Chciałbym wymyślić wehikuł czasu. Albo niekoniecznie wymyślić. To jednak zajmuje za dużo czasu. Chciałbym, żeby pojawił się ktoś, kto mi da w prezencie wehikuł czasu. No, w ostateczności mógłby mi go po prostu wypożyczyć.
Wtedy natychmiast cofnąłbym o te kilka miesięcy, spotkał się z samym sobą (wiem, wiem, nie wolno tak robić) i z całej siły walnął się w pysk, żeby wybić sobie z głowy ten głupi pomysł na oddawanie książki pod koniec lipca. Tak, dobrze Państwo czytacie, kończę właśnie pisać kolejną powieść. Ale ten felieton nie jest o tym. Rzecz w tym, że tak ustawiłem sobie kalendarz pracy, że te dwa najbardziej intensywne miesiące roboty przypadają na czerwiec i pierwszy miesiąc wakacji. Czyli na te dni, kiedy panują upały. Przyznam szczerze, że kiepsko je znoszę. Moja produktywność znacznie spadła. Trudniej mi się myśli. Co gorsza, noce nie przynoszą żadnej ulgi. Budzę się równie zmęczony jak wtedy, kiedy kładłem się wieczorem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak trudno mi się pisało. Do tego dobijają mnie posty znajomych w mediach społecznościowych, którzy odpoczywają nad morzem, jeziorem, rzeczką, na basenie, kiedy ja mozolnie stukam w klawisze komputera kolejne zdania, akapity i strony.
Ale zdaję sobie sprawę, że Państwo macie podobnie. Upały dają nam wszystkim w kość i chyba teraz z tęsknotą wspominamy ten chłodny, tegoroczny maj. No, ale ponieważ uważam się za człowieka, którego głównym zadaniem jest nie narzekanie, ale szukanie rozwiązań, to zaproponuję Państwu teraz kilka sposobów na schłodzenie się latem. Schłodzenie się mentalne i literackie.

www.unsplash.com/Damian McCoig
Dobra… Widzę, że ten dowcip nie był najwyższych lotów. Państwo wybaczą. Ale raz jeszcze – upał. W skrócie, napiszę o kilku książkach, które się dzieją w zimniejszych rejonach świata, w nadziei, że taka lektura przyniesie jednak pewną ulgę.
No to na pierwszy rzut mój ulubiony Dan Simmons z „Terrorem”. Czyli fabuła, a konkretnie horror z akcją umieszczoną w XIX stuleciu i opartą na losach wyprawy sir Johna Franklina, który w 1845 wyruszył szukać przejścia północno zachodniego. Miała to być droga morska z Atlantyku na Pacyfik, na północ od Kanady. Zabrał za sobą dwa znakomicie wyposażone statki HMS „Terror” i HMS „Erebus”, liczą załogę i… ślad po nich zaginął. Była to jedna z najbardziej tajemniczych i rozpalających wyobraźnię zagadek XIX i XX wieku. Dan Simmons stworzył na jej podstawie niesamowitą, fascynującą i przerażającą opowieść. Która zresztą potem została przerobiona serial (do zobaczenia na Amazon Prime). Wychodząc od powieści Simmonsa możemy odbić w dwie strony. Najpierw w kierunku literatury pięknej. Bo Richard Flanagan (ten od „Ścieżek Północy”) napisał nawiązującą do losów Franklina powieść „Pragnienie”. Jedną z jego lepszych zresztą. No, ale tam jest więcej o Tasmanii niż Arktyce, więc porzućmy ten temat. Druga ścieżka prowadzi nas w stronę reportażu historycznego. O tym, co naprawdę wydarzyło się podczas wyprawy Franklina napisali w „Na zawsze na lodzie” Owen Beattie i John Geiger. Ich książka niedawno ukazała się w Polsce. Przyznam szczerze, że sam jej jeszcze nie czytałem (zachowuję ją na naprawdę gorące dni), natomiast ma bardzo dobre recenzje.

Trasę przejścia północno zachodniego jako pierwszy odkrył dopiero legendarny norweski polarnik Roald Amundsen na początku dwudziestego wieku. Ten sam, który jako pierwszy zdobył biegun południowy. Co w sposób naturalny prowadzi nas do jego świetnej biografii pióra Stephena R. Bowna pod tytułem „Ostatni wiking”. Książka wyszła co prawda kilka lat temu, ale wciąż jest dostępna w sprzedaży. Bown jest również autorem „Wyspy niebieskich lisów”, która z kolei opowiada o wyprawie Beringa i o rosyjskich próbach podbicia dalekiej północy. Obie książki naprawdę warto przeczytać.
No i wreszcie na koniec dwie pozycje. Najpierw „W królestwie lodu” Hamptona Sidesa. Książka poświęcona pierwszej amerykańskiej próbie zdobycia bieguna północnego w 1879 roku. Był to początek mojej przygody z książkami o tematyce polarnej. Otworzyła mi oczy na kilka niewiarygodnych tematów. Przede wszystkim jak bardzo eksploracja okolic podbiegunowych była powiązana z ówczesnym klimatem politycznym i rywalizacją mocarstw. Jak mocno wpisywała się w retorykę kolonialną o niesieniu misji cywilizacyjnej, a równocześnie jak arogancko była prowadzona. Wielu badaczy twierdzi, że sukcesy Amundsena wynikały między innymi z tego, że jako jeden z pierwszych zaczął uczyć się sztuki przetrwania od mieszkających w tamtych rejonach od stuleci Inuitów. Cała reszta wolała tkwić w przekonaniu o swojej cywilizacyjnej wyższości i przez to często marnie kończyła. Fascynujące jest także to, jak bardzo mylili się XIX wieczni geografowie w swoich hipotezach jak np. wygląda daleka północ. I jakie tragiczne miało to skutki. Sidesa w każdym razie bardzo polecam.

I wreszcie na koniec, dla szybkiego schłodzenia, króciutki reportaż Davida Granna „Biała ciemność” poświęcony z kolei współczesnemu badaczowi Antarktydy Henry’emu Worsley’owi. Rzecz do połknięcia w jeden dzień, wzbogacona licznymi fotografiami. Bardzo przyjemna lektura.
Zastanawiam się, dlaczego tak lubię czytać o polarnych wyprawach? Nigdy nie ciągnęło mnie na Antarktydę, Grenlandię czy Spitsbergen. Przede wszystkim dlatego, że jest tam zimno. A ja zimna nie lubię równie mocno, jak upałów. Niemniej, książki o tej tematyce zajmują całą półkę w mojej domowej bibliotece. I pomimo tego, że brakuje mi już miejsca, ciągle dokupuję kolejne. Ale chyba na tym polega magia czytania, prawda? Że w domowym zaciszu, na kanapie, w fotelu, na hamaku w ogrodzie, przy szklance czegoś zimnego możemy poczytać o krainach, których nigdy nie zamierzamy odwiedzić. I będzie to bardzo dobrze spędzony czas.
Wojciech Chmielarz