Dawno temu, na długo nim popularny zrobił się u nas Bear Grylls, kupiłem sobie podręcznik survivalu. Był świetny! Uwielbiałem przeglądać kolejne strony, i na podstawie opisanych tam instrukcji, a to skraplać wodę w kubeczku na dnie dziury, a to we właściwy sposób budować szałas. Chodziłem z tą książką wszędzie. Oczywiście szczelnie zapakowałem ją w folię, na wypadek, gdyby… spadł deszcz, zaczęła się powódź albo porwali mnie czescy partyzanci mieszkam przy granicy – i wywieźli nad morawskie jeziora. Miałem swój osobisty zestaw ze skalpelem, krzesiwem, igłą i nitką i ogólnie czułem się super. A gdy jeszcze jeden z moich kolegów, ten, który do tej pory skrupulatnie spisywał w notesie patenty z serialowego MacGyvera, poprosił, bym dał mu tę książkę skserować, wręcz kipiałem z dumy. I oczywiście nie dałem, bo dlaczego miałem się tą wyjątkowością dzielić?
Dziś nie mam już ani tej książki, ani swojego osobistego zestawu. Do niedawna miałem w plecaku scyzoryk, ale go zgubiłem, i latarkę, w której wyczerpały się baterie. Jedyne, co regularnie kupuję z rzeczy przydatnych preppersowi, to srebrna taśma. Nie, nie pytajcie.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo ostatnio zastanawiałem się dlaczego właściwie czytam książki Lee Childa o Jacku Reacherze.
Dla tych, którzy nie wiedzą. Jack Reacher to blisko dwumetrowy, barczysty, amerykański włóczęga, niegdyś znakomity żandarm wojskowy, choć często dyscyplinowany za dochodzenie do sprawiedliwości drogami na skróty. Po zakończeniu służby Reacher pozbył się wszystkiego prócz składanej szczoteczki do zębów i skłonności do ładowania się w wyjątkowo niebezpieczne kłopoty i ruszył w niekończącą się podróż przez kolejne stany Ojczyzny, której oddał większość życia.
Każda książka o jego przygodach jest w zasadzie podobna. Komuś gdzieś dzieje się krzywda, a Reacher znajdujący się w danym miejscu z mniej lub bardziej przypadkowego powodu, decyduje się pomóc, bo co ma w zasadzie do roboty? Do roboty nikt go nie gonił, bić się potrafił jak mało kto, a i z wiedzy nabytej tu i tam wypadałoby czasem skorzystać, by nie zardzewiała. Trochę, wiecie, jak w tym dowcipie o Czerwonym Kapturku, co to nie miał się czego bać, bo pieniędzy nie miał, las znał, a seks lubił.
No właśnie, wiedza. Jednym z powodów dla których Jack Reacher jest w stanie tak dobrze odnaleźć się w każdej sytuacji, jest jego ogromna wiedza na właściwie każdy temat i niezwykła umiejętność zastosowania tej wiedzy – czasem bardzo nietypowo – w praktyce. W ubiegłym roku zresztą pojawiła się obok corocznej publikacji okołoreacherowej dodatkowa książeczka zawierająca tak zwane zasady Reachera. I tam, oprócz wyrwanych z kontekstu cytatów, dorzucono, w ramach ciekawostek, wiele zagrywek i trików, którymi niegdysiejszy żandarm popisuje się w kolejnych tomach. Na przykład, jak się skutecznie uzbroić się w przypadkowej łazience.
Przeczytałem tę książeczkę i, tak jak czytając tom po tomie przygody Reachera, próbowałem zapamiętać jego patenty na to czy na tamto. Robiłem tak zresztą odkąd pamiętam, czerpiąc zachowania nie tylko z powieści Childa. Wchodząc do nowego lokalu odruchowo zastanawiałem się nad liczbą wyjść, zbliżającą się grupkę rosłych drabów oceniałem pod kątem tego, który w razie czego jest najsłabszy, który najsilniejszy i jak by to wykorzystać. Ale dopiero lektura Zasad Reachera skłoniła mnie do zadania sobie pytania: czy ja faktycznie się uczę jak zostać zabójczym włóczęgą? I jeśli tak, czy robi tak ktoś jeszcze?
Wtedy przypomniało mi się jak w „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” King zwracał uwagę na to, jak wielu czytelników literatury popularnej usprawiedliwia czytanie bestsellerów możliwością pozyskania nowej wiedzy. Czytają Grishama, bo jest tam wiele ciekawostek prawnych, Cooka, bo medycyna, Childa, bo ten mało i wielkomiejski survival. Tak tłumaczą się przed znajomymi, tak być może wmawiają samym sobie.
Zaciekawiony porozmawiałem ze swoimi znajomymi, miłośnikami między innymi Childa właśnie. I wiecie co? W nich też tkwi to przekonanie, że, czytając Reachera, nie tylko dobrze się bawią, ale i zdobywają przydatną wiedzę, którą będą mogli realnie wykorzystać.
A tymczasem umówmy się – prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek w naszym życiu zdarzy się sytuacja, gdy będziemy musieli wygrzebać fugę, wyrwać łazienkowego kafla i naostrzyć go jako broń jest bardzo małe. Jeszcze mniejsze, że w tak dramatycznej sytuacji przypomni nam się motyw z dawno czytanej książki. Wmawiamy to sobie po prostu, jak ja, gdy jako dzieciak upierałem się, że gdybym teraz wylądował sam w dżungli, to wydostałbym się stamtąd, nie cierpiąc od głodu, odwodnienia, chorób czy udaru ani jednego dnia. Może i są takie jednostki, ale na pewno się do nich nie zaliczam ani ja, ani większość spośród tych, którzy wyzerowali ten czy tamten nakład powieści Childa.
Skoro więc to nie gromadzenie praktycznej wiedzy ulicznej jest prawdziwym powodem, wróćmy do pytania, dlaczego czytam powieści o Jacku Reacherze. Czyżby z powodu mamoniowej zasady o tym, że najbardziej wchodzą rzeczy już znane? To pewnie też. Nie bez znaczenia jest również fakt, że każda z tych książek jest napisana sprawnym, wykalkulowanym pod zajętych ludzi stylem (krótkie rozdziały, rzetelne wyjaśnienia zawiłości, szczegółowe i proste przedstawianie zastosowanych rozwiązań fabularnych).
Przede wszystkim jednak postać Reachera napawa mnie otuchą. Fajnie jest wiedzieć, że oto gdzieś tam krąży wielki facet z doskonałym przeszkoleniem, który interesuje się życiem zwykłych ludzi i jest wrażliwy na niesprawiedliwość. Zwykle nie trzeba go nawet prosić o pomoc, bo bywa i tak, że – nauczony doświadczeniem – potencjalne kłopoty dostrzega szybciej niż osoba, która będzie na nie narażona. A gdy już dostrzeże, z miejsca bierze się do pracy.
I tak, ja wiem, że to stary, zgrany motyw bezimiennego rewolwerowca, który finalnie odjeżdża samotnie ku zachodzącemu słońcu. Wiem, że postaci takich jak Reacher było wiele i jeszcze wiele będzie. Że ten konkretny bohater to taki trochę John Rambo, a trochę agent NCIS, skonstruowany tak, by grać na emocjach Amerykanów, mających taki a nie inny stosunek do armii, weteranów i patriotyzmu. Naprawdę, wiem to wszystko.
Ale też wiem, że gdy czytam o śledztwie, które – jak w najnowszej książce Childa „Nocna runda” – zaczyna się od znalezionego w lombardzie sygnetu, myślę: chciałbym być czasem jak Reacher. Po prostu w odpowiednim momencie okazać zainteresowanie komuś, kto tego potrzebuje i użyć wszelkiej dostępnej mi wiedzy, by udzielić mu wsparcia. Obym tylko nie musiał używać do tego noża z kafelka.