„Życie jest przereklamowane”, felieton Jakuba Ćwieka

fot: Mateusz Zatynny

Czasami jest tak, że gdy przyjeżdżam na spotkanie autorskie do jakiejś miejscowości, lokalne media chcą zrobić ze mną wywiad. I choć oczywiście zdarzają się bardzo miłe, interesujące wyjątki, zwykle są to pytania klasyki z nieodzownym „skąd Pan czerpie pomysły”. I raz właśnie podczas takiego wywiadu na tego właśnie evergreena odpowiedziałem: Proszę pani, to proste. Moje historie są na faktach.

Pani dziennikarka popatrzyła wtedy na mnie zaskoczona, coś na szybko sprawdziła w notatkach.

– Przepraszam – powiedziała po chwili, wyraźnie zaczerwieniona – Musiałam coś źle doczytać, bo miałam wrażenie, że jest pan pisarzem fantastyki.

– Tak – potwierdziłem. – To coś zmienia?

Jej twarz znowu się zmieniła, tym razem przechodząc z zaskoczenia do zimnego, lodowatego wręcz gniewu profesjonalisty, z którego ktoś sobie robi jaja.

– Proszę pana, ja tu poważny wywiad robię, proszę się nie wygłupiać – powiedziała, a ja karnie pokiwałem głową i dalej poszło już klasycznie.

Tylko, że prawda jest taka, że choć faktycznie się wygłupiałem, to jednak powiedziałem całą prawdę. Moje książki, wszystkie bez wyjątku, oparte są na faktach. Z tym, że nie upatrywałbym w tym jakiegoś szczególnie ważnego newsa, bo weźcie proszę pod uwagę, że – wybaczcie bezpośredniość i wulgarność zwrotu – w przypadku prozy ta fraza… gówno znaczy.

Na faktach” mówi bowiem czytelnikowi dokładnie tyle: w oparciu o zaistniałe fakty autor stworzył fabułę swojej książki. Czy zatem jeśli pojadę na wakacje nad morze (fakt), zobaczę bogatych rodziców (fakt) i ich małą córeczkę, która rozmawia z lodziarzem w pewnym oddaleniu od rodziców (fakt), to czy wymyśloną i napisaną na tych wakacjach książkę o córce bogatych przedsiębiorców porwaną przez lodziarza dla okupu mogę nazwać książką opartą na faktach?

Przykład może się wydawać absurdalny, ale zauważcie – nikt nie mówi, jakie powinno być właściwe stężenie udokumentowanych wydarzeń w fikcyjnej opowieści, by ta mogła uchodzić za „opartą na faktach”. Powołam się tu na przykład filmowy. Dziewięć lat temu na ekrany wszedł film zatytułowany „Nieznajomi” (oryginalnie „The Strangers”), krwawy dreszczowiec opowiadający o małżeństwie, które chce wypocząć w domku na odludziu. Tam zjawiają się trzy osoby i zamieniają życie pary w piekło. Powód? Bo akurat byli w domu. Cały film to miły dla oka, ale nie jakiś specjalnie udany festiwal trzaskających drzwi, groźnych ujęć, wrzasków, zakończony krwawą masakrą. Informacja na plakacie potęguje wrażenie. Mówi „oparte na prawdziwych wydarzeniach!”. Na tym się zresztą zasadza cała reklamowa strategia produkcji. Wszystko pięknie, ale całe fakty to historia z dzieciństwa reżysera, który opowiedział, jak to kiedyś zapukała do niego jakaś kobieta i zapytała o kogoś, kto tam nie mieszkał. Potem okazało się, że to była czujka włamywaczy sprawdzających, czy ktoś jest w domu. Reszta scenariusza filmowego to mniej lub bardziej luźne inspiracje akcjami rodziny Masonów i innymi filmami już wcześniej ogrywającymi podobne tematy.

Weźmy coś bliżej naszego podwórka, zarówno geograficznie, jak i tematycznie. Dziennikarz, pisarz i wydawca Tomasz Sekielski wpadł na skądinąd całkiem sprytny pomysł serii „Na f/aktach” polegającej na tym, że znanym pisarzom daje się akta głośnych, swego czasu bulwersujących spraw kryminalnych, a ci mają w zamian stworzyć dobrą książkę opartą na faktach. I choć zdecydowanie będę ostatnim, który uzna ten pomysł za zły – wszak to jemu zawdzięczamy póki co najlepszą książkę Łukasza Orbitowskiego – to jednak ilekroć widzę książki serii, uśmiecham się pod nosem w ten specyficzny sposób zarezerwowany dla momentów, gdy dostrzegam, że ludzie nabierają się na zgraną sztuczkę iluzjonisty. Bo tym ta seria jest w istocie – sprytnym, świetnie pomyślanym, ale i w jakiś sposób wyrachowanym sposobem na zbijaniu kapitału na ludzkiej skłonności do voyeuryzmu, ale… i czytelniczych kompleksach.

Już wyjaśniam to drugie. Stephen King, w swoim „Jak pisać. Poradnik rzemieślnika” mówił o tym, jak ważne jest dla wielu czytelników, by w książkach beletrystycznych znajdowały się strzępy efektownej wiedzy w postaci ciekawostek. Upatrywał w tym części sukcesu chociażby Johna Grishama, który owszem, wymyślał swoje fabuły, ale przecież podobno opierał je czasem na prawdziwych sprawach, a w to, co pisał, nieustannie wpatał prawne ciekawostki . Dzięki temu wstydząc się, że folgujesz swemu plebejskiemu gustowi, bojąc się, co pomyśli sobie o tobie towarzystwo, do którego aspirujesz, możesz się zawsze bronić, że dowiedziałeś się z tej książki tego, tego i tamtego. To są skrawki prawdy lub wiedzy, które wyłowiłeś z tej całej fikcji. Prawie jakbyś wyławiał perły.

Czytając, nie tylko zanurzałeś się w prawdziwej rozrywce, ale też pogłębiałeś swoją wiedzę, o rzeczy, które nie przydadzą ci się nigdy. A jeśli książkę dobrałeś uważnie, jeśli blurb otwiera lub zamyka zdanie „oparte na prawdziwych wydarzeniach”, jesteś podwójnym zwycięzcą, bo nie tylko posiadłeś wiedzę, ale i na własnych, czytelniczych zmysłach doświadczałeś prawdziwości starego porzekadła, że „życie jest najlepszym pisarzem”.

Tyle, że… nie jest. Życie to fatalny pisarz, który ma momenty. Czasem pisze świetne sceny, ma masę naprawdę mocnych pomysłów, ale rozwleka akcję, rozbija ją na niepotrzebne wątki, mnoży bohaterów, wprowadza dłużyzny, tonę zbędnych dialogów, wreszcie – kompletnie nie dba o solidne podbudowanie postaci czy wydarzeń. U niego rzeczy się po prostu dzieją. Potrzeba potem godzin edycji, skracania i wycinania wątków, uproszczeń, przerabiania postaci, przyjmowanie odpowiedniej perspektywy, by coś z tego wreszcie osiągnąć. I to właśnie nazywamy dobrą książką.

Dlatego do serii „Na f/aktach” trzeba było zaprosić pisarzy. By coś z tymi historiami z potencjałem zrobili ludzie, którzy zniekształcają, przycinają, a czasem łamią i sklejają na nowo. I to oni, nie życie, są tu pisarzami. Są tymi, którzy w opowieści mają ostatnie słowo. Życie jedzie tu na ich talencie i umiejętnościach, zbierając laury, gdy się uda, i wychodząc obronną ręką, gdy ktoś coś spieprzy. Słowem, życie choć pisarzem jest nieudolnym, ustawiło się fantastycznie.

Ale pozwoliliśmy mu na to. Pozwoliliśmy, podchodząc do etykietek „na faktach” czy „inspirowane prawdziwymi wydarzeniami” z beztroską facebookowego scrollera czerpiącego wiedzę z memów. Widzimy coś takiego i już nie sprawdzamy proporcji, nie zastanawiamy się, ile w tym jest prawdy, ile domysłów, ile fikcji. „Na faktach” oznacza dla nas coraz częściej – historia totalnie prawdziwa, lekko udramatyzowana.

A tymczasem, co udowadnia sztandarowe dla serii „Na f/aktach” dzieło Orbitowskiego, a także chociażby wyśmienita choć przerażająca książka Jacka Ketchuma „Dziewczyna z sąsiedztwa”, dobra historia nie potrzebuje podkreślania, że wzięła się z życia. Jest dobrze skonstruowana, wydarzenia wynikają jedne z drugich, nikt nie musi używać tarczy „ja wiem, że to się wydaje nielogiczne i bezsensowne, ale tak właśnie było w rzeczywistości, więc proszę mnie nie winić”. Bo to z kolei jest tchórzliwym szukaniem poza książką czegoś, co powinno być jej integralną częścią. Usprawiedliwianie swojego błędu w sztuce. Bycie demiurgiem na pół gwizdka!

Żeby nie było wątpliwości do kogo, czy raczej przeciw komu kieruję te słowa. Na pewno nie jest to żaden zarzut wobec wydawnictwa Od deski do deski – rozumiem ideę stojącą za publikowaniem na książkach informacji „opowieść jest na faktach”, czy nawet tworzenia serii opartej na wspomnianej wyżej idei. Wydawca podąża za czytelniczymi oczekiwaniami i je spełnia. Popyt i podaż, sprawa oczywista. Chodzi mi raczej o coraz liczniejszą grupę czytelników, tych, nazwijmy ich prawdofili, uczących autorów lenistwa, tchórzostwa i asekuranctwa.

Bo jeśli czytelnik musi przeczytać na okładce czy we wstępie, że coś się wydarzyło, żeby uwierzył, że mogło się wydarzyć, to pisarz się zwyczajnie nie spisał. Nie dał od siebie tego, co dla pisarstwa kluczowe, nie przekonał nas do swojej wizji świata, a jedynie oparł się na magiczności zwrotu „na faktach”.

Stąd apel:

Mamy reportaże, mamy wszelkie inne książki non-fiction, gdzie szukanie i odkrywanie prawdy ma znaczenie i jej wysoka procentowa zawartość warta jest podkreślania na każdym kroku. Ale jeśli chodzi o beletrystykę, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami, niechże prawda faktów zostanie za kulisami, a najlepiej w ogóle w warsztacie. Tam jest jej miejsce. W prozie liczy się nade wszystko prawda emocji. A tę osiąga się w zupełnie inny sposób.

Jakub Ćwiek