„Co wypada pisarzowi”, listopadowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Zamieszanie wokół zaostrzenia przepisów aborcyjnych przypomniało, że ludzie uprawiający szermierkę słowną mogą być znakomitymi reprezentantami pewnych przekonań. Mogą, choć oczywiście nie muszą. Tyle że milczenie może być kosztowne.

Jak wiecie, nie wypowiadam się publicznie w sprawie polityki i religii, ale…”. „Normalnie nie zabieram głosu w tematach politycznych, ale…”. „Nie znam się na polityce, ale w tym przypadku…”.

Mogę się założyć, że w ostatnich dniach nie tylko moja, ale również Wasze banieczki społecznościowe wypełniły się wypowiedziami, które zaczynały się od takich słów. Wypowiedziami osób niezaangażowanych politycznie, wstrzemięźliwych w publicznym wyrażaniu opinii, stroniących od przepychanek światopoglądowych. A także wypowiedziami autorów, którzy uznali, że złamanie kompromisu aborcyjnego wymaga komentarza. Czasem bardzo dosadnego.

Niektórzy pisarze na kilka dni przeprofilowali swoje kanały społecznościowe: z osobisto-literackich na publicystyczne. Oczywiście autorzy często felietonują w swojej przestrzeni społecznościowej, dzieląc się tym, co leży im na bebechach, ale odniosłem wrażenie, że jeszcze nigdy tak ewidentnie nie zepchnęli na boczny tor zawodowego życia na rzecz spraw społeczno-politycznych. Tak, mam wrażenie, zrobili m.in. Wojciech Chmielarz, Szczepan Twardoch czy Jakub Żulczyk. Zwłaszcza ten ostatni, znany z dzielenia się bezkompromisowymi spostrzeżeniami na temat polskiej rzeczywistości, zbombardował swoją facebookową przestrzeń protestowymi publikacjami, jednocześnie przebijając się z nimi do mainstreamowych mediów (takich jak Onet).

www.unsplash.com/Zuza Gałczyńska

Ale równocześnie wielu autorów w żaden sposób nie odnotowało publicznie protestów. Dalej żyli w promocyjnym trybie: informowali o premierach, spotkaniach autorskich, pochlebnych recenzjach, promocjach. Postowali tak, jakby ich pisarska rzeczywistość nie stykała się z rzeczywistością ulic, czołówek mediów czy prywatnych dyskusji Polaków.

Nie wiem, która postawa jest lepsza. Domyślam się, która jest uczciwsza.

W marcu tego roku, jeszcze przed pandemią, namawiałem Was na smakksiazki.pl do starannego wyboru lektur. Sugerowałem, aby nie sięgać po utwory osób, z których poglądami fundamentalnie się nie zgadzacie. Za przykład podałem Zachara Prilepina, rosyjskiego narodowego bolszewika (walczył w Czeczenii, najechał Donbas), którego styl nawet mi się podoba, ale nie potrafię odseparować twórczości od poglądów autora. Przez to odczuwam poważny czytelniczy dyskomfort, stykając się z prozą Prilepina. A właściwie – odczuwałem, ponieważ podjąłem decyzję, aby już nie brnąć w tę literaturę.

Prilepin nie kalkuluje. Nie zastanawia się, czy przez swoje opinie i zachowanie straci czytelników. Podejrzewam, że czuje się bardziej zdefiniowany przez światopogląd niż fach, jakim się zajmuje. W wywiadzie dla Booklips sprzed kilku lat stwierdził, że jest mu wszystko jedno, jak środowisko literackie (a pewnie także i czytelnicy) reagują na jego aktywności w sferze publicznej. Wierzę mu. Uwierzyłbym także Szczepanowi Twardochowi czy Jakubowi Żulczykowi, gdyby powiedzieli, że całkowicie im zwisa, w jaki sposób środowisko reaguje na wyrażane przez nich poglądy. Ale nie uwierzę, że autorzy regularnie odzywający się na Facebooku nie zabierają głosu na temat wyroku Trybunału Konstytucyjnego, ponieważ nie czują takiej potrzeby. Nie uwierzę, że sprawa zmian w prawie aborcyjnym nie wywołuje emocji w ludziach, którzy żyją ze sprzedawania emocji na kartach powieści. To coś zbyt osobistego (wszyscy mają żony, matki, siostry czy koleżanki), aby nie mieć nic do powiedzenia.

Uwierzyłbym, gdyby wyznali, że milczą z powodu pieniędzy (nie chcą zantagonizować czytelników myślących inaczej) albo lenistwa.

Sam odnosiłem się do protestów skromnie, co początkowo tłumaczyłem słabym publicystycznym refleksem (miałem wrażenie, że inni już dawno powiedzieli to, co sam chciałbym wyrazić) i brakiem czasu. Jednak brak czasu to łamliwy konstrukt, więc uczciwej powiedzieć, że nie publikowałem z lenistwa. I bardzo tego żałuję. Bo choć nie uważam, żeby autorzy mieli obowiązek zabierania głosu na każdy temat (wręcz przeciwnie: istnieje pierdyliard zagadnień, które w przestrzeni publicznej powinny być zarezerwowane dla ludzi z ekspercką wiedzą), to akurat w tym przypadku trudno milczeć. Tak uważa moja bańka społecznościowa. Podejrzewam, że Wasze również.

Przekonałem się, że koszty milczenia mogą być srogie, kiedy kilka dni temu, wracając od wydawcy, na dwie godziny utknąłem w centrum Warszawy, tuż przed grupą protestujących. I gdy pomyślałem, że mój brak reakcji (w końcu zamiast strajkować, toczyłem normalne życie) mógłby zostać zinterpretowany jako poparcie dla decyzji TK, jako sygnał, że nie mam nic przeciwko odbieraniu kobietom wolności wyboru, zrobiło mi się potwornie głupio. Dlatego wyszedłem z samochodu i zacząłem krzyczeć. Dlatego dwa dni później przespacerowałem się w okolice Sejmu. Dlatego wziąłem udział (choć spóźniony) w piątkowej manifestacji. Bardzo, ale to bardzo nie chciałem być reprezentantem milczącej części społeczeństwa.

PS. Jeśli się zastanawiacie, dlaczego protesty mają taką moc, obejrzyjcie dokument „The Last Dance” o legendarnej ekipie Chicago Bulls. Zwróćcie uwagę na fenomen doskonałych występów Michaela Jordana w starciach z ludźmi, którzy zaleźli mu za skórę. Gwiazdor Byków najlepiej grał wtedy, kiedy konfrontacja stawała się dla niego sprawą osobistą. Kiedy zwykła gierka przeobrażała się w prywatną wojną. Oczywiście w egocentrycznym świecie Jordana nie trzeba było zrobić wiele, aby mu podpaść – wystarczyło wyrazić opinię niezgodną z jego poglądem, wręczyć nagrodę komuś innemu niż on albo porównać go z niewłaściwym zawodnikiem. A wyrok TK – wraz ze wszystkimi społecznymi przyległościami – sprawił, że zmieniło się wiele. Dla mnie, dla autorów, dla was. Dla nas wszystkich.

Krzysztof Domaradzki