Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii (dzień 4 oraz 5)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik czasu pandemii cd.

18 marca 2020 (287 zarażonych i 5 zmarłych + 1 samobójstwo)

Tak, samobójstwo. Tyle w każdym razie zdołała dorzucić dziennikarka z Kielc do informacji o śmierci wybitnego świętokrzyskiego ginekologa, wojewódzkiego konsultanta ds. ginekologii i położnictwa, u którego stwierdzono zakażenie koronawirusem. Zmarł nad ranem w kieleckim szpitalu. Parę dni temu wrócił z urlopu za granicą. Był lekarzem. Pomyślałem, że gdy lekarz umiera w szpitalu o świcie, to musi wiedzieć, co robi. Sprawdziłem jego opinie na znanylekarz.pl – niemal wyłącznie pozytywne na maksa. Miły, uczynny, kompetentny, ludzki, zawsze znajdzie czas, potrafi pomóc, kiedy inny są bezradni… Sobie pomóc nie umiał.

Najbardziej nurtuje, czy koronawirus miał z tym jakiś związek. Nie, odwrotnie – czy mogło tego związku nie być. Co ten człowiek zobaczył w wyobraźni, gdy się dowiedział o pozytywnym teście? Jaką nieodwracalną katastrofę? Swoje narastające męczarnie przez następny tydzień? Męczarnie najbliższych, którzy się od niego zarazili? Ale przecież był lekarzem i powinien mieć w sobie instynkt walki o życie ludzkie do końca. Zwłaszcza życie najbliższych. Czy może zobaczył coś więcej, co widzą właśnie ludzie w służbie zdrowia, która w istocie jest służbą choroby. Coś w nim dojrzewało od dawna, a teraz osiągnęło masę krytyczną i eksplodowało. Ginekolog, który pomaga ludzkiemu życiu przyjść na świata, zabiera się z tego świata. Czym go bardziej zniechęciliśmy – ilością czy jakością?

Też o tym myślałem. Myśleliśmy, bo plan jest wspólny, mój i żony. Tu sobie żyjemy jakby nigdy nic, jeździmy do pracy, kochamy siebie i bliskich, pomagamy dzieciom – a jak przyjdzie co do czego, to wsiadamy do samochodu i na pełnym gazie w betonowy wiadukt. Albo kwas pruski w drinku z parasolką. Widzę cię, najlepszego, bach, bach. I odprężający marsz tunelem ku niebiańskim łąkom, gdzie woda wiecznie czysta a trawa zielona. Stamtąd wszystko widać i nic już nie jest ważne, ponieważ sama kategoria wagi tej czy innej sprawy zanika. Cisza i słońce. Coś jak teraz za oknem, tylko bez cienia.

Fajna informacja napłynęła od policjantów, którzy w na poły żartobliwym tonie apelują do przestępców, by wykazali się zrozumieniem i zawiesili na chwilę swoje zbrodnicze popędy, ponieważ policja jest przeciążona i nie ma czasu ich ścigać. No proszę, a nie mówiłem? Ten wczorajszy prekursor z Koszyc stanowił jednak przypadek symptomatyczny. To jest na razie tylko zabawne, ale pierwszy rabuś, który wyczyta między wierszami policyjnego dowcipu zgłoszenie realnego problemu z porządkiem, zmieni zabawę w problem. Poważny problem, który będzie ewoluował w jeszcze poważniejsze problemy. Te w katastrofę. A na końcu drogi jest Droga

W obliczu doniesień uspokajających i antypanikowych uczymy się czytać między wierszami. Premier Mateusz Morawiecki parę minut temu zaproponował pakiet pomocowy, który ma zapewnić płynność finansową i „służyć temu, żeby w bankomatach i bankach nie zabrakło pieniędzy”. Czytaj: w bankach i bankomatach może zabraknąć pieniędzy. Niby to przeczuwamy od paru dni, wiadomość brzmi jednak inaczej, gdy padnie – choć przez zaprzeczenie – z ust samego szefa rządu. Nie zdziwiłbym się, gdyby w następnych godzinach rozpoczął się szturm na bankomaty i filie banków – powierników naszej finansowej chudoby. Gdyby nic nie powiedział, też by doszło do szturmu, tylko chwilę później. Jutro, pojutrze, za tydzień… Pamiętacie Kojota z kreskówek o Strusiu Pędziwiatrze? Miał taki desperacki odruch zatykania palcem pęknięć w tamie, która i tak na niego runęła. Albo pod spadającym mu na łeb głazem rozkładał parasol. No to coś takiego mi się kołacze teraz po zniechęconym umyśle.

www.unsplash.com/Nick Pampoukidis

Następna wiadomość na dzisiaj zawiera się między wierszami o zwalczaniu nieuczciwego handlu: „Rząd obiecuje walką ze sztucznym zawyżaniem cen”. W porządku, tylko dlaczego „sztucznym”? W czasach kryzysu zarabianie na podwyżkach cen towarów deficytowych jest jak najbardziej naturalne! Wręcz obowiązkowe. Po to jest kryzys w systemie wolnorynkowym, żeby jedni więcej stracili, a inni więcej zyskali. Restauracje upadają z braku klientów, hurtownie wyprzedają się z zapasów, małe punkty usługowe lamentują nad przymusowymi zamknięciami, ludziom nie wolno wychodzić z domów i handlować – co tu jeszcze jest naturalne? Rano cytryny w grobiańskim warzywniaku podrożały z 8 na 12 złotych. Tak po prostu, bo jest kryzys. To tylko nieznaczna ryska na murze, ale jak ich będzie przybywa i przybywać, tama z hukiem runie.

Zamknij się, Zajas. Ludzie sobie pomagają, wykazują się solidarnością i myśleniem prospołecznym. To, że ci się to wszystko wydaje mało efektywne i jakby nie do końca liczące się z realiami prawdziwego kryzysu, to twój problem. Boisz się, dlatego twoje reakcje noszą znamiona histerii. Wszędzie widzisz podstęp i zło, bo zdychasz ze strachu przed podstępnym złem.

No właśnie nie za bardzo. Powinienem się bać więcej, głębiej, jakoś bardziej fundamentalnie, w końcu chodzi o śmiertelne zagrożenie. A tu niewiele, prawie nic. Straszę sam siebie, żeby w ogóle poczuć choć słaby powiew morowego powietrza, a tymczasem całe zagrożenie sprowadza się do śledzenia wiadomości. Nie mam jak ich sprawdzić, zweryfikować. Właściwie to dobrze, chyba nie wolałbyś, Zajas, kaszleć, kichać i z przerażeniem mierzyć rosnącą gorączkę? Ciesz się, że możesz sobie siedzieć przy biurku, popijać kawę i przelewać na ekran laptopa swoje grymasy. Bo to zwykłe grymasy są. Szukasz wymiaru, a tu zwyczajność.

Jak widzicie, jeszcze nie trafiłem we właściwy ton. Miotam się tak samo, jak ci wszyscy wróżbici, prognostycy i analitycy, którzy na wyprzódki starają się przewidzieć rozwój sytuacji. A przewidzieć się nie da, bo – jak słychać z różnych stron – nadal nic właściwie nie wiemy. Czekamy. Trawa się zieleni. Słońce świeci.

We Włoszech w ciągu ostatniej doby zmarło 475 osób, najwięcej od początku epidemii. Łącznie tam to już prawie 3 tysiące osób. Kurcze, to przecież nie jest mało. Coś się jednak dzieje. Niewidzialny demon z kosą na ramieniu idzie górami, dolinami i kosi. Gdzie zaczną badać, tam wychodzi, czyli jest wszędzie. Zaczynając rano te zapiski, zanotowałem w nawiasie liczbę zarażonych w Polsce: 251. Teraz, o siódmej wieczorem, jest już 287. Powinienem się bać.

Anglicy od piątku zamykają szkoły. Zmądrzeli jako ostatni w Europie, dotychczas premier Boris Johnson szedł pod prąd wszystkiego, łącznie z rozsądkiem. W dodatku twierdzi, że wyprzedzili innych w walce z wirusem. To u niego zresztą typowe, trumpizacja politycznych umysłów również jest odmianą zarazy szerzącej się po świecie. Sam Donald Trump stwierdził z kolei, że jest teraz jak prezydent w czasie wojny. Obawiam się, że wcale nie chodzi mu o powagę sytuacji i odpowiedzialność za decyzje, tylko o dęcie w dudy własnego ego. Ja, Wielki Prezydent Wielkiej Ameryki będę wydawał ogromne rozkazy i właśnie w tej chwili jeden z nich wydam: dwa potężne okręty-szpitale niech popłyną do pomocy Amerykanom! Jeden do Nowego Jorku, drugi na Zachodnie Wybrzeże. Wykonać! Aj aj, kapitan!

Może by mu ktoś przypomniał, że nie jest prezydentem całej Ameryki, tylko połowy jej części północnej.

Co ja mam z tym Trumpem? Pewnie zwalam na niego winę za całe zło, w nim widzę Wielkiego Demontera świata, który był taki fajny i właśnie się zawalił. Świat, nie Demonter. Jest dla mnie uosobieniem jakiegoś niebywale wybujałego i pozbawionego hamulców pacaństwa ludzkości, która gada do siebie o sobie i niczego innego nie ma zamiaru słuchać. Na takim podłożu lęgną się wojny nowoczesnych plemion, jak mówi Michał Paweł Markowski w swojej najnowszej książce. Nie ma prawdy, nie ma racji, nie ma dialogu. Jest tylko Ja. I nagle przychodzi wirus, bezosobowy, neutralny, obojętny, głuchy, milczący, który też nie ma zamiaru nikogo słuchać. I zabija. Pokrzykiwania wojenne różnych mentalnych trampów nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Kosi równo, proporcjonalnie, bez emocji. Jest doskonałym i szatańsko przewrotnym spełnieniem naszej woli prawdy – pojawia się tam, gdzie go szukamy. Jest już nawet na Grenlandii.

Ten ginekolog z Kielc ponoć popełnił samobójstwo z powodu wylanego na niego hejtu. Rodzina założyła sprawę w sądzie. Wobec powszechnej kwarantanny rozprawa odbędzie się zapewne zdalnie, przez internet, czyli narzędzie zbrodni wystąpi zarazem w roli miecza sprawiedliwości. Ciekawe. Coraz ciekawsze.

Dzisiaj nie kicham, nie kaszlę, ale cały dzień migrena. Tabletki nie działają. Może już tak zostanie.

Ławeczkę do ćwiczeń i hantle zamówiłem na allegro. Obiecali dostawę (darmową!) w ciągu dwóch dni.

19 marca 2020 (355 zarażonych, 5 zmarłych)

Liczę i zestawiam. Wirus pojawił się w grudniu 2019 roku w chińskiej prowincji Wuhan. W połowie miesiąca władze chińskie informowały o 27 przypadkach zakażenia. W ciągu 3 miesięcy rozprzestrzenił się po całej planecie, łącznie z tak odosobnionymi zakamarkami jak Grenlandia czy wyspy Fidżi, Guam i Francuska Polinezja na dalekim Pacyfiku. Z mapy zakażeń w USA wynika, że jest we wszystkich stanach, nawet tych najbardziej pustynnych i rolniczych. Przypadki mnożą się w miarę rozszerzania testów i ich liczba z dnia na dzień rośnie. Wirus jest dosłownie wszędzie.

Tak fenomenalną dystrybucję zarazków można wytłumaczyć jedynie masową migracją ludzi, którzy w ostatnich czasach podróżują jak zwariowani, czy to jest potrzebne, czy nie. Tysiące samolotów pasażerskich codziennie tną niebo we wszystkich kierunkach, spalając miliony litrów paliwa i wożąc miliony ludzi tam i z powrotem, jakby samo przemieszczanie się stanowiło jakąś życiową wartość. Ludzie latali, oglądali, pstrykali zdjęcia i wracali szczęśliwi, że udało im się z sukcesem zrealizować własny, mały, mieszczański kolonializm. I’ve been there, done that, got the t-shirt. Rozmaitej maści gawędziarstwo podróżnicze rozwinęło się do tego stopnia, że wytworzyło osobną gałąź literatury faktu, która za całe przesłanie miała westchnienia podekscytowanego Ja: och, jak wspaniale, że tam byłam! (Używam rodzaju żeńskiego żeby nie było, że uwzględniam tylko męski punkt widzenia.) No więc lataliśmy, wzdychaliśmy i wracaliśmy, roznosząc po całym świecie nieprzewidziany rachunek za planetarną beztroskę. A teraz ten rachunek puka do naszych drzwi.

A propos pukania. W ramach unikania kontaktów międzyludzkich dla kuriera wiesza się siatkę na płocie z prośbą, żeby w niej zostawił przesyłkę. Nie mam torby, w której zmieściłaby się mająca nadejść lada chwila ławeczka do ćwiczeń. Każę postawić pudło na podjeździe i poczekam, aż wirusy na powierzchni zdechną. Jak długo? Mówią, że do dwóch dni. Dzisiaj ma padać. Nie wiem, czy deszcz zmywa takiego wirusa? Utopią się te zarazki w nowo wyszykowanym w Grobianach rynsztoku? To by było dosyć głupie, gdyby taki pandemiczny potwór po prostu zginął w zwykłej kałuży. Nieco uwłaczające dla naszej ogólnoludzkiej tragedii. Nie, chyba taki cienki nie jest, skoro w 3 miesiące opanował całą Ziemię. Trzeba będzie pudło obmyć spirytusem… Poważnie?

Takie myśli chodzą mi po głowie. By je przerwać, wychodzę na taras. Słońce świeci. Wącham wiatr. Skoro jest wszędzie, to tutaj też? W tym ciepłym, wiosennym wietrze, którym uwielbiam wypełniać płuca aż po szyję? Mam go już w sobie i powoli staję się nim, nic o tym jeszcze nie wiedząc? Wczorajszy ból głowy mógł nie być dobrze oswojoną migreną, tylko jego pierwszym, łagodnym do mnie zagajeniem. Hej, gościu, a ty co? Tak sobie siedzisz i myślisz, i myślisz że coś wymyślisz? To nic nie da. Wprawdzie masz grupę krwi zero, czyli trochę bardziej odporną niż na przykład B, ale jakoś poradzę. Nie z takimi już sobie radziłem. Wydaje ci się, że w pisaniu naprawdę zawiera się jakaś funkcja ocalająca, jak mądrowałeś w doktoracie? Okej, próbuj, ale jak cię teraz wszamię od środka w tydzień, to z całego twojego pisania zostanie raptem parę nieokrzesanych stron. Topornych i nerwowych, sam przyznasz. Nie znalazłeś jeszcze formy na ten dziennik, piszesz chaotycznie i bez rozeznania kierunków, w których rozwinie się tak zwana sytuacja. Co w sumie dobrze, bo przyszedłem robić chaos.

Jaki chaos? Słońce, wiatr. Wiosna.

Wracam do kompa. O, jest pięć minut dla moich ulubionych Austriaków. W szczycie sezonu narciarskiego szli w zaparte i udawali, że żadnego zakażenia u nich w kurortach nie ma. Teraz wyszło, że Finlandia alarmowała, Norwegia alarmowała, Szwecja alarmowała, Dania alarmowała, ponieważ większość narciarzy z austriackiego Ischgl wracała zarażona. Sugerowano zamknięcie ośrodków, ale nie, Austriacy głusi. Proszę tu płacić i nie gadać. A jak się zrobi afera, zwalimy na Włochów, to zwykle działa, bo die Italiener są nieodpowiedzialni i niepoważni. Nie to, co my. Przed laty sporo czasu spędziłem wśród tego sympatycznego i nieźle ksenofobicznego ludku alpejskiego, więc wyczuwam ten ich klimat tradycyjnej gościnności, dobrze skalkulowanej w euro. Nasi zakopiańscy górale w porównaniu z nimi to pikuś.

www.unsplash.com/Pamela Saunders

Następny ginekolog, tym razem z Poznania, leży w śpiączce farmakologicznej. Zanim w nią zapadł po zakażeniu koronawirusem, przez tydzień urzędował z rodziną i przyjmował pacjentki w prywatnym gabinecie. Wylicza mu się kontakt z 141 osobami. Teraz trzeba je odnaleźć, zapukać do drzwi i przekazać radosną wiadomość. Część z nich to zapewne kobiety ciężarne. Ucieszą się.

Tak to leci wokół globu, jak ten mój wiosenny wiatr. Tu władze zabroniły mówić, tam geszefciarze chronili swoje dochody, gdzie indziej wódz polityczny wolał zlekceważyć problem i napompować swoje ego, niż myśleć publicznie. Ludzkość. Muszę ją kochać, bo innej i tak nie dostanę.

We Włoszech dzisiaj zmarło 427 osób, znowu więcej. Ten kraj naprawdę został dotkliwie zaatakowany, już ma więcej zgonów niż Chiny. Wyborcza wrzuciła filmik nakręcony przez policję podczas interwencji. Dwóch pijanych i agresywnych kretynów wlazło do sklepu i zaatakowało sprzedawczynię. Jeden z nich ją opluł. Podobno krzyczeli, że są zarażeni wirusem. Akcja policji była szybka, sprawna i nagrywana na bieżąco. Nie wiem, czy prawdziwa wiadomość, czy policyjna reklama porządku publicznego, którego pod żadnym pozorem nie wolno naruszać, bo będziemy reagować bezwzględnie itd. Być może jest to stanowcza i jednoznaczna odpowiedź na wczorajszy żart z prośbą do przestępców o powstrzymanie się od łamania prawa. Że niby tamto było śmieszne, ale tak poważnie to nawet nie próbujcie, bo zakujemy w bransolety, wywleczemy przed sklep, powalimy na chodnik i postawimy podeszwę na twarzy. I bardzo dobrze. Oby pomogło, choć nie powiem, żebym się całkiem uspokoił.

Dosyć tych wieści, idziemy do lasu na spacer. Pusto. Cicho. Ciepło. Słońce świeci. Opowiadam Toni stare wspomnienia z dzieciństwa, wywołuję z pamięci dawno zmarłych ludzi, psy, konie… Jakieś sytuacje błahe, mgliste, nieistniejące już dla nikogo oprócz mnie. Mam wrażenie, jakbym je wygrzebywał z mułu na dnie głębokiego stawu. Wraki zatopione przez czas. Tym bardziej odległe, że oddziela mnie od nich nowa granica – pandemii. Podobno nic już nie będzie takie jak dawniej. Tym bardziej nie będzie więc tego, czego i tak już nie ma, ale mnie boli jeszcze coś. Ja już nie będę taki jak dawniej. Dotychczas wspomnienia służyły podtrzymaniu więzi ze mną dawnym, potwierdzeniu, że w jakimś stopniu to nadal jestem ja. Ostrze pandemii przecina nitki mojej tożsamości. Jakbym stał na rufie odpływającego okrętu i patrzył na znikający dach rodzinnego domu. Jestem kimś innym, niż byłem jeszcze miesiąc temu. Widzę inny świat i mam inne myśli. Bezpowrotnie. To dokucza. Boli.

Między nagimi jeszcze gałązkami rozwieszona delikatna pajęczyna, ledwie widoczna, jak utkana z powietrza. Prawie na nią włażę, w ostatniej chwili się zatrzymuję. Maleńki pajączek w środku znieruchomiał i popatruje krzywo. Hej, facet, uważaj trochę! Ja tu dziergam pajęczynę! To moja pierwsza, weź nie demoluj pająkowi życia na samym starcie! Gówniane miejsce sobie wybrałeś, mówię mu, na samym środku ścieżki. I tak za chwilę ktoś tu pójdzie i ci to zerwie. E, gadanie, odpowiada naburmuszony, a wirusa masz? Jak tak, to pal gumy, bo mnie zarazisz. Nie słyszałeś? Zwierzęta nie zarażają ludzi, ale ludzie mogą zarazić zwierzęta. Tak mi mówi.

Faktycznie, coś takiego czytałem rano. Widocznie ten mały pająk też śledzi Wyborczą. W powrotnej drodze zagadałem się o modelach sklejanych przez mojego starszego brata, który zmarł rok temu, i wlazłem w tę pajęczynę. Szlag trafił misterną robótkę, a wraz z nią nić tożsamości pajączka. Wszystko na nic. Koniec. Starasz się, pracujesz, mozolnie supłasz węzełki, a prędzej czy później i tak ktoś się zagapi i wlezie w twoją pajęczynę.

Hantle już przyszły. Rozpakowałem i zostawiłem na tarasie, żeby się przez noc wyjałowiły. Kwarantanna.