co się bierze do ręki i oferuje swoją uwagę. Ale…

Jeśli chcemy, by autorzy podejmowali ryzyko, a tym samym rozwijali siebie i literaturę wokoło, my również, jako czytelnicy, nie możemy trzymać się wąskiego poletka, na którym – jak kiedyś przypadkiem odkryliśmy – jest nam dobrze. Musimy czasem pójść za autorem, którego lubimy, pozwolić mu to i owo sprawdzić. Czasem lekko się ugiąć. Bo pomyślcie – ilu autorów byłoby skłonnych pisać opowiadania, ale tego nie robi, bo na wydawanie zbiorów opowiadań niechętnie patrzą wydawcy, a z kolei masowy czytelnik nie uznaje formy ebookowej? A przecież opowiadanie to najlepsza próbka autora w nowym gatunku.

Ilu autorów nie zaryzykuje fajnych historii w innym gatunku, bo czytelnicy są wierni swoim uprzedzeniom gatunkowym bardziej niż pisarzom? Narzekamy czasem na książki pisane pod szablon, ale kiedy ostatni raz sami odsunęliśmy nasz szablon obok?

Nie mogę mówić za wszystkich pisarzy, ale większość tych, których znam, podejmuje ryzyko w małych formach i chętnie podjęłoby je w większych. Pytanie: damy im szansę?