„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #22

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Część druga

Autor tego krajobrazu miał pod ręką trzy puszki z farbą: zieleń, czerwień i żółć. Maczał w nich pędzle obficie, z rozmachem i trochę bez opamiętania mieszając barwy, jakby się bawił wymyślaniem nowych obliczy jesieni. Jak okiem sięgnąć dominowały wszelkie odmiany brązów, przetykane rzadkimi plamami rdzy, siarki i malachitu. Pośrodku obrazu leżała wielka misa łąki o krawędziach obwiedzionych czarną kreską lasu i szarą kreską pól. Nad nią wznosiła się słoneczna kopuła nieba, z błękitem tu i ówdzie zaciągniętym mleczną zawiesiną.

Tuż pod lasem, samym skrajem malowniczej scenerii, maszerowały dwie maleńkie ludzkie figurki. Pierwsza prosta i wysoka, z tułowiem zrobionym jedną kreską i druga niższa, przygarbiona, z tułowiem zrobionym dwiema kreskami.

Olek, wiesz, dokąd idziemy? – spytał niższy próbując nadążyć.

Na razie wiem.

W porządku – zgodził się tamten. Coś mu jednak nie dawało spokoju, ponieważ po chwili spytał znowu. – Ale to się nie dzieje naprawdę, co?

Nie. To tylko brulion ze starą powieścią. Dosyć słabą.

Aha.

Ten z tyłu pokiwał głową w taki sposób, jak to robią ludzie mocno niepewni swej wiedzy. Zawahał się przed skokiem przez płytką przykopę, która przecinała łąkę na pół. Skoczył. Drobnym truchtem dogonił pierwszego i pytał dalej.

Czyli my teraz śnimy?

Nie. Idziemy skrajem lasu, żeby nie rzucać się nadmiernie w oczy.

Aha. Czyli to nie jest rzeczywistość, tylko takie… złudzenie?

Pierwszy zatrzymał się i odwrócił. Drugi dotruchtał i posapując patrzył w surową, napiętą twarz pierwszego, którą nagle miał tuż przed sobą.

Chodzi mi o to, że… w rzeczywistości… nadal tam leżymy…

Rozległo się głośne plaśnięcie i ten niższy złapał się za policzek.

Boli? – spytał wyższy.

Boli.

Naprawdę, czy na niby? Rzeczywistość, czy sen?

Naprawdę, ale..

Ból nie może być na niby – wyjaśnił ten wyższy. – Musi być prawdziwy, inaczej nie byłby bólem. Gombrowicz twierdził, że to ostatni sprawdzian realnego istnienia, wobec śmierci Boga i rozpadu wszelkiej substancji. Teraz są całe studia poświęcone afektywności i cierpieniu jako dotknięciu bytu, a głównym materiałem badawczym jest dla nich literatura. Krótko mówiąc, obawiam się, że błędnie sformułowałeś wyjściowy problem.

Czyli?

W literaturze świat jest wymyślony, ale uczucia prawdziwe. Nie da się dokładnie oddzielić fikcji od rzeczywistości.

Nie mogłeś po prostu powiedzieć? Musiałeś mnie bić?

Wyższy, zwany Olkiem, uśmiechnął się.

Musiałem, Floro. Inaczej nie przyswoiłbyś sobie tej trudnej prawdy w stopniu, który jest nam potrzebny do skutecznego działania. Chciałem ci uświadomić skalę zagrożenia. Realnego. Ból jest nie tylko dobrym sprawdzianem istnienia, ale i całkiem niezłym edukatorem. Rózgi w dawnych szkołach nie były takim głupim pomysłem.

To kult przemocy. Dobrze, że nikt nie słyszy, inaczej byś miał sprawę.

Wyższy z czujnością rozejrzał się po okolicy, mrużąc oczy od mlecznych promieni słonecznych.

Tego nie byłbym taki pewien – mruknął zatrzymawszy wzrok na jakimś punkcie na prawo od nich, gdzie łąkę od stawu oddzielała wysoka grobla. – Wcale nie byłbym pewien…

Nagle oczy zwęziły mu się do dwóch poziomych szparek i krzyknął: – Wiejemy!

Schwycił niższego za szeroki rękaw płaszcza i pociągnął do lasu. Kilkoma skokami wpadli między drzewa i pobiegli w ciemniejącą gęstwinę, nie oglądając się za siebie. Pierwszy ciągnął drugiego. W prawo, w lewo, potem znowu w prawo – szukał jakiegoś sobie tylko znanego zakątka, który w jego wyobrażeniu miał ich uchronić przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Las stawał się coraz ciemniejszy, dominowały tu rozłożyste świerki, których korony coraz ciaśniej sklepiały się nad nimi w szczelny, zielony dach. Wreszcie dotarli nad maleńkie oczko wodne, o średnicy może dwóch metrów, otoczone świerkowymi pniami jak wartownikami. Przycupnęli pod jednym z nich i nadstawili uszu.

Szum rósł. Z daleka przypominał hurgot klucza łabędzi w locie, potężniał jednak z każdą sekundą, aż zmienił się w trudny do wytrzymania powietrzny łoskot. Zatkali dłońmi uszy. Niebo pociemniało, olbrzymi cień uderzył w ścianę lasu i nakrył go swoim cielskiem. Rozległ się zgrzyt szorującego po szczytach drzew brzuszyska, trzaskały świerkowe wierzchołki, miażdżone uderzeniem jakiejś niewyobrażalnej masy. Kiedy cień znalazł się nad uciekinierami, na ich głowy posypał się deszcz igliwia, szyszek i połamanych gałęzi. Niższy krzyknął, a wtedy wyższy zatkał mu usta dłonią i przyciągnął jego twarz do swojej piersi. Po paru sekundach potwornego łomotu cień oddalił się, na chwilę wokół nich pojaśniało, a potem znowu się pojawił, sunąc z lewej nad sąsiednim kwartałem lasu. Wreszcie zawrócił nad łąkami i oddalił się tam, skąd nadleciał.

Odczekawszy chwilę i przekonawszy się, że cień znikł na dobre, wyższy puścił głowę niższego i ostrożnie podniósł się na nogi, opierając ręce o pień świerka.

Co to było, samolot? – spytał niższy, zwany Florem.

Wątpię. Tu nie ma samolotów. Już raczej smok.

Aha.

Zapadła cisza. Otrzepali ubrania z igieł i patrzyli na siebie w ostrożnym napięciu. Floro oddychał przez uchylone usta. Olek miał wesołe iskierki w oczach.

Chciałeś jeszcze o coś zapytać?

Nie, wszystko jasne. Smok to smok. Dużo ich tu jest?

www.unsplash.com/Martin Woortman

Przecież tego nie wiem. Nie ja go napisałem, tylko on. Całkiem prawdopodobne, że jakiś się jeszcze pojawi. Zresztą, to nie był właściwie smok w sensie ścisłym, raczej sugestia smoka, taki smoczy znak. Resztę musisz sobie sam ukonkretnić.

Dobrze. Nie smok, tylko sugestia smoka. Już koryguję i ukonkretniam. Zielony, z błoniastymi skrzydłami, na grzbiecie rogowe kolce, rozcapierzone szpony, długi jęzor i dym z rozchylonych nozdrzy. Mogę dołożyć parę kamieni szlachetnych po bokach? Zawsze chciałem mieć smoka z rubinami. I czarne agaty zamiast ślepi. Co, da radę?

Pewnie, co tylko chcesz. Wypełnianie niedookreśleń należy w pełni do ciebie. W literaturze każdy ma swoje smoki, że się tak wyrażę. Dorzuć jeszcze grzechotkę na końcu ogona, żebyśmy słyszeli, jak się skrada.

Super, grzechotka – zgodził się Floro i chmurny namysł spowił jego łysiejące czoło. Pewnie próbował sobie wyobrazić długi, zakręcony do góry ogon z grzechotką. Jak mogłaby wyglądać u smoka? Jak główka maku na łodydze? Meksykański maracas?

Nie musisz nic robić – wtrącił Olek w sam środek jego myśli. – U grzechotników to jest po prostu jaśniejsza końcówka, a grzechoczą puste komórki, które trą o siebie. Słychać z kilkudziesięciu metrów, dlatego mi przyszło do głowy.

Czy moje myśli też ci przyszły do głowy? Słyszysz je?

Nie, to tak nie działa – odparł Olek ze śmiechem. – Po prostu miałeś taką niepewną minę i pomyślałem, że kombinujesz nad tą grzechotką. Zapomnij, to był żart…

W tym momencie rozległo się głośne chlupnięcie i połowa Florka Madeja znikła w ziemi. Udało mu się dogonić towarzysza i szli gęstym lasem obok siebie, depcząc obfite kępy miękkiej, wściekle zielonej trawy. Bardziej niż normalną trawę przypominała ona szkolną kolorowankę, w której pilny uczeń barwi kontury na wyrost, przesadnie i z pasją dociskając kredkę do białej kartki. Jej zieleń błyszczała jaskrawo i soczyście. Wokół panowała uspokajająca cisza.

I nagle chlupnięcie. Szorstka trawa niepostrzeżenie zmieniła się w mech, a ten w bagno. Olek uskoczył i natychmiast, bez zastanowienia, jak gdyby ćwiczył to od dawna, położył się plackiem na brzuchu i wyciągnął obie ręce przed siebie.

Złap się! Trzymaj mocno!

Florek zdążył już schwycić go za nadgarstki, które ściskał z jakąś kurczową zawziętością. Jego nogi zapadały się coraz głębiej, a tonięciu towarzyszył nieprzyjemny bulgot, jakby ktoś łapczywie łykał kolejne łyżki zupy. Był już po pachy w błocie i bagno nadal go wsysało. Olek zaczepił prawą stopę o pień drzewa. Chwilę trwało siłowanie się dwóch ludzkich ciał z bezosobowym bagnem. Wreszcie bagno odpuściło. Bulgot ustał i wróciła cisza. Patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczyma, jeden po pachy w błotnistej brei, drugi na płasko, z podciągniętymi rękawami swetra i igliwiem na zdrapanym przedramieniu.

Co teraz? – wycharczał Florek. – Duszę się.

Oddychaj głęboko, zaraz puści.

Skąd wiesz?

Nie wiem, ale i tak nie masz innego wyjścia. Sam cię nie wyciągnę, mogę co najwyżej przytrzymać, żebyś całkiem nie poszedł do ziemi.

Aha.

Cholera, mogłem przewidzieć! – krzyknął nagle Olek Zawijas i zacisnął zęby, które zgrzytnęły nieprzyjemnie. – Musimy na przyszłość bardziej uważać.

Nie wiem, o jakiej… przyszłości mówisz… ale ja… nie mogę oddychać…

Jeszcze trochę, wytrzymaj.

Rozejrzał się wkoło i jego wzrok padł na młode pędy buczyny.

Puść moją prawą rękę. I nie panikuj. O, tak.

Uwolnioną dłonią złapał gruby pęd i cofnął się na tyle, bo i drugą stopą zaprzeć się o pobliski pień. Teraz mógł ciągnąć obiema nogami i jedną ręką.

Pomóż mi – powiedział najspokojniej jak potrafił i naprężył mięśnie. Florek Madej, blady jak płótno i umorusany błotem, sprawiał wrażenie właśnie wyłowionego topielca. Którym poniekąd był. Wolną ręką próbował złapać najbliższą gałąź i kiedy wreszcie mu się to udało, sapnął ciężko. Chwilę dopasowywali uchwyty.

Nie szarp zbyt mocno – instruował Olek. – Stopniowo, jednostajnie, raz, dwa… trzy!

Pociągnęli równocześnie i bagienny dołek wydał z siebie żałosny ni to szloch, ni to bek. Spod poszarpanego mchu wynurzyła się czarna, jednolita kłoda, która kiedyś była tułowiem Floriana Madeja, a następnie dwa sztywne od błota kloce nóg. Kiedy wreszcie udało mu się wygramolić na wierzch w całości i stanął na twardym gruncie, wyglądał jak statysta w serialu Czarnobyl. Spojrzał na siebie.

Kurwa – podsumował.

Noo – przytaknął Olek Zawijas bacznie się rozglądając. – Musimy być ostrożniejsi. Na śmierć zapomniałem o tym bagnie.

Na śmierć przez utopienie… zaraz, zaraz, czekaj, co to znaczy: zapomniałem? Wiedziałeś o nim?!

W górze nad nimi zaszumiały korony świerków od lekkiego podmuchu. Olek podniósł wzrok i badał niebo, czy ów dźwięk nie zwiastuje przypadkiem powrotu smoka. Sugestii smoka. Niebo było jednak czyste, spokojne i zabójczo szafirowe.

Chodźmy, bo za chwilę się ściemni – stwierdził rzeczowo. – A wtedy mogę nie trafić. Ochędoż się jakoś i ruszamy.

Oblepiony błotnistą mazią zombie usiadł w kucki pod drzewem i splótł dłonie na kolanach. Z każdego zakątka jego zniszczonego odzienia wyciekał czarniawy płyn.

Nigdzie nie idę. Z następnego takiego dołka mogę się już nie wydostać. Tu przynajmniej jakoś obeschnę. Poza tym ciągle nie wiem, dokąd idziemy.

Olek Zawijas westchnął i usiadł obok kolegi.

Do gospody. Mają tam piec, ciepłą strawę i suche koszule na zmianę. Mówię ci, chodź.

Skąd wiesz?

Bo ten fragment akurat ja pisałem.

On mógł coś zmienić.

Nie mógł. Przecież sam widziałeś, oryginał powieści jest u mnie.

To jak on to zrobił? – krzyknął Florek Madej zataczając ręką wkoło. – Smoka i bagno?

Wciąż nie rozumiesz, chociaż długo sprawiałeś wrażenie, jakbyś rozumiał. Co jest napisane, po tej stronie starego młyna istnieje i nie można już zmienić. Pamiętałem o pomyśle ze smokiem, ale wyleciało mi całkiem z głowy to gówniane bagienko, które Krzyś wstawił w sam środek lasu, żeby było ciekawiej. Widział taką scenę w jakimś radzieckim filmie, jak dziewczyna tonie wchłaniana przez rozlewisko, i cholernie mu się spodobało. Chciał napisać coś podobnego. Odradzałem mu kopiowanie cudzych pomysłów, ale uparł się i wstawił samo bagienko. Przepraszam, zwyczajnie zapomniałem.

www.unsplash.com/Dan Dimmock

To może posiedź chwilę i przypomnij sobie, o czym jeszcze zapomniałeś. Paści na dziką zwierzynę? Pożar lasu? Wataha głodnych wilków? Krwiożercze rusałki? Skup się. Wolałbym dojść do tej gospody. Jeśli rzeczywiście… to znaczy, jeśli w ogóle gdzieś tu jest.

Jest – potwierdził stanowczo Olek. – A pożarów, paści, wilków i rusałek nie ma. Raczej na pewno. Chodźmy już, bo za chwilę zesztywniejesz i nie wstaniesz. Dawaj!

Wyciągnął do niego brudną rękę i mocnym szarpnięciem postawił na nogi. Florek zachwiał się, przytrzymał świerkowego pnia, a potem zrobił na próbę krok po suchej ściółce. Ubranie zachrzęściło. Powoli ruszyli dalej. Poziome promienie słońca straciły swoją siarkową żółć na rzecz różów i fioletów. Widoczność skracała się z minuty na minutę. Las ciemniał.

Olo, słuchaj, ale to nie jest jedyne ubranie, jakie mam, prawda? – spytał Florek macając się po błotnistym worku, który kiedyś był granatowym swetrem. – Gdzieś tam jest mój rzeczywisty sweter i moja prawdziwa niebieska koszula, na moim prawdziwym ciele leżącym sobie spokojnie pod ścianą twojego starego młyna, u stóp tej pieprzonej młynarczykowej zjeżdżalni, co? Bo my tam śpimy teraz, Olo, nie? Spokojnie sobie śnimy twoje bajdurzenia o smokach i bagnach, a właściwie to ja śnię, bo ty leżysz obok i śnisz sobie być może coś zupełnie innego, na przykład jakąś pulchną młynarzównę…

Cicho!

Olek zamarł w pół kroku i pochylił do przodu, starając się wzrokiem przebić gęstniejącą ciemność. Szli teraz jeszcze wolniej, z wyciągniętymi przed siebie rękami i obmacując wszystkie pnie drzew po drodze, jakby ich szorstka kora dodawała im poczucia realności.

Jest.

Co?

Zawijas nie odpowiedział. Wziął go za rękę i poprowadził przez pleniące się wkoło krzaki prosto przed siebie, w stronę migoczącego między drzewami światełka. Kiedy podeszli na tyle blisko, by mieć pewność, że mają przed sobą oświetlone okienko domostwa, przykucnęli za szerokim pniem i chwilę obserwowali teren. Nie było żywego ducha.

Chodźmy – powiedział Olek i zrobił krok ku gospodzie. Nadepnął przy tym na suchą gałązkę i jej trzask zabrzmiał jak wystrzał.

W następnej sekundzie rozległo się wściekłe ujadanie i nim zdążyli cokolwiek przedsięwziąć, zza krzaków wyskoczył olbrzymi pies. Był zupełnie czarny, miał żółte ślepia i charczał jak zawodowy morderca, szkolony specjalnie do rozrywania na strzępy przybłędów z lasu. Przywarli plecami do pnia i patrzyli w osłupieniu na otwarty pysk, z którego przy każdym warknięciu spływały strugi śliny. Bydlę zatrzymało się metr przed nimi i czekało na najmniejszą choćby prowokację z ich strony. Czekali ze wstrzymanymi oddechami, dopóki nie zaszeleściły krzaki za psim zadkiem.

Coście za jedni? – padło burkliwe pytanie. Mężczyzna miał na sobie obszerną białą koszulę, krótki kożuszek bez rękawów i parciane spodnie. Twarzy nie widzieli, ponieważ całkowicie kryła się w cieniu ronda brzydkiego kapelusza. W ręku trzymał kwadratową latarnię z zapalonym kagankiem w środku. Światełko migotało zza brudnych szybek.

My od Szulca – odparł bez namysłu Olek Zawijas. – Andrzej i Krzysiek.

Mężczyzna podszedł bliżej i uniósł latarnię. Uważnie przyjrzał się ich twarzom, a oni mogli sobie obejrzeć jego. Miał tylko jedno oko, w miejscu drugiego ziała czerwona dziura, obcięty czubek nosa i szeroką bliznę na policzku. Florek ze wszystkich sił powstrzymywał się, by nie krzyknąć. Olek ani drgnął. Mężczyzna wreszcie opuścił latarnię, uwalniając ich od okropnego widoku, i krótko przyglądał się ubłoconemu ubraniu Florka.

Znacie mnie? – spytał.

Pan jest karczmarz Zemła – wydeklamował Olek, jakby odpowiadał na pytanie nauczyciela. – A bliznę na policzku zrobił panu Edek zwany Ściganym.

Mężczyzna ważył w myślach słowa Olka, po czym złapał psa za nabijaną ćwiekami obrożę i pociągnął go ku gospodzie.

Chodźcie – powiedział ponuro. – Te mokre dupska trzeba wysuszyć.

Olek ruszył pierwszy, Florek za nim, z trudem stawiając kroki. Czuł, że dopiero teraz idzie mu się naprawdę sztywno. Nie od błota. Ze strachu.

Cdn.