Kilka dni temu opinia publiczna poznała kolejny raport odnośnie do poziomu czytelnictwa w naszym kraju. Teraz wszyscy, którzy nie mają tego kompletnie gdzieś – a powiedzmy sobie szczerze, większość jednak ma – są w żałobie, noszą się na czarno i w każdym mijanym przechodniu widzą potencjalnego idiotę i wtórnego analfabetę. Czyli w zasadzie nic się nie zmieniło.
Taka jest już jednak świecka tradycja, że gdy Biblioteka Narodowa ogłasza wyniki, to potem ludzie w bezpośredni sposób związani z książkowym rynkiem, jak chociażby ja, są pytani o taki stan rzeczy, o przypuszczenia, dlaczego tak się dzieje i skąd to się bierze. A ja zawsze w pierwszej kolejności mówię: Hmmm, być może dlatego, że jedyny moment, w którym pisarz wzbudza zainteresowanie mediów to chwila, gdy dyskutujemy o… nieczytaniu? To jakby dość wyraźna wskazówka od czego ekspertami są ludzie pióra.
Ale powodów jest rzecz jasna więcej. Zacznijmy od tego najbardziej prozaicznego – traumy. Zapytajcie kogoś, kto nie czyta o jego ostatni kontakt z książkami. Co usłyszycie? Najpewniej: lektury szkolne. To, w jaki sposób do nich przymuszano, to jak wciskano absolutnie bezwartościowe literacko pierdoły , jak choćby patriotyczny „Zmierzch” czyli „Nad Niemnem” Orzeszkowej, zostawiło w nich traumę do końca życia. To, jak w ich umysłach orano Sienkiewicza czy Bułhakowa, jak szatkowano te opowieści, sprowadzając całe z nimi obcowanie do zapamiętywania bezużytecznych faktów pod kartkówki, nie mogło się dobrze skończyć. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, to w większości nie jest atak na nauczycieli. To po prostu systemowy bubel, który coś, co powinno być przyjemnością, co powinno uczyć łaknienia świata, sprowadza do przykrego obowiązku.

www.unsplash.com/Redd Angelo
I dla nauczycieli, i dla uczniów. Bo powiedzmy sobie szczerze – jak mogłem wierzyć mojej polonistce w liceum mówiącej mi o niebywałych wartościach literackich dowolnej lektury, skoro przy pierwszej okazji, zupełnie przypadkowej, wyszło, że nie odróżnia Hellera od Vonneguta? Ktoś taki miałby skłonić mnie do czytania i dobierać mi lektury?
W ogóle, na co ktoś wreszcie powinien zwrócić uwagę – należałoby po pierwsze rozdzielić w szkole dwa przedmioty. Po pierwsze – „Język polski”, na którym uczniowie winni się uczyć gramatyki, ortografii i że „bynajmniej” i „przynajmniej” bynajmniej nie znaczą tego samego. Po drugie, „Literatura”, dzięki której można by pokazać trendy, zaprezentować ważne tytuły, nazwiska i tym samym ułatwić ludziom odkrywanie wspaniałego świata książek. Nie tylko ramotek, ale i rzeczy współczesnych, które nas teraz dotyczą i które nas obchodzą. My tymczasem budzimy w uczniu liceum bezpośrednie skojarzenie książki z bólem i cierpieniem. Bo cały semestr literatury łagrowo-obozowej to zdecydowanie za dużo dla każdego.
Ale przecież nie tylko o to chodzi. Ostatni tekst na tym blogu pisałem o praktykach marketingowych. O tym, jak kurczący się rynek próbuje tanim kosztem zalać nas pozytywnymi opiniami o publikacji i używa do tego zjawiska na kształt marketingu szeptanego – blogów literackich. Jeśli dodać do tego powszechne praktyki dobitnego sugerowania autorom co powinni pisać – a wiem o takich zarówno z drugiej, jak i pierwszej ręki – mamy wyraźny sygnał, że coraz częściej nie chodzi o literacką wartość. Nie chodzi o to, co książka może dać czytelnikowi. Chodzi o to, by ją sprzedać. I potencjalny czytelnik to czuje, nawet jeśli tylko podświadomie. I zaczyna kalkulować. Bo skoro X pisze jak Y, to zamiast go czytać, poczekam na już zapowiedziany film. Film zabierze mi z życia dwie godziny, nie dziesięć, i będzie kosztował dychę taniej. A jeśli do okładkowej ceny książki dorzucę piętnaście zeta to mam dwa bilety. Randka, czyli wartość dodana.
I tu dochodzimy do następnego aspektu – cen książek. Nie odkrywam tu Ameryki, mówiąc, że książka jest droga. Nie zdradzam wielkich tajemnic, mówiąc o tym, że gdyby nie dość barbarzyńskie praktyki – którym w żaden sposób nie zaradzi szykowana ustawa o jednolitej cenie książki – mogłaby być tańsza. O tym, że od każdego sprzedanego egzemplarza autor ma około dziesięciu procent, to pewnie wiecie, prawda? A o tym, że wydawca, ponoszący większość kosztów, ma z tego niewiele mniej też? Jak to zwykle w biznesie na wszystkim wygrywają pośrednicy, niczym w klasycznym przekręcie: biorąc coś za (prawie) nic. Nie dziwi więc, że wydawca, ale i autor, mierzą raczej w potencjalne hiciory, nie podejmując ryzyka, prawda? Upada więc argument, dlaczego warto.
Jest w tym wszystkim jeszcze odbiorca, w jakiś sposób ukształtowany przez ten koślawy system na książkowego konserwatystę. To ten, który nie kupi czytnika, bo raz, że nie jest wiele taniej, a dwa, że wciąż jest masa fetyszystów papieru wmawiających mu, że ebook nie jest pełnowartościową książką. Ten czytelnik, który nie ma czasu na książkę – nie, nie drwię, naprawdę nie ma – ale nie spróbuje się zmierzyć z audiobookiem, bo to nie jego forma i to przecież nie jest prawdziwe czytanie. A kolejnych publikacji papierowych nie ma już gdzie stawiać. Coraz to ładniejsze okładki, po których wedle powiedzenia nie należy oceniać, coraz bardziej niepraktyczne pomysły na książki tak wielkie, że nie sposób ich czytać. Powieści LeGuin w jednym tomie i twardej oprawie? Serio? Czyta to ktoś jeszcze prócz starego brytyjskiego lorda Tytanowe Kolana, który ma kominek, głęboki fotel i cały czas, który ukradł swoim niewolnym pracownikom na plantacji herbaty w Indiach? Szacki Miłoszewskiego, wydany w jednym tomie jest wyłącznie po to, by go położyć na półce. Nie wierzę absolutnie nikomu, kto powie, że kupił to, by w takiej formie przeczytać.
Wspomniałem już mimochodem o czasie, czy też jego braku, ale to rzecz, której warto poświęcić chwilę. Naprawdę go nie mamy. Naprawdę żyjemy szybciej, a każde medium dostosowuje się i dopasowuje do nowych czasów i naszych potrzeb. Newsy dostajemy albo w tweetach, albo w krótkich filmikach, wreszcie w fotogaleriach na mobilnych apkach. Na ekranach naszych telewizorów królują Netflixy i inne platformy, które zdają się mówić: spokojnie, zobaczysz, kiedy będziesz miał czas, a nie kiedy oni ci to narzucą. Renesans seriali też wiąże się z brakiem czasu. Choć całościowo serial jest dłuższy, to odcinek czyli pojedyncza dawka, trwa znacząco krócej. Łatwiej wpisać go w grafik.

www.unsplash.com/James Tarbotton
Książka natomiast wymaga spokoju. Wymaga całkowitej uwagi i skupienia. Nastroju. Czyli wielkich nieobecnych. Patrzę po sobie – ogarniam kolejne tytuły tylko dlatego, że słucham audiobooków ćwicząc i biegając (co i tak bym robił), a czytam po rozdziale w toalecie, wannie czy w łóżku przed snem. Całe moje życie związane jest ze słowem pisanym a i tak ciężko mi znaleźć czas na lekturę. A co dopiero ktoś, kto mimo szkolnej traumy, utrzymał w sobie trochę chęci i zapału? Czy je w nowych okolicznościach utrzyma?
Pytają mnie różni ludzie, co w obliczu tak tragicznej sytuacji polskiego czytelnictwa należy robić i jak to zmienić. Zawsze uważałem, że sposób na to jest jeden – namów jedną osobę, która nie czyta, do książki, która mu się spodoba. Musisz go wtedy posłuchać, dowiedzieć się z kim masz do czynienia i dobrać dlań lekturę. A gdy chwyci, podrzuć jeszcze parę innych, możliwie różnych od siebie rzeczy. Potem zachęć go, by to samo zrobił wobec kogoś innego. Pożyczaj książki, a nie zmuszaj do ich kupowania. To przyjdzie z czasem. Nie pieprz bez sensu, że jak książka to tylko papier – tak ględzą tylko snoby i papierowi fetyszyści i nie ma to nic wspólnego z czytelnictwem. Nie pomaga mu, a wręcz szkodzi. No i wreszcie, chyba najważniejsza porada – nie rezygnuj, czytaj.
Bo warto.