Ogonek kolejki ciągnął się przez pół ulicy. Nie stano jednak ani za masłem, ani pastą do zębów – oblegano… księgarnię. Zimą 1956 roku bowiem to powieść o warszawskim superbohaterze była najchodliwszym towarem na rynku. A nosiła tytuł Zły.
Gdy Henryk Sienkiewicz święcił triumfy, jego czytelnicy tak gorąco wierzyli w realizm odmalowanych przez niego wydarzeń, że za Podbipiętę dawali na mszę. Kilkadziesiąt lat później czytelnicy wyrywali sobie Złego. Czasem na dwa dni, czasem na jedną noc, bo na „czytanie” były zapisy. Ot, chętnych więcej, niż egzemplarzy.
Zaczęło się od Tajemnic Paryża. Młody Tyrmand zaczytywał się w tej – kluczowej dla francuskiej kultury popularnej – powieści i pewnie nie przypuszczał, że podobnie, jak Eugeniusz Sue, tak i on zawładnie kiedyś wyobraźnią czytelników. Potem były teksty Egona Erwina Kischa – wybitnego reportera, zwanego „szalejącym”. Był też Zorro i uliczne ballady. Historie o zabijakach z Grochowa, Woli i Pragi. Ciężko powiedzieć, który z nich zabierał bogatym i oddawał biednym, ale jedno jest pewne. Mieszkającemu do 1938 roku na Trębackiej 5 w Warszawie Lolkowi długo kotłowało się pod kopułą i od najmłodszych lat ukochał swoje miasto tą miłością, z jaką pisarze i poeci patrzą na znajome szynki i esplanady. Gdy w 1945 wrócił do Polski, kolejne siedem lat przepracował, jako reporter. Reporter szalejący po Warszawie. Po jej zakątkach, melinach, stadionach, bazarach, jadłodajniach, autobusach.
W pierwszych dniach stycznia 1954 roku odwiedził go Stefan Kisielewski – przyjaciel, pisarz, kompozytor. Poznali się na gruzach stolicy, polemizując na łamach „Ruchu Muzycznego”. Tyrmanda toczyły robaczywe rozstroje egzystencjalne. Wykopali go z kilku redakcji, do garnka nie było co włożyć. Przesiadywał u niego Zbyszek Herbert, dziennikarz Andrzej Roman, pisarz Jerzy Przeździecki. Albo Stefan. I Stefan właśnie, bo zawsze był dla Lolka drogowskazem, powiedział tak.
– Musisz znaleźć dla siebie jakieś zajęcie.
– Kiedy właśnie nie mam jak! – pomstował Lolek. – Nie mogę dostać pracy nawet, jako tragarz na Dworcu Głównym, bo blokuje mnie UB. Moje scenariusze filmowe giną w kolejnych biurach wytwórni filmowej. Wciąż jestem „młodym, zdolnym scenarzystą i dziennikarzem”, ale nie wiem, co mam robić, żeby nie zaprzedać swoich ideałów.
– Może więc znajdź jakieś zajęcie, które pozwoli ci się spełnić, a jednocześnie, wykonując je, pozostaniesz w zgodzie ze swoimi przekonaniami?

Leopold Tyrmand, archiwum Marcela Woźniaka
Tyrmand przerabiał dziesiąty raz z rzędu scenariusz filmu o chuliganach. Była to plaga powojennej Warszawy i powojennego świata: całe pokolenie dzieciaków wychowanych na gruzach wojny, którzy weszli do powojennego świata z zaciśniętymi ustami. Formujące się struktury szkolnictwa, ekonomii czy prawa nie nadążały za galopującą młodością nowego pokolenia, które chciało brać wszystko, co wpadnie im w ręce.
W Dzienniku 1954 Tyrmand zapisuje, jak podróżując wiosną pociągiem na południu Polski, słyszy rozmowę o współczesnym Janosiku. Gość ma napadać bogatych i rozdawać pieniądze biednym… 2 kwietnia dziennik niespodziewanie się urywa. Podobno miał w tym udział Kazimierz Koźniewski – pisarz, autor Piątki z ulicy Barskiej. Tyrmand miał przyjść do redakcji „Dookoła świata” z pomysłem na „graphic novel”. Czyli po prostu gruby komiks z prawdziwego zdarzenia. Koźniewski miał powiedzieć:
– Lolek, a może ty napiszesz po prostu powieść? Przecież w komiksie masz w dymkach same dialogi, a twoją najmocniejszą stroną są barwne opisy. W komiksie nie byłoby na nie miejsca!
W przeeedytowanej po latach wersji Dziennika 1954 w USA Leopold zapisze, że podpisał wtedy umowę z wydawnictwem „Czytelnik”. Umowę na „powieść antychuligańską”.
Od tego momentu wali w maszynę do pisania, jak oszalały. Jej terkot dudni po korytarzach budynku YMCA przy Konopnickiej 6. Koledzy wpadają do pokoju, czyta im co lepsze kawałki. Dostaje nawet specjalne zaświadczenie od Milicji Obywatelskiej, że takiego zadania pisarskiego się podjął. Na wypadek zatrzymania szwędającego się po podejrzanych rejonach okularnika z notesem w ręku.
Książka drukuje się pod koniec 1955 roku. W tym czasie Tyrmand jada tanie zupy w stołówce „Czytelnika”. Siada też w ostatnim rzędzie na zebraniach Związku Literatów Polskich i nigdy nie zabiera głosu.
Gdy w styczniu 1956 roku przechadza się Marszałkowską, natyka się na ogonek kolejki.
– Co dają? – pyta.
– Złego!– odkrzykuje niespodziewanie ostatni z ogonka. – Złego! Jeden egzemplarz na ryło!
Warszawiacy książkę przyjmują, jak swoją. Druk szybko zostaje wykupiony, a wielki nakład daje Złemu tytuł bestsellera, detronizując na tronie trylogię Sienkiewicza. Tyrmand powtarza mit Dołęgi –Mostowicza, pisząc książkę na miarę Warszawy i jej tajemnic oraz tworząc „bohatera o białych oczach” na miarę Zorro. O książkę upominają się podobno nawet osadzeni w warszawskim areszcie. Niektórzy będą sugerować, że listy do prasy z tą plotką pisał… sam Tyrmand.

Numer 565 „Przekroju” z przełomu lutego i marca 1956.
Dzięki tej jednej książce, z „obiecującego scenarzysty” Leopold Tyrmand zostaje pisarzem przez duże „P”. Już na zawsze zapisuje się w świadomości czytelników i w krajobrazie stolicy, a jego łotrzykowska opowieść o warszawskim półświatku przez kolejne dekady mieni się wszystkimi kolorami Bazaru Różyckiego.
Wkrótce po tym, jak Tyrmand w 1965 roku wyjeżdża z Polski, jego książki trafiają na czarną listę. Znikają z księgarń i bibliotek, ale czy oznacza to, że znikają z obiegu?
Gdy siedziałem nad archiwami pisarza na Uniwersytecie Stanforda, podeszła do mnie bibliotekarka. Spojrzawszy na karton z fiszką „Tyrmand”, rzekła niespodziewanie:
–Zły… Czytałam, czytałam. – A w jej spojrzeniu widać było, że bez trudu odnalazła w pamięci wspomnienie lektury książki.
Dyrektor Regionalnego Centrum Kultury w Pile opowiadał, jak lekturę Złego streszczał jemu i jego kolegom z podstawówki ksiądz. Biegali więc na rekolekcje z wypiekami na twarzy. Marcin Meller wspominał po latach jakiś rysunek z gazety, gdzie facet – zaczytany w lekturze powieści – wpadł do otwartego włazu kanału w chodniku.
– Z czego był najbardziej dumny? – spytałem trzecią żonę Leopolda, Mary Ellen, gdy w lutym 2016 roku rozmawialiśmy w jej mieszkaniu na Brooklynie.
– Ze Złego. O Dzienniku 1954 mówił, że będzie czytany, jako świadectwo komunizmu, ale Zły… – zawiesiła głos i spojrzała w okno tak, jakby prowadził za nią długi, świetlisty tunel. – Mówił, że Zły będzie zawsze.
–Man with the white eyes– przypomniałem angielski tytuł.
– Tak.
– Ale przecież tu w Ameryce książka nie była takim bestsellerem.
– Powiem panu coś. Byliśmy kiedyś w polskiej restauracji w Chicago. Kelner rozpoznał Lolka i natychmiast zawołał kierownika. Nie pozwolili nam uregulować rachunku, tylko zastawiali stół polskimi daniami. Żeby uhonorować Leopolda. Bo wiedzieli, jaką książkę napisał. Wie pan, co mi wtedy Lolek powiedział na ucho?
– Tak?
– Powiedział: „I told you”.

Kilka z obcojęzycznych wydań Złego. Archiwum Matthew Tyrmanda
Książka doczekała się adaptacji teatralnych, znakomitego musicalu, wystaw, komiksu, murali, wlepek, słuchowisk, a wkrótce – być może – zostanie wreszcie zekranizowana.
Dziś tytuł tej książki jest niemal tożsamy z pisarzem. Nie wiadomo do końca czy znał środowisko przestępcze Warszawy czy tylko podsłuchiwał, co mówiła ulica. Wiadomo, że ulice Warszawy odmalował, jak najlepszy pejzażysta.
Po napisaniu biografii Tyrmanda odwiedziłem wiele miast w kraju. Ilekroć padał tytuł Zły, w gronie czytelników zawsze zapalały się spojrzenia tych, którzy książkę czytali pomimo tego, że była zakazana. Mógłbym przysiąc, że ludzie ci mieli białe oczy.
Marcel Woźniak