Zapewne czytaliście kiedyś, jak wyglądały początki sławnych teraz pisarzy. Ja nie jestem ani sławny, ani nie ośmielam się jeszcze nazywać pisarzem, za to jestem na początku drogi. Drogi, która wcale nie wygląda tak, jakby ktoś mógł czekać na jej końcu.
Wstęp brzmi tak, jakbym miał wam do przekazania najsmutniejszą informację na świecie czyli, że nie opłaca się debiutować na rynku książki. Nie chodzi mi o to, by kogokolwiek zniechęcać do pisania, ani tym bardziej do tego, by nie wysyłać swojej powieść do wydawców. Premiera pierwszej książki dla każdego, kto uparcie wystukuje kolejne wyrazy w edytorze tekstu, to najcudowniejsze uczucie na świecie. Moment, gdy nasza praca zostaje doceniona i w końcu możemy odetchnąć. Tak, udało się. Tylko co dalej?
Wyobraźnia podpowiada różne scenariusze. Zazwyczaj takie, których nie powstydziliby się scenarzyści amerykańskich komedii romantycznych, gdzie wyjście na kawę kończy się poznaniem milionera i wyhodowaniem kolejnej nerki, mogącej uratować życie naszemu bliźniakowi, który zaginął w szpitalnej sali. Przesadzam? Oczywiście, ale nie ma się co oszukiwać. Wydanie książki sprawia, że nasze myśli zaczynają zmierzać w niebezpieczne rejony. Lepiej tego unikać, bo zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne.
Pamiętam, że informację o przyjęciu przez wydawcę książki, otrzymałem stojąc pośrodku na wpół pustego już magazynu z meblami. Było cholernie zimno i padało, a ja stałem w przedsionku dopalając papierosa i rozmawiając przez telefon. Wiedziałem, że po tym jak się rozłączę dalej będę przerzucał paczki z biurkami z jednego miejsca na drugie, ale coś się zmieniło. Poczułem energię, jakiej wcześniej nie doświadczyłem. Wróciłem później do domu i nieśpiesznie zająłem się świętowaniem na swój sposób. Bo choć był listopad, do czasu pojawiania się „Aorty” na rynku, miało upłynąć jeszcze dużo czasu. Znacznie więcej niż się spodziewałem.
Weźcie pod uwagę to, że wysyłając maszynopis do wydawnictwa, będzie się nad nim znęcało mnóstwo osób. Począwszy od redaktora, a skończywszy na recenzentach wewnętrznych i korektorze. To najlepsze, co może przytrafić się waszemu tekstowi. Czasem zaboli, ale musi boleć, by na końcu czytelnik dostał to, za co zapłacił. Produkt z jak najmniejszą ilością wad. Warto wyzbyć się przeświadczenia, że książka stojąca na księgarskiej półce, jest czymś więcej niż właśnie produktem. Wyjątkowym to na pewno, ale dalej mającym przynieść jedno – zysk. A ty debiutancie, stoisz na przegranej pozycji.

Bartosz Szczygielski z Nagrodą Specjalną im. Janiny Paradowskiej, Międzynarodowy Festiwal Kryminału.
Podczas tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu dowiedziałem się, że w 2016 roku pojawiło się ponad 200 kryminałów i sensacji. A ty jesteś jednym z nich i twój sukces zależy od jednej rzeczy – marketingu. Im więcej osób o tobie usłyszy, tym większa szansa, że nie utoniesz. Samo pojawienie się debiutu nie oznacza nic, jeżeli nikt o nim nie będzie wiedział. Jak to wyglądało u mnie? Różnie. Bo choć „Aorta” pojawiła się w katalogu jednego z największych wydawców w kraju, dużo rzeczy promocyjnych zrobiłem sam. I bardzo z tego powodu się cieszę, bo poznałem multum ludzi, którym zwyczajnie zależy na literaturze. Bez nich książka zniknęłaby zupełnie. Warto uświadomić sobie to odpowiednio wcześniej i pogodzić się z faktem, że promocja to kolejny etap życia waszej książki. I z tym, że wielu autorów, którzy napisali gorsze niż wasza pozycje, będzie okupowało listy bestselerów, a nie wy. I to tylko dlatego, że sypnięto groszem na promocję.
Ostatnio Wojciech Chmielarz napisał, że jeszcze wierzy w to, iż dobra literatura prędzej czy później sama się wybroni (tutaj). Cóż, mi w to trudno niestety uwierzyć. Chciałbym, żeby tak właśnie było, ale prawie rok po debiucie mam bardzo mieszane uczucia. Świat książek toczy się wolno. Redakcje, korekty, recenzje. Na wszystko autor czeka i czeka i czeka, a debiutant chyba ma w tej kwestii najgorzej. Na początku tekstu wspomniałem o drodze i tym, że na jej końcu możemy nikogo nie zastać. Odrobinę przesadziłem, bo na końcu czeka wszak czytelnik. Osoba najważniejsza w tym łańcuchu. Tylko, że zanim do niego dotrzemy, mija naprawdę dużo czasu. O ile będziemy mieli szczęście, a ów czytelnik zobaczy gdzieś okładkę waszego debiutu i staniecie się dla niego kimś więcej, niż tylko kolejnym nic nie mówiącym nikomu nazwiskiem. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że lubimy tylko te rzeczy, które już dobrze znamy.
A ciebie nie zna nikt, gdy stawiasz pierwszy krok.
Bartosz Szczygielski